Czas kanapowego katolicyzmu…
Często zadaje sobie pytanie: kiedy realnie skończy się dwudziesty wiek. Stulecie, które przyniosło ludziom tak wiele cierpienia i obnażyło najgorszą naturę wielkich ideologii: komunizmu i nazizmu?
Obserwując wydarzenia w nauce, sztuce i polityce utwierdzam się jedynie w przekonaniu, że tamten wiek ciągle jeszcze trwa. Gdyby jednak zejść na moment z globalnego diapazonu zauważymy, że w Polsce pojawiły się symptomy wykluwania się nowego stulecia. Nie są one jednak ani budujące, ani też napawające optymizmem.
W wielu dziedzinach dwudziesty wiek trwa – tak jak i u nas - w najlepsze, jednak w dziedzinie duchowości wykluły się już pierwsze oznaki rodzącego się stulecia. Ogólnie można oczywiście stwierdzić, że epoki niekoniecznie – prawie nigdy - pokrywają swoje istnienie z okrągłymi rocznicami, które w istocie są tylko prostymi przybliżeniami, algebrą dat. Wiek dziewiętnasty ostatecznie skończył się przecież dopiero w 1914 roku w Sarajewie, kiedy kule zamachowcy dosięgły austrowęgierskiego arcyksięcia. W polityce światowej wiek dwudziesty zakończy się pewnie dopiero w chwili gdy Stany Zjednoczone ostatecznie napotkają równorzędnego przeciwnika w postaci Chin i będzie to konfrontacja, która sprawi, że USA przestaną być jedynym hegemonem polityki i gospodarki światowej. W kulturze poprzednie stulecie zapewne zakończy się w momencie gdy pojawi się oryginalna, nowa muzyka, literatura i zupełnie nowe – właściwe tylko swojej epoce – dziedziny ekspresji ludzkiej aktywności artystycznej. W nauce – która pędzi autostradą technologicznej rewolucji - nową epokę otworzy takie przekształcenie naszego życia i sposobu poruszania się, które powszechnie wskaże inne niż ropa paliwa powszechnego stosowania i pojawi się nowa nauka – etyka korzystania z technologicznej eksplozji.
Niespodziewanie jednak w Polsce syndromy nowej epoki gwałtownie pojawiły się wraz z początkiem tego roku. Co mam na myśli?
Oto, przy wtórze znakomicie zaaranżowanej orkiestry medialnej, rozpoczęła się w Polsce wojna z religią katolicką. Oczywiście wiele nam wyjaśni pytanie o źródła tej nagłej ofensywy antyreligii. Szybko znajdziemy tu finansowe moce, które drzemią w globalnym kapitale, uosabianym przez George Sorosa, oraz w neomarskistowskiej inwazji na wyższe uczelnie i media – zjawiska, które trwają nieprzerwanie od 1968 roku.
Brutalny atak na religię katolicką jest znakomicie zaplanowany i przygotowany. I właśnie to zjawisko można uznać, za obudzenie nad Wisłą nowej epoki. Atak na katolicyzm obudził więc u nas dwudziesty pierwszy wiek. To zupełnie nowe dla nas doświadczenie. Przez cały dwudziesty wiek polski katolicyzm właściwie nie miał naturalnych wrogów – poza jawnymi wrogami Polski, których łatwo było zidentyfikować. Dawał dowody związania z Polską i patriotyzmem i był najważniejszym przewodnikiem Polaków. Ostatnie dziesięciolecia kościół w Polsce, przeżywał właściwie okres błogiego rozleniwienia i spoczywania na wygodnych laurach. Kościół nieco się rozespał i rozleniwił, w wielu miejscach stracił umiejętność szybkiego reagowania na społeczne zmiany i zdolność do słuchania rzesz swoich wyznawców . Trwała rozleniwiająca sjesta oparta na dobrych wynikach sondaży i rytualnych okadzeniach, płynącymi ze strony władz samorządowych, a nawet rządowych. Ten błogi spokój i względny dobrobyt, a także szacunek i posłuch ze strony wiernych, skupiły dostojników religijnych na celebrowaniu ważnych uroczystości, pielęgnowaniu form.
Kościół polski nie był przygotowany na brutalny atak. Nastąpił on z kilku stron. Najpierw szumną premierę miał słaby film „Kler” autorstwa Wojciecha Smażowskiego, potem rzecz poprawił Tomasz Sekielski, który przygotował głośny (choć wcale nie dobry) film dokumentalny poświęcony zjawisku pedofilii wśród osób duchownych. Nie miejsce tu na dokładne omówienie tego, jaką prowokacją były te obrazy. Ważne, że dokładnie ukazują jak przygotowana była akcja ataku na polski katolicyzm. Wcześniej niejaki Leszek Jażdżewski publicznie wypowiedział zamiary napastników i dokładnie opisał uczucia ludzi lewicy, które towarzyszą ich zetknięciu się ze światem naszego katolicyzmu. Okazało się, że są już przygotowane – bardzo szczegółowe – strategie i programy wprowadzenia do szkół antykatolickich i promujących zboczenia seksualne treści. Towarzyszyła temu medialna wrzawa i propagandowa otoczka, która miała sparaliżować każdy odruch sprzeciwu i krytyki. Po fazie przypisywania stanowi duchownemu najgorszych zboczeń pojawiło się hasło ataku na hierarchów. Tylko czekali na pretekst do rozpoczęcia akcji. I właśnie za taki sygnał posłużyło im znakomite wystąpienie arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, w którym – w sposób przemyślany i rozważny – metropolita krakowski porównał ideologię homopolitycznej ostentacji z ideologią zbrodniczego komunizmu. Natychmiast spuszczono z łańcucha wszystkie propagandowe psy. Rozpętała się agresywna kampania zaszczuwania arcybiskupa. Po raz pierwszy neomarksiści zaatakowali w Polsce tak brutalnie. Nawet człowiek poszukiwany listem gończym za nadużycia finansowe, wysłał – z Norwegii – doniesienie do prokuratury, w którym zarzuca Markowi Jędraszewskiemu popełnienie kryminalnego przestępstwa. Defraudator – niejaki Gaweł – oskarżył hierarchę polskiego kościoła katolickiego o popełnienie przestępstwa. W tej kampanii nie ma miejsca ani na prawdę, ani też na zwyczajny wstyd czy odrobinę szacunku dla wartości drogich większości mieszkańców naszego kraju.
Tak, brutalny i zanurzony w kłamstwie, atak na kościół stał się syndromem tego, że w Polsce zaczęło się nowe stulecie, nowa epoka. O ile zatem w wielu dziedzinach: w estetyce, filozofii, kulturze nowa epoka jeszcze się w Polsce nie zaznaczyła, to jednak w życiu publicznym weszliśmy w zupełnie nowy czas. Czy zatem wiek dwudziestypierwszy będzie czasem prześladowania katolików w Polsce? Czy już dziś nie domawia się wyznawcom Jezusa Chrystusa możliwości publicznej walki o swoje wartości i przekonania? Czy już dziś rozwydrzone hordy bluźnierców nie bezczeszczą publicznie naszych świętych wartości i symboli? Czy księża nie stali się obiektami sterowanej nienawiści i pogardy? Co prawda – wedle tzw „zegara śmierci” – na świecie do pięć minut ginie ktoś za wyznawanie wiary w Chrystusa, to jednak dziś, w wielu działających w Polsce firmach i korporacjach już niemile widziane jest noszenie na sobie chrześcijańskich symboli. Ponownie, jak w czasach komunizmu, chce się zagonić religię do „kruchty”. Jan Hartmann, Joanna Senyszyn, Magdalena Środa i im podobni wygadują na kościół najgorsze kalumnie, zgłaszają szokujące postulaty wiodące wprost do administracyjnej dechrystianizacji Polski. Można wzruszyć ramionami i stwierdzić, że w tym przypadku mamy do czynienia z osobami mocno zaburzonymi i pozbawionymi zdrowego rozsądku. Jednak ci ekstremiści – w całej kampanii – pełnią bardzo ważną rolę. Przedstawiają publicznie szokujące – na pierwszy moment – postulaty i tym samym sprawiają, że zaczynamy się z nimi oswajać. Hartmann i jemu podobni systematycznie przesuwają granicę tego, co wolno robić w polskiej sferze publicznej. Nawiasem mówiąc gdyby polscy katolicy byli tacy, jakimi widzi ich Jan Harmann, to już od dawna paradowałby z rozbitym nosem i sińcami pod oczyma. Skoro tak nie jest, to oznacza, że katolicy w Polsce są spokojni, cierpliwi i nieskorzy do gniewu. W tej jednak „flegmatyczności” polskiego katolicyzmu kryje się też spore zagrożenie. Długo napinana cięciwa potrafi wystrzelić z ogromną siłą. Jeżeli nie będziemy podejmować publicznej – mieszczącej się w granicach przypisanych nam praw obywatelskich – walki o szacunek dla nas i naszych wartości, to w pewnym momencie istotnie może się stać coś niekontrolowanego. Długo gromadzone emocje, które nie mają możliwości rozładowania w pozytywnym działaniu, mogą eksplodować, wybuchnąć w sposób niekontrolowany i nieprzewidywalny.
Nadchodzi nowa epoka i my musimy być do niej przygotowani. Słodkie lenistwo polskich katolików właśnie się kończy. Pieniądze na wywrócenie nam Polski do góry nogami płyną nad Wisłę szerokimi strugami a tych, którzy – wbrew interesom ojczyzny – będą mieli niegodziwość je podjąć jest coraz więcej. To, co jeszcze kilka lat temu wydawało się nam nie do pomyślenia, dziś staje się faktem. XXI wiek zaczął się w Polsce, nie jest taki jak chcieliśmy, ale pora wykazać że nasze deklaracje nie są jedynie rytualnymi pomrukami, ale mogą stać się stylem życia i forma skutecznej walki z tym co do nas właśnie wpływa. Czas kanapowego katolicyzmu właśnie się skończył.
Kościół Łagiewnicki – nowa odsłona
Komunizm upadł z powodu niewydolności systemu zarządzania, jednak niepoślednią rolę w tym procesie odegrał kościół katolicki i kształtowane przez niego rodziny. Dzisiejsi totalitaryści (kryjący się – jak zwykle – za maskami dobroczyńców ludzkości i zwolenników najpiękniejszych idei) dobrze zrozumieli tą lekcję. Wiedzą, że atak na tradycję i wartości nie może się zatem powieść bez rozbicia kościoła i zanegowania wartości tradycyjnej rodziny.
Polska jest krajem, który do tej pory pozostał wyjątkowo odporny na syrenie śpiewy neomarksizmu, stąd też od początku tego roku trwa brutalna kampania niszczenia jego społecznej pozycji i siły jaką dotychczas dawał polskiemu narodowi
Uciszyć najmocniejszych
Agresorzy, którzy muszą przecież wywiązać się z obietnic złożonych wobec tych, którzy ich utrzymują, wiedzą że polski kościół zawsze opierał się nie tylko na wartościach płynących z wiary, ale także na mocnych osobowościach, przywódcach, którzy potrafili powiedzieć „non possumus” wobec zapędów totalitarnych ideologów i władz. Takim księciem kościoła był kardynał Adam Sapieha, tak prowadził polski kościół kardynał Stefan Wyszyński, dzięki takim mocom wyrósł święty Jan Paweł II. Po krótkim okresie kryzysu – gdy zaczęto mówić o formowaniu „oświeconego kościoła łagiewnickiego” z księdzem Kazimierzem Sową, księdzem Adamem Bonieckim i „Tygodnikiem Powszechnym” w tle - przywództwo wśród polskich katolików znów zaczęło wracać do duchownych obdarzonych odwagą, charyzmą i mądrością. Gdy – tuż przed Marszem Życia Polaków i Polonii – odwiedziłem krakowskiego metropolitę arcybiskupa Marka Jedraszewskiego metropolita pokazał mi własnie popiersie kardynała Sapiechy, które stoi w jego gabinecie.
- Dobrze, że popiersie nie ma rąk, bo ciągle groziłby mi palcem – zażartował arcybiskup. Poważnie jednak dodał, że świadectwo wielkich poprzedników zobowiązuje go do szczególnej pieczy nad prawdą i każdym działaniem, które podejmuje. Bez wątpienia arcybiskup Jędraszewski jest dziś jednym z najważniejszych przywódców polskich katolików. Doświadczony i wytrawny filozof, człowiek spokojny ale obdarzony świadomością odpowiedzialności, jaka na nim ciąży, stał się precyzyjnym głosem wiernych. Bez uderzenia w Jędraszewskiego nie da się rozbić wspólnoty polskich katolików. Doskonale zdaja sobie z tego sprawę ludzie promujący w Polsce homopolitykę i inne narzędzia neomarskistowskiej wizji świata. Jeśli nie uciszą krakowskiego metropolity wszelkie ich działania spełzną na niczym. Stąd też od początku tego roku właśnie wobec arcybiskupa skierowane zostały wszelkie techniki defamacji i publicznego szantażu. Najpierw – w filmie Tomasza Sekielskiego – arcybiskup (nieuczciwie i bez odniesienia do żadnego kontekstu) precyzyjnie został wmanipulowany w kontekst pedofilii wśród polskich duchownych, usiłowano z niego zrobić wręcz obrońcę ludzi, którzy nadużyli publicznego zaufania. Za pomocą manipulacji obrazem i kontekstami ukazano arcybiskupa jako ucieleśnienie milczenia wobec pedofilii. Nie trzeba dodawać, że Marek Jędraszewski jest jednym z najbardziej aktywnych metropolitów, którzy systematycznie wykorzeniają dewiacje ze stanu duchownego. Dość spojrzeć na zmiany jakich dokonał w krakowskiej kurii, aby zrozumieć jak bardzo niewygodny stał się także dla części rozpolitykowanych i de facto chroniących rozmaite patologie ludzi, którzy są dziś bardziej politykami niż duchownymi.
Tzw „modernizatorzy polskiego kościoła” nieustannie zarzucają arcybiskupowi „konserwatyzm” i „zaściankowość. Te zarzuty brzmią jednak groteskowo w kontekście umysłowej formacji jaką dysponuje krakowski metropolita.
Postanowiono więc narzucić mu maskę „agresywnego i wzywającego do nienawiści hierarchy”. Posłużyło do tego wyrwane z kontekstu zdanie, w którym arcybiskup precyzyjnie nazwał zagrożenia jakim podlega dziś wspólnota wierzących. Popłynęły donosy do Watykanu pisane przez tzw „oświeconych katolików”, którym wcześniej nie przeszkadzała agresywna promocja homoseksualnego księdza Krzysztofa Charamsy (ten w końcu wykonał obrzydliwy coming out wraz ze swym kochankiem Pedro) lub zagubionego – w dążeniu do medialnej sławy i rozgłosu – księdza Wojciecha Lemańskiego. Symptomatycznym dla tej kampanii jest fakt, że doniesienie do prokuratury na krakowskiego metropolitę złożył Rafał Gaweł, były szef Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, skazany za oszustwa finansowe, który ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości
Kraków – to boli
W założeniach „progresistów” to właśnie Kraków miał być centrum rozszerzania się (pomyślanego na wzór słynnych „Księzy Patriotów” z czasów PRL – u) dezintegracyjnego ruchu tzw „kościoła łagiewnickiego”. Przecież to właśnie w Krakowie redakcję ma „Tygodnik Powszechny”, z Krakowa wywodzą się najaktywniejsi przedstawiciele tej inicjatywy jak ksiądz Kazimierz Sowa, ksiądz Adam Boniecki, były już jezuita, kiedyś rektor Kolegium Księzy Jezuitów w Krakowie Stanislaw Obirek (wytrwale atakujący pontyfikat Jana Pawła II), w Krakowie posługiwał znany z pełnych agresji wystąpień dominikanin i pupil „Gazety Wyborczej” ojciec Ludwik Wiśniewski, z Krakowa wywodzi się kilkukrotnie już karany jezuita Krzysztof Mądel. Aktywistów „łagiewnickich” było i jest w Krakowie nadal wielu, stracili oni jednak znaczenie w momencie gdy funkcję metropolity objął tu arcybiskup Marek Jędraszewski. Jego posługa naznaczona jest systematycznym prostowaniem niejasnych relacji i wysuwaniem do godności księży, którzy znani są z patriotyzmu i wierności nauce kościoła. Progresiści poczuli, że oto usuwa im się spod nóg jeden z najważniejszych argumentów w walce o dusze polskich katolików. Papieski Kraków znów stał się prawowierny.
Arcybiskup nie ma jednak łatwego życia, wieloletnie zależności i ukryte mechanizmy nadal sprawiają mu wiele kłopotów. Trudno też – w krótkim czasie – wyczyścić związki wielu prominentnych duchownych z komunistycznym prezydentem miasta Jackiem Majchrowskim. Proces ten jednak postępuje i wywołuje coraz większą agresję ze strony beneficjentów niejasnych układów. Mnożą się zatem donosy pisane wprost do papieża Franciszka, w których Jędraszewskiemu zarzuca się propagowanie poglądów sprzecznych ze „specyficznie pojmowaną” przez progresistów nauką papieża. Arcybiskup Jędraszewski wytrwale brnie więc przez intrygi i złą wolę bardzo wpływowych środowisk. Kraków jednak zaczyna – dzięki niemu – znów jaśnieć na mapie polskiej duchowości, a kolejne homilie precyzyjnego myśliciela wytrącają oręż z rąk „reformatorów”. W tym kontekście nie może zatem dziwić, że właśnie na krakowskim metropolicie skupiła się nienawiść wszystkich środowisk zmierzających do rozbicia polskiego katolicyzmu. Przeciwko Markowi Jędraszewskiemu stanął więc sojusz rozciągający się od „Gazety Wyborczej” i TVN aż do „Faktów i Mitów” oraz „Nie” Jerzego Urbana.
Rozbić hierarchów
Nie od dziś wiadomo, że w polskim episkopacie zasiadają hierarchowie o różnych poglądach, także politycznych. Celowo wyolbrzymia się pogłoski o różnicach pomiędzy biskupami, tak aby promować tych, którzy wydają się być bardziej ugodowi wobec homopolityki i fałszywie pojmowanego ekumenizmu. „Kościół łagiewnicki”, po latach bycia jedynie pustym hasłem, teraz nabiera nowego wiatru w żagle. Paradoksalnie dla wyznawców tak pojmowanego „katolicyzmu” bardziej godnym szacunku jest homoaktywista Robert Biedroń niż atakowany przez niego arcybiskup Jędraszewski, którego Biedroń nazywa: „diabłem wcielonym”.
Sam arcybiskup pytany o ocenę takiej wypowiedzi odpowiada, że jest w niej mimo wszystko coś optymistycznego.
- Pan Biedroń jednak jest człowiekiem wierzącym – skoro wierzy w diabła - , to już dobre otwarcie do rozmowy – powiedział mi ciepło się uśmiechając.
Syntetyczny kawior
Czyli jak lewica oderwała się od realności i poszybowała dalej…
Gdybym był niesłychanie bogatym człowiekiem, tak bogatym, że nie dbałbym o pieniądze, a jedynie o władzę jaką one dają, to właściwie nie miałbym naturalnych wrogów. No…prawie bym ich nie miał. Musiałbym się bowiem obawiać, że istnieją jednak sfiksowani (z mojego punktu widzenia) marksiści i socjały, którzy walczą o prawa pracowników i żądają równego dzielenia tego co wspólnym mozołem ludzkość wytwarza. Obawiałbym się istnienia prometejańskich rewolucjonistów, którzy potrafią wszystko wywrócić do góry nogami.
Jak wypatroszyć lewicę
Długo kombinowałbym nad tym jak ich obezwładnić, tak aby nie mogli – podobnym do mnie finansowym feudałom – narobić szkody. Spotykałbym się z pobratymcami i w końcu wymyślilibyśmy szatański plan. Nie będziemy szczędzić grosza na to, aby w kręgi prawdziwych lewicowców wpuścić wapory idei najbardziej ekscentrycznych i odstręczających normalnych mieszkańców planety od ich głosicieli. Pokierowalibyśmy tym procesem w ten sposób, że naraz wśród tych, którzy normalnie (głupio lub mądrzej) walczyli w imieniu robotników, chłopów czy innej klasy najemnej, wsadzić jełopów promujących homopolityczne treści, domagających się wynaturzonych praw dla mniejszości, „wyzwalaczy” kobiet od niewiadomoczego, uwalniaczy dzieci od rodziców, ideologów seksualnej anarchii prowadzących w efekcie do znudzenia i zniesmaczenia sama tematyką.
Potencjalnie lewica ma spore wpływy i duży elektorat bowiem tych którzy otrzymują pracę jest znacznie więcej niż tych, którzy mają pomysły jak coś wytworzyć i tym samym produkując stanowiska pracy dla najemników. Kiedy jednak nasycimy jej program truciznami odchylonymi od zdrowego rozsądku, to nie tylko obniżymy jej oddziaływanie w kręgach poważnych i normalnych ludzi, ale także przejmiemy – w sposób ukryty – jej stery i powiedziemy jak pijany oślepionego.
Szczypta spiskowatości
Być może opowiastka, którą państwu zaserwowałem, wydaje się zbyt spiskowa i niedorzeczna, ale kto może wykluczyć, że tak właśnie baron Rotschild z mister Rockefellerem i kilkoma innymi wesołkami nie zadziałali?
Patrząc na wyczyny lewicy po 1968 roku można odnieść dwojakie wrażenie.
Po pierwsze zajmują się bardziej tym co rozciąga się w cielesnym pejzażu człowieka poniżej pasa i coraz mniej kontaktują się z tym co jednak pozostało powyżej.
Po drugie lewica sama zaczyna wierzyć w swoje obłędnie oderwane od wielowiekowego doświadczenia teorie i uparcie dąży do ich aplikowania w coraz szersze kręgi społeczeństwa.
Efekt jest ciągle ten sam: lewica coraz mniej zagraża finansowym feudałom, coraz mniej walczy z niedolą klasy pracowniczej, coraz mniej w ogóle przejmuje się społecznymi nierównościami, a coraz mocniej brnie w kierunku „dark roomu”, z którego wypełznie jedynie zdeflorowana pustka.
Taka lewica, wypasiona na rautach u najbogatszych, wykarmiona przez kontrolowane przez nich fundacje, jest już tylko pokojowym pieskiem na salonach żarłocznych pochłaniaczy fruktów ogólnego mozołu.
Cóż, teoria jak każda inna z gatunku niesprawdzalnych. Co jednak ma ona wspólnego z naszą dzisiejszą rzeczywistością polityczną. Po uważnym przeczytaniu tego co powyżej wiecie już że całkiem sporo…
Biedroń, Biedroń, biedrońńńń…
Od czasów Abramowskiego i Daszyńskiego nasza lewica nie wymyśliła niczego, co byłoby świeże i nie miało już wcześniej swoich wielokrotnych premier na Zachodzie. Klepią przetłumaczone – czasem pokracznie i niezdarnie – frazesy, wiszą u wymion zagranicznych fundacji i modlą się o to, aby Polska jak najszybciej Polską być przestała. Uwiera ich nasz kraj dosadnie i to od michnikowszczyzny, przez przemądrzałą i klepiacą frazesy autorstwa rozmaitych Krastevów „Krytykę Polityczną” aż do stetryczałej pozostałości po Jerzym Urbanie z nim włącznie.
Strupieszali pogrobowcy PZPR mają w sobie jeszcze trochę proletariackiej pruderii dawnych partyjniaków (nie wszyscy, raczej ci z frakcji natolińskiej, bo Borowskim i Rosatim raczej wszystko już jedno), ale ich młode pędy nauczyły się jedynie wygodnie żyć za nie swoje pieniądze. Nie przemęczać się, wałkonić i jedynie zdyscyplinowanym chórkiem klepać o faszyzmie, homofobii, „mowie nienawiści” i tym podobnych, nie mających odniesienia do realności abstrakcyjnych – w istocie - konstruktów. Znakomicie ich czerwonosakralne rytuały potrafi ośmieszać Michael Houellebecq.
Dla zniecierpliwionych teoretycznymi wywodami teraz nastąpi kilka swojskich przykładów:
Pierwszy z brzegu: sojusz postpezetpeeru – prowadzonego teraz przez Włodzimierza Czarzastego z homopatryjką Roberta Biedronia.
Toć w starych towarzyszach wrze krew – mogli tolerować wiele, ale od czasów świeckiej pamięci towarzysza „Wiesława” nie znoszą obyczajowych ekscesów. Być może nieco zmiękczyła to gierkowszczyzna, ale czy akolici Kiszczaka i Jaruzelskiego afiszowali się z poglądami dotyczącymi opuszczonych spodni od swoich szarych garniturów?!
Profesoressy: Senyszyn, Płatek czy Środa wcześniej byłyby traktowane – w tych szeregach – jak witkacowskie babony, a słowołomny Biedroń zasłużyłby u nich jedynie na kilka pał w ramach szybkiej resocjalizacji.
Czego jak czego, ale perwersji partia nie znosiła i jak nawet trafiła się jej rozbechtana (pod tym względem) Luna Brystygierowa, to na sztandary nigdy by jej nie wpakowali.
Zeszło już na psy…
Kilka dni temu rzecznik SLD pani Anna Maria Żukowska opublikowała tweeta z drastycznym i porażającym wyznaniem: „Rok temu na wspólnym kampanijnym spacerze z psami na Polu Mokotowskim z kandydatem na prezydenta Warszawy – A. Rozenek – pies pani Jaruzelskiej chciał zgwałcić moją (wysterylizowaną, więc to dziwne) sunię. Kiedy ją wzięłam na kolana, podszedł i mi nasikał do butów. Jaki pies, taki pan”.
Skoro lewica dawno już rozpoczęła proces animizacji człowieka i humanizacji zwierząt, dylemat pani Zukowskiej jawi się jako prawdziwy jęk Hamleta: pozostać wiernym korzeniom i idiolom młodości, czy tez trosce o czystość własnej suni?!
Skwitowanie tematu pogardliwym wzruszeniem ramion nie wyjaśnia niczego. Nasza lewica postpezetpeerewskiego chowu przechodzi proces spieszonej radykalizacji na modłę, która na Zachodzie budzi już odruch ziewania. Czy zatem czeka nas dalej posunieta błazenada, czy też za pomocą mediów i uniwersytetów to właśnie z nas zrobią patentowanych idiotów?
Felieton c(z)uchnący
Kiedy postawy przypominają szambo zwykle znajdzie się chór, który będzie wmawiał publiczności, że to wcale udana perfumeria. Kiedy jednak wywali prawdziwe szambo, smrodu nie da się już ukryć, bije on w nozdrza z siłą fekalnego impetu.
Można wtedy taktownie chrząkać, wywracać oczami, nerwowo przestępować z nogi na nogę, można dyskretnie przykładać do nosa chusteczkę, słowem można…moszna. Nie zmieni to jednak faktu, że straszliwie cuchnie i jak się czegoś z tym nie zrobi, jeden po drugim po prostu sobie rzygnie.
W Warszawie rury rzygnęły łajnem wprost do Wisły. W sytuacji gdyby winowajcy tego fekalnego potopu pochodzili spod znaku PiS mielibyśmy masowe protesty ekoterrorystów dla niepoznaki zwących się obrońcami przyrody i natury (przeważnie znających ziemskie otoczenie z lewicowych publikacji propagandowych). Kiedy jednak zdarzyło się to w okresie rządów pupilka homolewicy, zapadło groteskowe milczenie: rzeka oczyści się sama, nie ma zagrożenia – deklamują. Paradne jest to udawanie, że nie ma smrodu, że gnojówka jest przecież cieczą, podobnie jak woda, więc prędzej czy później wodą się okarze. Zdarzenie związane z oczyszczalnią „Czajka” dobrze spuentowało praktyczne skutki myślenia i – niestety – posiadania władzy przez środowisko, które samodzielnie obwołało się śmietanką towarzyską Trzeciej RP. Bolszewicka PRL nadała im status swoistego szlachectwa – czerwonej burżuazji (jak nazwał to kiedyś Milovan Dżilas). Ze szlachtą, ba nawet z arystokracją, łączą ich obyczaje z okresu panowania Ludwika XIV, nie chodzi tu jednak o podboje króla, a o obyczaje jakie panowały na jego dworze, gdy wypomadowane darmozjady bez żenady defekowały się po kątach pałacu. Tym razem oświecona „warwsiawka” – bastion cimoszewiczyzny. rosacizmu, kwaśniewszczykostwa i bolszewii rżnącej do fortepianów - zesrała się pod nos całej Polsce i – ustami „Wyborczej” i tiefauienu – każe to pić i chwalić wyborne aromaty.
Bogu ducha winny Płock i swojognojowy Gdańsk delektuje się niespodziewanym bukietem „warwsiawskiej gęgarni”. Nikt nie może się skrzywić, wypluwać nielzia – pić i wywracać oczami z ukontentowania!. Kto parsknie lub wypluje ten cham, bydle i pisowskie pomiotło. A niechże jaki prosty umysł powie – jak pan z „Bayer Full” - : - kto grzebie w bezświetlnej (tu nieco upoetyczniłem słowo oryginału) ten g… wygrzebie! A stanie się wrogiem Jand, Stalińskich, Stuhrów i reszty deklamacyjnej kamaryli.
Pocieszające: kilka lat temu oznaczałoby to śmierć cywilną, a dziś można to strzepnąć z mankietu jak ptasie guano.
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz