Nie ma drugiego zjawiska tak morderczego dla polityka jak, mówiąc kolokwialnie, obciach, jak łatka polityka niepoważnego. To przez tę łatkę Bronisław Komorowski w 2015 roku przegrał „niemal wygrane” wybory, to również przez to Ryszard Petru musiał najpierw opuścić własną partię, a następnie w ogóle zrezygnować z polityki i wrócić do biznesu. To właśnie ta „zaraza” obciachu sprawiła, że Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski stanowią „plusy ujemne” i odstraszają od opozycji nowy elektorat; to właśnie przez TO Jarosław Kaczyński spędził niemal dekadę w ławach opozycji. Od kilku lat ta „choroba” polityczna prześladuje Platformę Obywatelską.
Czarna seria Platformy
Platforma „nie umie w Internety”. To żadne odkrycie Ameryki. Politycy PO w ostatnich tygodniach zaliczają w sieci wpadkę za wpadką. Prawdziwą czarną serię w ich wykonaniu obserwowaliśmy jakieś dwa-trzy tygodnie temu. Najpierw senator PO Bogdan Klich przez pomyłkę użył na Twitterze hashtagu #TwójSzwab. Wpadka znacząca, ale byłaby do przebolenia, gdyby nie fakt, że ten sam błąd popełniła następnie poseł Lidia Gądek, a jej wpis podano dalej na... oficjalnym koncie Platformy Obywatelskiej na Twitterze.
Kilka dni później poseł Arkadiusz Myrcha zamieścił wpis promujący akcję opozycji odbywającą się pod hasłem "#POrozmawiajmy", jednak zamiast tego hashtagu polityk napisał..."#POrozwalajmy". Jeszcze wcześniej sztabowcy Platformy cytując słowa Borysa Budki, błędnie zapisali nazwę stolicy woj. łódzkiego, a z kolei poseł PO Anna Chybicka zakomunikowała wszystkim na Twitterze, że wybiera się na forum „pogrobowe”. Mimo że każda z tych pomyłek była raczej symboliczna, to poprzez fakt, że one wszystkie wydarzyły się w odstępie kilku dni – nałożyły się na siebie, tworząc efekt kuli śnieżnej. Każda kolejna pomyłka była kwitowana w internecie newsami typu „Znowu to zrobili”, „kolejna wpadka PO”, „Platforma tym razem przeszła samą siebie” itd. Internet nie wybacza.
Wpadki na Twitterze to jedno, można by je zbagatelizować, zdarzają się przecież politykom każdej opcji, ale oto w tym samym czasie, gdy politycy piszą o poROZWALaniu Polski i przedstawiają sie jako „twój Szwab”, na scenę wkracza Rafał Trzaskowski z pomysłem „strefy relaksu”, czyli konstrukcji złożonej głównie z leżaków, której koszt wyniósł ponoć niemal milion złotych. Projekt jest ulokowany na placu Bankowym, czyli w samym sercu Warszawy, gdzie zbiega się metro, tramwaje i autobusy. Leżaki są rozmieszczone dosłownie kilka metrów przed Ratuszem na asfalcie, który w upały nagrzewa się niemiłosiernie. Żeby było jeszcze ciekawiej, to przecież ledwie 200 metrów dalej znajduje się Ogród Saski, w którym można było wystawić taką instalację.
W tym samym czasie, gdy Trzaskowski proponował warszawiakom wypoczynek w spalinach, jego partyjny szef – Grzegorz Schetyna zaskoczył wszystkich deklaracją, że w programie koalicji nie będzie związków partnerskich. Zaskoczyło to szczególnie Leszka Jażdżewskiego, który przypomniał liderowi PO, że ledwie trzy miesiące wcześniej mówił coś wprost odwrotnego. Jeszcze większą konsternację Schetyna spowodował jednak wśród własnych wyborców, gdy kilka dni później twierdził, że "najwyższy czas", aby owe związki jednak wprowadzić. A naprawdę ciekawie się zrobiło, gdy dopytywany w radiowej Trójce przyznał, że program to w ogóle jest sprawa drugorzędna i zostanie przedstawiony dopiero… PO wyborach.
Na wybory bez programu
„Program” Platformy to zupełnie osobna kwestia warta omówienia. Partie zazwyczaj piszą wielkie deklaracje, których nikt nie czyta i których nikt nie realizuje – do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale lider największej partii opozycyjnej, który przyznaje wprost, że programem to się będzie martwił PO wyborach? To jednak pewne novum. Kilkukrotnie pisałem, że Schetyna stara się naśladować zachowanie Kaczyńskiego, gdy ten był w opozycji, ale jak mawiają Brytyjczycy – leaders not followers. Kopia pozostanie kopią. Można próbować powtórzyć czyjś sukces z przeszłości, ale jak przekonywał Marks (czyli zdaje się idol obecnych towarzyszy Schetyny), historia powraca jedynie jako farsa.
I tak to właśnie wygląda – lider PO kopiuje zachowanie Kaczyńskiego bez całego backgroundu prezesa PiS. Kaczyński, co by nie mówić, będąc w opozycji miał wizję polityki i państwa. Można było wyśmiewać jego postulaty, można było się z nimi kłócić, ale nie dało się zaprzeczyć, że ma JAKIEŚ poglądy (to też był jeden z większych zarzutów pod jego adresem – w epoce ponowoczesnej posiadanie poglądów jest przecież passé). Schetyna nie wie, kim ma być, aby go Polacy polubili. Czy ma być prawicą i zarzucać „konserwatywną kotwicę”, o czym mówił w wywiadzie dla „Do Rzeczy”, czy może jednak lewicą i brać na pokład Nowacką, SLD i Biedronia.
Dla takiego przykładu Donald Tusk nie realizował swoich zapowiedzi, ale idąc do wyborów umiał przedstawić klarownie czego chce, a przynajmniej przekonać społeczeństwo, że CZEGOŚ chce. Schetyna tego nie umie, przez od kilku miesięcy obserwowaliśmy cyrk z rotacjami koalicyjnymi, kolonizacją PO przez lewicą oraz niezbyt zorganizowane tańce wokół programu, którego nie ma (bo ciężko „sześciopak” takim programem nazwać).
Wśród wyborców przeciwnych PiS-owi zaczęło jedynie narastać przekonanie, że obecna opozycja to przedszkole bez żadnego pomysłu na państwo.
W stronę partii obciachu
Do tego dochodzi totalny brak marketingowego wyczucia polityków PO. Platforma była przez lata partią pijarową. Ani prawicową, ani lewicową – była partią marketingu politycznego. Tymczasem od porażki Komorowskiego jej politycy nie są w stanie zapanować nawet nad najprostszymi rzeczami związanymi z przekazem. Było to świetnie widać w kwestii stosunku PO do 500 plus. Można było ten projekt krytykować, można było adorować, ale przede wszystkim należało wypracować jakieś klarowne stanowisko i się go trzymać. Teraz, przez niezdecydowanie platformersów, pisowcy mogą z lubością przytaczać co ciekawsze wypowiedzi akolitów Tuska, którzy zapewniali, że Polski nie stać na nowe świadczenie.
Ale nawet ta niedawna kuriozalna sytuacja w Węgrowie za czasów „dawnej” Platformy byłaby nie do pomyślenia. Najbardziej niesamowity jest fakt, że Bartosz Arłukowicz sam rozpętał tę aferkę wrzucając na Twittera film, który stawiał jego samego w złym świetle. Aby to odkręcić polityk musiał wrócić do Węgrowa, odnaleźć Bogu ducha winnego człowieka, nakłonić go do wystąpienia w filmie i liczyć, że media będą chciały kontynuować całą sprawę i pokażą jego tłumaczenia… co i tak nie miało większego znaczenia, bo w świat już poszedł prosty komunikat – PO śmieje się z przeciętnych Polaków. Arłukowicz zaserwował to swojej partii na własne życzenie. Za czasów świetności Platformy rzecz nie do pomyślenia.
Jak już wspomniałem – powoduje to efekt kuli śnieżnej. Dla zadeklarowanych antykaczystów, którzy zagłosują na PO bez względu na wszystko, nie ma to żadnego znaczenia (jak stwierdził współzałożyciel KOD: „Będę głosował na opozycję. Bo k...a nie mam innego wyjścia”), ale w świadomości większości wyborców umacnia się wizerunek Platformy jako partii obciachowej. To zjawisko być może nie jest widziane z Warszawy, co udowodniły wybory samorządowe (które wygrał Rafał Wpadka Trzaskowski) oraz europejskie (tutaj z kolei tryumfował Włodzimierz Nie Chce Mi Się Wysilać Cimoszewicz), ale przecież to nie Warszawa wygrywa wyborów ogólnopolskie.
To wszystko coraz bardziej przypomina kabaret. Program po wyborach, „strefa relaksu” w samym centrum miasta wśród spalin, „#twójSzwab”, antyrządowy klip nagrany z udziałem Frasyniuka i Hołdysa. A to jedynie kilka rzeczy z ostatnich tygodni. Do tego można by oczywiście dodać sędziego Tuleyę, twierdzącego, że PiS go niedługo zamknie, byłego ambasadora RP w Izraelu, który porównał Zbigniewa Ziobro do Hitlera, można wspomnieć kolejne barwne wpisy Jana Hartmana albo Marii Nurowskiej itp., itd.
O pogrążaniu się opozycji w oparach śmieszności i absurdu pisało wielu, ale mało kto zwraca uwagę na konsekwencję takiego stanu rzeczy. Większość publicystów zatrzymuje się na wyśmianiu partii Schetyny, a to właśnie nie tyle śmieszność, co jej konsekwencje są naprawdę istotne.
Ze śmiechem nie ma żartów
Mówi się, że najgorsze co może spotkać polityka to obojętność; że może wzbudzać złe lub dobre emocje, ale ważne, by w ogóle był kojarzony. To prawda, ale z jednym wyjątkiem – nie może być śmieszny. Śmiech w polityce jest morderczy. „Ze śmiechem nie ma żartów. Wyśmiać znaczy zniszczyć cały szacunek” – przestrzegał Mikołaj Gogol i ciężko nie przyznać racji Rosjaninowi.
To właśnie kpina przez lata otaczała Prawo i Sprawiedliwość. Jarosław Kaczyński był powszechnym tematem żartów. Żartować można było z jego wzrostu, z jego kawalerstwa, z poglądów, a nawet z tak absurdalnych rzeczy, że ma kota. Sam PiS był postrzegany jako partia siermiężna, do której wstyd się przyznać „w odpowiednim towarzystwie”. Dlatego też miał często zaniżony wynik w różnej maści sondażach. To był klucz, dzięki któremu PO przez lata rządziła Polską. Nie stabilizacja, nie Euro 2012, nawet nie straszenie Kaczyńskim. To wszystko było oczywiście istotne, ale najważniejsze było stworzenie dychotomii, która w uproszczeniu sprowadza się do wyboru: „fajna PO” vs „obciachowy PiS”.
Gdzieś około 2014 roku PiS jednak przestał być postrzegany jako obciach (nie oznacza to, że stał się od razu „fajny”), a obiektem kpin stała się natomiast Platforma Obywatelska. Na tym też polegał spryt Tuska – ewakuował się w ostatnim możliwym momencie, ratując swoją legendę „niepokonanego” i „poważnego", dzięki czemu uniknął „splamienia” kompromitacją schyłkowej Platformy.
Swoistym symbolem są tutaj oczywiście losy Bronisława Komorowskiego – człowieka, który miał zwycięstwo w kieszeni, ale poprzez festiwal kolejnych wpadek i potknięć utopił swoje szanse. Po prostu stał się wyznacznikiem obciachu, kimś, kto nie ma autorytetu. Stał się panem od bigosu, który w Japonii wskakuje na krzesło.
Uciec od obciachu
Ponoć „śmiech Woltera zburzył więcej niż płacz Rousseau” – całkiem możliwe. Kpina jest najokrutniejszą z broni. Jarosław Kaczyński przetrzymał ten czas dzięki z jednej strony zdyscyplinowanej partii (co Schetyna obecnie stara się powtórzyć) oraz dzięki tragedii smoleńskiej, która zmieniła wszystko w polskiej polityce, sprawiając, że dla wielu osób PO trzeba była po prostu odsunąć od władzy za wszelką cenę. I dla wielu z tych ludzi naturalnym było, że musi tego dokonać nie kto inny, tylko sam Kaczyński. A i to mogło nie wystarczyć, bo wiele osób zaczęło tracić cierpliwość. Wystarczy tutaj przypomnieć prof. Andrzeja Nowaka, który wprost mówił, że jeżeli nie uda się pokonać Platformy w 2015 roku, to trzeba będzie pomyśleć o stworzeniu nowego projektu politycznego i przerzuceniu swojego poparcia.
Teraz Platforma znalazła się w podobnej sytuacji jak PiS po 2007 roku. Przykład Kaczyńskiego pokazuje jednak, że z tej krainy obciachu da się powrócić. Potrzeba na to jednak czasu (którego Schetyna nie ma) i mnóstwa ciężkiej pracy (której też nie ma, bo cała para idzie w pianie o upadku demokracji, LGBT itd.). To dzięki zaangażowaniu setek osób, często niezwiązanych z samym PiS-em, organizacji, fundacji, think tanków etc., ale również dzięki przemyślanej taktyce Kaczyńskiego, jak i pop prostu pomyślnemu zbiegowi okoliczności udało się odwrócić trend, który dławił partię przez lata.
Grzech Schetyny
Co ciekawe Schetyna nie ma wizerunku polityka obciachowego. Już prędzej takiego co budzi strach (co przecież też nie koniecznie musi być zawsze wadą). Ponadto niewątpliwie góruje intelektualnie nad takimi tuzami opozycji jak Bronisław Komorowski, Ewa Kopacz czy (biorąc już z aktywnych polityków) choćby Robert Biedroń. A jednak nie może wyrwać PO z tej krainy obciachu. Czym to jest spowodowane?
Pomijając już źle obraną strategię, walki wewnętrzne i wizerunkowe wpadki, na które nie miał wpływu, Schetyna obejmując władzę w Platformie popełnił jeden poważny błąd – nie rozliczył Tuska. Przyjął całe jego dziedzictwo, nie rozumiejąc, że po 2015 roku oblicze polskiej polityki się zmieniło. Być może było to spowodowane chaosem w samej PO, być może koniunkturalizmem, a może Schetyna po prostu nie był świadom tych przemian – nie ma to już znaczenia. Gdyby w 2015 roku Schetyna wystąpił, stwierdzając, że akceptuje wszystko co było dobre w rządach PO, jednocześnie odcinając się od „błędów i wypaczeń”, miałby teraz o wiele prostszą drogę.
On jednak zdaje się ulegał narracji "TVN-ów" uznając, że PiS wygrał przez przypadek, a PO w opinii większość Polaków nadal jest „tą fajną” partią. I tutaj popełnił fundamentalny błąd. Bo w 2015 roku powinien zasiąść do pracy pt. „jak sprawić, żeby PO znowu była wybieralna”, a zamiast tego rozpoczął projekt „Polacy wybrali PiS przez przypadek, są idiotami, powiedzmy im to, a na pewno na nas zagłosują”. To nie mogło się dobrze skończyć.
© Jan Fiedorczuk
27 lipca 2019
Zobacz poprzednie teksty z cyklu ☞ „TAKI MAMY KLIMAT”
źródło publikacji: www.doRzeczy.pl
27 lipca 2019
Zobacz poprzednie teksty z cyklu ☞ „TAKI MAMY KLIMAT”
źródło publikacji: www.doRzeczy.pl
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz