OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O wartościach, fetyszach i charyzmatach, sensie istnienia państw, karierze aktora Zbigniewa Zamachowskiego i tradycyjnym chińskim geszefcie

O sensie istnienia państw


Rafał, który tu na razie nie zagląda, we wstępie do zbioru dokumentów źródłowych na temat historii Ukrainy – Okraina Królestwa Polskiego, napisał, że Rzeczpospolita była próbą ratowania resztówki po pax mongolica. To jest bardzo sensowne, jeśli nie genialne wyjaśnienie powstania, istnienia i upadku Rzeczpospolitej. Trzeba jednak wyjaśnić czym był pax mongolica. To była strefa wolnego, pozbawionego barier celnych i innych opłat handlu, który stworzyli bankierzy Italii, posługując się armią mongolską.
Koniec tego tworu nastąpił w wyniku działalności innych bankierów, a główną rolę odgrywała w nim Hanza, posługująca się dla swoich celów najpierw wojskami księstw ruskich, a potem, kiedy z pax mongolica została resztówka, zakonem krzyżackim. Przyjmujemy tę koncepcję za pewnik – państwo polsko-litewskie powstało, by chronić rynek stworzony na jego terenie przez Włochów. Ci zaś, ani na moment nie zapomnieli o ekspansji handlowej na wschód. Sens ten umyka badaczom i publicystom, albowiem nie stosują oni w swoich ocenach kryteriów gospodarczych, ale polityczne i doszukują się geniuszu tam, gdzie wcale go nie ma. Poza tym takie postawienie sprawy z miejsca unieważnia całą patriotyczną i bajeczną propagandę, którą stworzono w XIX wieku, żeby odurzać nią młodzież, prowadzoną potem, w różnych politycznych akcjach, nie mających uzasadnienia, wprost na śmierć.

Jeśli przyjmiemy powyższe, przyjąć będziemy musieli również (ktoś to kiedyś wyraził wprost w komentarzu), że bitwa pod Grunwaldem była konfrontacją bezpośrednią banków Italii i Hanzy. Te drugie okazały się słabsze. Musiały czekać ponad sto lat, na to, by przeprowadzić pierwszą próbę podziału resztówki po pax mongolica. Ta jednak nie zakończyła się sukcesem. Asekurującym tej operacji, był rzecz jasna Albrecht Hohenzollern, a w historii, moment zakończenia eksperymentu określany jest jako „hołd pruski”. Interpretacja tego aktu zaś jest wprost idiotyczna. Kolejną próbę podziału naszej resztówki podjął Chmielnicki i Szwedzi. Taki jest sens tych wydarzeń i to tyle tytułem wstępu.

Na konferencji w Kliczkowie wysłuchaliśmy wykładu prof. Krzysztofa Ostaszewskiego, który nosił tytuł „Spiskowa teoria ubezpieczeń”. Chcę tu poruszyć dwie kwestie związane z treścią tego wykładu, które omawiałem też podczas wywiadu z profesorem. Oto Brytyjczycy wymyślili ubezpieczenia statków pływających po oceanach, by umocnić swoją doktrynę podboju. Czy zrobili to machinalnie, czy celowo po głębokich przemyśleniach, to już osobna sprawa. Fakt pozostaje faktem, że z chwilą kiedy zaczęło działać towarzystwo Lloyda, powaga korony hiszpańskiej znacznie zmalała, albowiem całe ryzyko związane z działalnością morską zostało zrzucone na armatorów hiszpańskich. O to właśnie chodzi, ale to nie oznacza, że Anglicy przestali z tego powodu ginąć w bitwach morskich i tonąć w czasie katastrof. Nie do tego służą ubezpieczenia. One tworzą mechanizm, który pozwala ludziom działać zuchwale. Jeśli oczywiście system ubezpieczeń jest wydolny i działa. Lloyd działał. Brak asekuracji hiszpańskich statków wiozących złoto, rozzuchwalał Anglików, bo tak także działają ubezpieczenia. Znany nam już poza tym mechanizm łączenia polityki państwa z polityką prywatną sprawiał, że Anglicy stawali się jeszcze bardziej pewni siebie, albowiem działając w interesie korony, działali także w interesie własnym. Mechanizm ubezpieczeń jest odpowiedzią – tak mniemam – na drogie i nie dające się ochronić w dłuższej perspektywie obszary wolnego handlu tworzone w średniowieczu przez Włochów. Obejmuje on bowiem cały glob i działa we wszystkich miejscach naraz, podkreśla też brak ograniczeń dla ludzi, którzy go firmują i stosują. Wymyślając ubezpieczenia Brytyjczycy zyskali jeszcze jeden ważny atut – nie musieli czuć się lojalni wobec nikogo, poza sobą. I to im zostało do dziś. Widzimy więc jak mechanizmy regulujące i ułatwiające handel morski wpływają na mentalność. I teraz ważna rzecz – skutki wprowadzenia ubezpieczeń były dla polityki nieodwracalne. Żeby podnieść własną skuteczność trzeba było się do systemu przyłączyć. Nie można było go kontestować, nie mając konkurencyjnej oferty.

Jak widzimy ubezpieczenia to sprawa poważna. Tym poważniejsza, jeśli do słowa „ubezpieczenia” dołożymy wyraz „społeczne”. To jest niezwykłe, albowiem – jak sądzę – obserwując mechanizm działania globalnych ubezpieczeń statków, Niemcy wpadli na pomysł, by stworzyć ich lokalny, przymusowy wariant. I to były właśnie ubezpieczenia społeczne. Jak nam wyjaśnił prof. Ostaszewski ich cel był inny niż deklarowany. To znaczy przymusowa zbiórka pieniędzy nie służyła temu, by ludziom żyło się lepiej na starość. To był tylko pretekst. Służyła temu, by zebrać fundusz na wojnę. Prusy, po zwycięstwie nad Francją zdały sobie sprawę z faktu, że kolejna wojna jest nieunikniona, a jej skala będzie taka iż Niemcom musi zabraknąć pieniędzy. Nie mogły ich bowiem czerpać z kolonii w takiej skali jak to czynili Brytyjczycy czy Francuzi. Musieli znaleźć inny sposób na pozyskanie budżetów wojennych. No i znaleźli. Co z tego niemieckiego posunięcia zrozumieli Polacy w roku 1918, Polacy, którzy ciągle przecież zamieszkiwali tereny resztówki po pax mongolica? No tyle, że ubezpieczenia społeczne to jedna z najważniejszych zdobyczy socjalizmu. Uznali też, że młode państwo polskie, musi przede wszystkim mieć system ubezpieczeń społecznych. No i państwo to, już na samym początku istnienia, zaczęło okradać swoich obywateli, nie rozumiejąc nic w ząb o co tak naprawdę z tymi ubezpieczeniami chodzi. Podobnie jak żaden polski historyk nie rozumie, jaki był polityczny sens powstania i istnienia Rzeczpospolitej polsko-litewskiej. Tak zwane „podłapywanie dobrych zachodnich wzorów” jest prawdziwą klęską naszego kraju. Wiara w literaturę propagandową, która produkowana jest w ośrodkach akademickich, w literaturę, która służy temu jedynie, by ukryć istotny sens działań politycznych, jest w Polsce nie do zwalczenia. To jest mechanizm, który zamienia polityczną moc w czystą, wydestylowaną kokieterię. Wystarczy posłuchać Korwina jak on tokuje, jak on wszystko rozumie, jak on przewiduje i jak za każdym razem dostaje po dupie. Podobnie było z innymi politycznymi statystami, także tymi z międzywojnia, którzy nałożyli narodowi na barki ciężary nie do udźwignięcia w imię zasad doktryny, która cała jest jednym oszustwem. Nikt tam ani razu nie pomyślał o czymś takim jak rynek, za to każdy myślał o potędze i przeszłej chwale. Nie rozumiejąc ni diabła skąd potęga i chwała się wzięły i do czego służyły. Całe to obłąkane dziedzictwo dźwigamy dziś na karku. Nie mogę więc słuchać teoretyków kapitalizmu, skończonych bałwanów, którzy – jak ich przodkowie socjalizmem – podnoszą sobie samoocenę Adamem Smithem. Nie mogę słuchać durniów, którzy mówią, że programy pomocowe, to jest klęska dla gospodarki. Może najpierw zlikwidujmy ZUS i emerytury dla służb, a potem pogadajmy o gospodarce, co? Nie wiem, jaki skutek polityczny będą miały te programy, ale wiem, że żeby w ogóle skłonić Polaków do myślenia państwowego trzeba ich czymś do tego państwa przekonać. Jeśli Polacy nie mają nawyku i możliwości by podróżować po morzach i robić zamorskie interesy, trzeba – w sposób rozsądnie zmodyfikowany – naśladować Bismarcka. To znaczy stworzyć system pomocowy, który działa już i natychmiast. Niech on się nie nazywa ubezpieczeniem, niech nie ma nic wspólnego z zusowską zarazą, ale niech działa. To jest pierwszy, wstępny etap, dyskusji o właściwym rozumieniu misji i celu istnienia państwa.

Po południu opublikuję pierwszy wywiad z Kliczkowa.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl



Tradycyjny, chiński geszeft


Zacznę od tego, że żadna z dotychczasowych konferencji nie zainspirowała mnie tak silnie jak ostatnia. Trząsłem się co prawda z nerwów, ale jakoś poszło i teraz będę po kolei te inspiracje ujawniał. Najpierw jednak anegdota. Ostatnio valser wrzucał tu zdjęcia z Kliczkowa, w którym był dwa tygodnie przed nami. Zapytałem go czy podobał mu się dziedziniec. On na to, że owszem, szczególnie ta lipa na środku. Nie odezwałem się, ale myślę – jaka do cholery lipa? To był przecież platan (chyba). Przyjeżdżamy, a to dąb.

Piotrek Tryjanowski jak zwykle zrobił znakomity show, a ja podczas tego jego pokazu doznałem olśnienia. Piotrek mówił o zwierzętach i przyrodzie w czasie wojny. W pewnym momencie pokazał bardzo drastyczne zdjęcia, jedno wyobrażało nosorożca, z odrąbanym rogiem, a drugie kilka młodych goryli z Wirungi, przywiązanych do dziwnych drabin z gałęzi drzew. Zarówno róg nosorożca, jak i jądra goryli, które im po tym unieruchomieniu wycięto, pozyskane zostały podczas wojny w Rwandzie z przeznaczeniem na rynek chiński. Wyrabia się tam z nich preparaty do tradycyjnej chińskiej medycyny. Piotrek powiedział też, że niektóre wojny prawdopodobnie wywoływane są po to tylko, by te preparaty pozyskiwać.

Zadałem sobie jedno pytanie – skąd w liczącej trzy tysiące lat medycynie chińskiej znalazły się specyfiki takie jak preparat z jąder goryli i rogu nosorożca? Przecież nie było w Chinach ani nosorożców ani goryli, nie ma ich tam nadal, a koniunktura na części zwierząt afrykańskich jest. Wszyscy o tym wiedzą, wszyscy o tym słyszą i jedyną reakcją jest mądre kiwanie głowami z pełnym zrozumieniem i pomrukiwanie – no tak, tradycyjna medycyna chińska, poważna sprawa, trzy tysiące lat tradycji. To jest przecież szczery idiotyzm. Na sprawę trzeba spojrzeć inaczej. Tak zwana tradycyjna medycyna chińska, to wielki rynek, na którym znajdują się poważni udziałowcy, których nazwisk nie znamy. Być może działają tam także koncerny farmaceutyczne, takie jak na normalnym rynku, ale pod jakąś przykrywką. Tradycyjna medycyna chińska, żeby przynosić dochody, musi mieć swoją dynamikę, jak każdy rynek. Żeby były zyski trzeba pozyskiwać nowych klientów i wprowadzać do sprzedaży nowe produkty. Kłopot w tym, że nadanie temu rynkowi dynamiki w formach znanych z innych rynków, pozbawi go atraktora podstawowego czyli przymiotnika tradycyjna. Kreowanie koniunktur znanymi metodami stworzy nowy rynek – nietradycyjną medycynę chińską, na którą wszyscy machną ręką i pójdą do apteki po paracetamol i aspirynę. Słowo „tradycyjna” jest kluczem i powoduje, że koniunktury można nakręcać, ale po odpowiednim tego słowa zinterpretowaniu. To znaczy, nie ma takiej bredni, której nie dałoby się sprzedać na rynku tradycyjnej medycyny chińskiej. To zaś powoduje, że rynek ten staje się obszarem, którym da się wytłumaczyć wiele zjawisk współczesnego świata i równie wiele zjawisk wywołać. Można na przykład wywołać wojnę w Rwandzie, która będzie wojną o uzyskanie władzy nad stadami, złożami i ziemią, a następnie wpuścić do sieci zdjęcia okaleczonych zwierząt i powiedzieć, że to barbarzyństwo ma związek z tradycyjną medycyną chińską. Myślę, że nie chodzi tylko o wojny, ale także o inne szwindle, które można wytłumaczyć za pomocą tradycyjnej medycyny chińskiej. One na pewno istnieją, albowiem najstarsza na świecie tradycja nie dotyczy medycyny, ani też prostytucji, jak się wielu naiwniakom zdaje. Ona dotyczy ustawek handlowych, budowania systemowych złudzeń, mających odwrócić uwagę ludzi, od spraw ważnych i nie nadających się do oglądania przez profanów, a skierować ją ku handlowemu folklorowi. I teraz uwaga – to wcale nie znaczy, że na tym folklorze nie da się zarobić. To też są zyski, ale zyski uboczne, w dodatku opisywane zwykle bardzo malowniczo, przez ogłupiałych autorów, którym się zdaje, że odkrywają jakieś tajemnice. W mojej głowie znajduje się bardzo plastyczne wyobrażenie rynków, widzę wielkie, unoszące się w kosmosie platformy, z których każda posiada specjalne urządzenia służące do podłączania się do innych platform. Kiedy takie połączenie nastąpi zestaw zyskuje nową dynamikę, ale jej istotny charakter jest niewidoczny, podobnie jak niewidoczne są osoby, które sterują poszczególnymi platformami i planują fuzje. I nie ma takiego dziwactwa, którego nie dałoby się uzasadnić na rynku. Każdy tutaj dobrze wie, że sproszkowany róg nosorożca i jądra tych biednych goryli nie przywrócą nikomu sprawności seksualnej. Są jednak ludzie, którzy w to wierzą, a pewnie jeszcze do tego stosują te preparaty. I nic nie zmieni ich wiary, nawet fakt podstawowy, to znaczy brak erekcji. Ktoś powie – a może to właśnie jest inaczej? Może te preparaty pomagają i ludzie je stosują, inaczej przecież nie mógłby istnieć ten rynek. Otóż właśnie nie. Rynek może istnieć, bez względu na to, czy sprzedawane na nim produkty działają w zadeklarowany sposób czy nie. Rynek opiera się na zmasowanej propagandzie, która może być dystrybuowana masowo, w mediach, albo pokątnie, w aurze tajemnicy, poprzez mniej lub bardziej prawdopodobne doniesienia o właściwościach sprzedawanych na nim produktów. W tym drugim przypadku rynek z całą pewnością jest częścią jakiegoś większego przedsięwzięcia, które zasłania swoim kuriozalnym charakterem.

Piotrek Tryjanowski powiedział, że rynek zwierząt i części odzwierzęcych jest oceniany jako drugi co do wielkości, po narkotykach, nielegalny rynek na świecie. To ciekawe, albowiem nielegalny charakter tego rynku wygląda jak zabezpieczenie innych nielegalnych rynków i transakcji. Na przykład handlu bronią, albo ludźmi. Rynek narkotyków nie spełnia takiej funkcji i nawet nie musi. Narkotyki, w przeciwieństwie do jąder goryli, uzależniają naprawdę. No i stosunkowo łatwo można sobie wyobrazić ruch domagający się legalizacji narkotyków. Mamy przecież takie ruchy. Nie widać jednak jakoś, by ktoś domagał się legalizacji handlu zwierzętami a także ich jądrami, rogami i innymi częściami. Nielegalny charakter tego rynku jest niezagrożony, a co za tym idzie, wstęp na ten rynek, mają tylko ściśle wyselekcjonowane osoby i to one tam zarabiają. Żeby mogły czuć się bezpiecznie i w spokoju obsługiwać nielegalny rynek, który z całą pewnością jest częścią większej całości, muszą czuć się bezpiecznie i muszą mieć zagwarantowaną częściową akceptację dla swoich działań. Tę daje im tradycyjna medycyna chińska. – Dlaczego pan łowił goryle i je kastrował? To dla potrzeb tradycyjnej medycyny chińskiej – pada odpowiedź. Rzecz jasna nie ma to znaczenia przed sądem, ale ma to znaczenie promocyjne. I ma to znaczenie jako kamuflaż. Mam nadzieję, że wszyscy to widzą i dla wszystkich jasne jest to oszustwo. I teraz pytanie – czy tradycyjna medycyna chińska istnieje? Zapewne tak, ale jest to, jak mniemam, obszar, gdzie dominują tanie, łatwo dające się przygotować preparaty o ustalonym od wieków składzie. Preparaty te były potrzebne ludziom niezamożnym, i dla nich były przeznaczone. Ich ekstrawagancki charakter ujawnił się dopiero po zetknięciu się Chińczyków z Europejczykami. To wywołało pierwszą koniunkturę i pierwszą zwyżkę cen. Jeśli jakiś spryciarz zauważył ten proces i pojął jaka jest jego mechanika, z całą pewnością spróbował zaplanować kolejną zwyżkę cen. Mechanizm ten – raz wprowadzony i generujący zyski, musiał być doskonalony przez wieki. I taki jest istotny sens tradycyjnej, chińskiej medycyny.

Mam ograniczone możliwości komentowania i odpowiadania na wiadomości, albowiem jestem w miejscu, gdzie nie ma w zasadzie internetu. Nadrobię to, jak wrócę do domu.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



O fetyszach i charyzmatach


Zanim zacznę pisać o wrażeniach z wykładów konferencyjnych, rzeknę słowo o pewnych charakterystycznych trendach obecnych w obszarach komunikacji zwanych lewicą i prawicą. Obiecałem to prof. Ostaszewskiemu i Panu Emilowi z Toronto, który jest fizykiem atomowym. Nie będzie to jednak miało nic wspólnego ani z fizyką, ani z matematyką. Chodzi o charyzmaty i fetysze władzy osobistej nad bliźnimi, które uznawane są przez lewicę i prawicę za najważniejsze.

Jechałem sobie samochodem któregoś dnia i słuchałem radia. Donoszono właśnie, że mieszkanie Wisławy Szymborskiej będzie udostępniane wybitnym autorom z całego świata, by oni mogli także pooddychać tym samym kurzem i posiedzieć z tymi samymi pająkami, które były tu, kiedy żyła Szymborska. Ktoś powie, że przesadzam, bo z całą pewnością mieszkanie Szymborskiej wysprzątano. Ja bym nie był tego taki pewien. Jak słuchałem tego całego Rusinka, co jest dziedzicem ideologiczno-emocjonalnej masy spadkowej po Szymborskiej, to naszły mnie wątpliwości co do tego wysprzątania.

Co jest zawarte w tym krótkim komunikacie? Otóż chodzi w warstwie deklaratywnej o to, by przekonać ludzi, iż kurz po Szymborskiej ma właściwości talentotwórcze. W tej trochę niższej warstwie, chodzi o to, by za pomocą posadowienie chwilowego jednego czy drugiego gamonia w tym lokalu, zyskać gotowych na wszystko propagandystów. To się – tu wtrącenie – zapewne nie uda, bo pisarze to cyniczne chamy, łase na pieniądze. W mieszkaniu posiedzą, ale zleceń nie będzie im się chciało wykonywać. To pewne. W warstwie najniższej – warstwie realizmu politycznego – chodzi o to, by wyciągnąć skądsiś pieniądze na ten wynajem, zapłacić go, posadzić tam jakiegoś poetę z Quebec albo Joannę Bator i zacierać ręce z uciechy przy podziale zysków z tej operacji.

Nie pierwszy już raz spotykam się z tym zjawiskiem, to znaczy z próbą namaszczenia ludzi pozbawionych talentu na geniuszy. I drugi już raz widzę te zabiegi wykonywane pośmiertnie. Jak pamiętamy za życia takie namaszczenie, udało się uzyskać jedynie Manueli Gretkowskiej, biednej wariatce, która dziś, by zwrócić na siebie uwagę, musi głośno powtarzać nieprzyzwoite wyrazy. Pierwszy raz jednak widzę, by owo namaszczenie odbywało się mechanicznie poprze fakt pomieszkiwania w tym samym lokalu, w którym wcześniej mieszkał ktoś uznany za utalentowanego. Tego kogoś do zadań propagandowych wyznaczyła władza ludowa, o czym nie możemy zapominać, a charyzmat tej władzy nie wymydlił się jeszcze tylko został zamieniony na coś innego, w ocenie Rusinka, subtelniejszego, co jednak nie znaczy, że nie da się tym pohandlować. Mamy więc sytuację taką – poeta albo pisarz nie ukształtowany duchowo wchodzi do mieszkania Szymborskiej, siedzi tam przepisaną ilość czasu i wychodzi innym już, lepszym człowiekiem. Podobne numery, ale z myślą o sobie wyłącznie wykonuje niejaki Remigiusz Grzela, pożeracz mózgów i serc nieboszczyków oznaczonych w hierarchiach, jako utalentowani. Ten pan pisze po prostu, od sztancy i maszynowo, biografie. Potem zaś występuje w mediach, jako ekspert od twórczości tych nieboszczyków. Jest w tym lepszy niż Żakowski, który od podobnych eksploatacji zaczynał swoją karierę.

Pamiętam też pewien projekt, który zlecono Czesławowi Bieleckiemu. Chodziło o tak zwane centrum chopinowskie w Brochowie, małej wiosce pod Sochaczewem. Znajduje się tam malowniczy XVI wieczny kościół, w którym ochrzczono małego Fryderyka. Zamysł był taki, by zbudować tam centrum konferencyjne i ściągać doń za opłatą Japończyków, a potem wmawiać im, że jak trochę pograją na klawiszu koło tego kościoła, to będą takimi małymi, skośnookimi szopenkami. Wszystko wzięło w łeb i inwestycja stoi w ruinie, byłem tam dawno temu i nie wiem jak to wygląda dzisiaj, ale pewnie nie za wesoło. To są wszystko parareligijne koncepcje, mające przekonać słabych na umyśle, że mistrzostwo to nie jest 25 lat uporczywej pracy plus talent, ale jakaś ektoplazma, co dostaje się do mózgu i tam dokonuje niedostrzegalnych inaczej, jak przez dzieła wielkie, zmian. Tak wygląda najważniejszy charyzmat lewicy.

Pora na tych drugich. Tu jest prościej i bardziej bezpośrednio. Widzieliśmy to ostatnio dokładnie. Przez wszystkie portale przeleciało zdjęcie Jonasz Korana Mekki jak stoi w gaciach samych, w rzece Świder i demonstruje nie tylko najprawdziwsze machismo, ale jeszcze godne ojcostwo. Patrzył bowiem Jonasz, stojąc w tych gaciach, na swoje drobne jeszcze dzieci z ostatnich eksploatacji, jak uczą się pływać. Obok – jak napisano pod zdjęciem – stała jego piękna, młoda żona. I rzeczywiście, była tam jakaś babeczka, ale najwyraźniej zdenerwowana poczynaniami Jonasza wobec tych bezradnych dość maluszków. Nie bez satysfakcji napisano jeszcze, że ta żona jest młodsza od Korana Mekki o prawie czterdzieści lat. Nie wiem, jak Was, ale mnie to krępuje. Na jednym zdjęciu pokazali jeszcze jak Jonasz patrząc w zamyśleniu w górę dzierży umocowany na sznurku patyk, służący do bujania się nad wodą i imponowania tym bujaniem stojącym na brzegu dziewczynom. Nie było jednak zdjęcia z samym aktem bujania się. Choć można uznać, że cały fotoreportaż miał taki właśnie charakter.

Tak z grubsza wyglądają charyzmaty prawicy – gacie, dzieci traktowane z małpią surowością, i jakaś młoda pani, która ma podkreślić swoim wyglądem i zachowaniem autentyczność przekazu. To jednak tylko jedna strona medalu. Jest jeszcze druga. Ta z kolei opiewa na tytuły naukowe. Każda prawicowa telewizja ma wśród ekspertów jakiegoś prof.dr.hab nauk medycznych albo prawnych, który na zmianę Jonaszem Koranem Mekką demaskuje podstępy lewicy. W istocie niczego nie demaskuje, bo owa konfiguracja ma jedynie służyć uproszczeniu systemu manipulacji tłumem. Młodzieniec wyglądający jak kluska śląska i poruszający się z takim samym wdziękiem po świecie jak ona po talerzu, musi się w pewnym momencie swojego życia zdecydować – czy chce leżeć bardziej przy buraczkach i zabarwiać się na różowo, czy może przy śledziu w occie i nabierać tej charakterystycznej ostrości i wyrazistości. Sam decyzji nie podejmie, ktoś musi mu pomóc i musi uczynić to według jasnych, klarownych, wyrazistych zasad, które zastąpią refleksję rzeczywistą i uporczywą pracę.

Na dziś to tyle, bo wyruszam w drogę, od jutra zajmę się refleksjami pokonferencyjnymi.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



Rozważania o wartościach


Jak wszyscy dobrze wiedzą nie znam się na ekonomii, a przez to formułowanie sądów dotyczących rynku i obecnych na nim jakości, a także ich klasyfikacja, przychodzą mi z niesłychaną łatwością. Prawie tak samo lekko, jak współczesnym lekarzom idzie pisanie książek i formułowanie opinii na temat literatury i szeroko rozumianej kultury. To nie jest bynajmniej uszczypliwa uwaga skierowana do kolegi Grzeraltsa, więc niech nie bierze on jej do siebie. To taki żart ogólnorozwojowy. Wszedłem od prostej bardzo formuły – postulaty stawiane w sferze kultury, nie tylko tej szeroko rozumianej, ale także w zakresach bardziej szczegółowych, są w istocie postulatami ekonomicznymi. Ich sensu nie rozumiemy jednak, albowiem owa kultura ma w świecie bez Boga, wymiar religijny i piętnowanie lansowanych w jej obszarze podwójnych, oszukanych znaczeń, ma wymiar świętokradczy. Póki co nie związany z krzyżowaniem, paleniem żywcem i temu podobnymi atrakcjami, ale to tylko dlatego, że ekonomia jest obszarem, gdzie narzędzia kreowania koniunktur są zawsze wykorzystywane celowo. I jeśli nie trzeba marnować drewna na stosy, bo czas pokazówek jeszcze nie nadszedł, to się to drewno po prostu oszczędza, albowiem taki jest wymóg rynku, ale także uświęcony rytuał. Mafie bowiem działające na globalnych rynkach także mają swoje rytuały i one muszą być przestrzegane bezwzględnie, żeby świat nie stanął na głowie. Nie wiem czy to wszystko nie jest za bardzo zawiłe, ale już zabieram się za prostowanie. Uczynię to w jednym zdaniu, z wdziękiem prestidigitatora. Oto postawiony kiedyś postulat awangardowych artystów zawarty w słowach – zburzyć muzea, spalić Luwr, nie jest postulatem artystycznym i wyrazem gniewu młodych na brak zrozumienia okazywany im przez skostniałe elity strzegące nieważnych wartości. Jest to postulat ekonomiczny, w ścisłym tego słowa znaczeniu. To znaczy chodzi o to, by usunąć z rynku pewne przedmioty, które pozostają ciągle poza kontrolą organizacji globalnych, a na to miejsce wstawić inne przedmioty, które już pod taką kontrolą będą. Dlaczego tamte trzeba usunąć, a te inne wstawić w ich miejsce? Musimy spojrzeć szerzej na pewien proces. Pisaliśmy tu już o nim wielokrotnie, ale nigdy nie było do tego dobrej pointy. Teraz jest. Globalny ikonoklazm, ostateczne rozwiązanie kwestii wyobrażeń religijnych w sztuce, miał się zakończyć wielkimi fajerwerkami w czasie I wojny światowej i po niej. Nie zakończył się, ale nikt do końca nie wie dlaczego. Wszyscy zgodnie uznają, że postulat – spalić Luwr – to po prostu wybryk nieodpowiedzialnej młodzieży. Ciekaw jestem czy tak samo byśmy myśleli, gdyby światowa rewolucja dotoczyła się do Renu, a nawet go przekroczyła? Tak się nie stało, ale przyczyny dla których muzea chwilowo ocalały, są inne. Omawiana tu wielokrotnie dewastacja kryteriów oceny sztuki poprzez lansowanie coraz to bardziej awangardowych dzieł, ma wymiar ekonomiczny. Tylko szczery jak nadwołżański step idiota myśli, że jest inaczej. Dewastowanie sztuki religijnej poprzez nadawanie jej charakteru coraz bardziej świeckiego prowadzi ku znanym nam dzisiaj i nudnawym już spekulacjom piramidalnym na różnych śmieciach o podniesionym znaczeniu. Na tych wszystkich bananach i innych bredniach. Proces dewastacji kryteriów oceny przebiegał w kilku etapach. Najpierw zakwestionowano ikonografię, zamieniając treść religijną dzieł na świecką. I to przeszło w zasadzie bezboleśnie. Ładny obrazek to po prostu ładny obrazek, bez względu na to co przedstawia. Potem jednak zakwestionowano metodę. Stało się to we Francji, która przejęła opiekę nad nową sztuką, poprzez sieć handlowców i artystów powiązanych z państwem. Nie łudźcie się, że ci wszyscy artystyczni rewolucjoniści działali samopas. Cały ten system posiadał gwarancje państwa, podobne do tych, jakie miały akcje kanału panamskiego. O wiele łatwiej jednak unieważnić kanał panamski, którego nie udało się wybudować Francuzom, niż koniunktury na rynku sztuki, które – po jednokrotnym zakwestionowaniu kryteriów oceny – można kreować w dowolny sposób, nadając znaczenie różnym śmieciom. Metodę najłatwiej zakwestionować w malarstwie. W rzeźbie jest trochę trudniej i dlatego Rodin nie ma tak dobrej i prasy i nie może być obecny w kulturze pop tak silnie jak Van Gogh. Każdy kto na swój sposób zamalowywał kawałek płótna mógł być wielkim artystą. I miało to wymiar ekonomiczny. Moment krytyczny nastąpił, kiedy ilość artystów, manier i dzieł była już tak wielka, że brakowało tylko sakralizacji tego wszystkiego. Ta zaś mogła się dokonać poprzez demontaż ostateczny całej piramidy finansowej zwanej rynkiem sztuki i zastąpienia jej poprzez inną piramidę, zrobioną z lżejszych materiałów, łatwiejszych do podpalenia i unieważnienia. Co w tym przeszkodziło? Zatrzymanie rewolucji, a także państwo. Okazało się, że państwo, organizacja lokalna, ale póki co niezbędna, nie może się obyć bez artefaktów. Nie można więc tak po prostu ich spalić, a na ich miejsce wstawić do Luwru czegoś innego, co potem także będzie spalone. Ktoś powie, że przecież te wszystkie Van Gogi i inne, gorsze jeszcze rzeczy trafiły w końcu do muzeów. No tak, ale stało się to dlatego, że państwo ich potrzebowało i dokonał się deal następujący – Van Gogh jest tak samo dobry jak Leonardo, tylko trochę inny. Organizacja kreująca lokalne koniunktury, służąca do przerzucania kosztów wojen na własnych obywateli, potrzebowała tego piramidalnego oszustwa. Rewolucja zaś okazała się postulatem przedwczesnym. Mam na myśli rewolucję globalną.

Nie można ujawnić ekonomicznego charakteru sztuki, w kontekście globalnym. Można to tylko czynić poprzez kreowanie lokalnych, fikcyjnych całkiem hierarchii, stawiając jednego nie umiejącego malować artystę nad drugim, który umie jeszcze mniej, czyli prawie nic.

Przejdźmy teraz do wartości rynkowych, do jakości ekonomicznych, które poklasyfikowałem w następujący sposób – wartości bezwzględne i względne, które są istotne tylko w połączeniu z tymi pierwszymi. Wartości bezwzględne to nieruchomości, surowce ( w tym złoto) i praca (także niewolnicza) no i technologia. One nie podlegają dyskusji i kontrola nad nimi daje organizacji, która ją sprawuje przewagę bezwzględną. Ponieważ jednak na ziemskim globie działa kilka organizacji, trudno utrzymać kontrolę nad wszystkim. Najbardziej bezwzględna rywalizacja toczy się od wieków o pracę. My tego nie widzimy i nie opisujemy w ten sposób, ale ilość podstępów, mających na celu pozyskanie rąk do pracy, często bardzo prostej, była i jest nieprawdopodobna. To co widzimy, o czym słyszymy, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. W naszych czasach, z tej rywalizacji o pracę wyniknęła równie bezwzględna i podstępna rywalizacja o technologię. Walka o surowce ma nieco inny charakter, ponieważ te znajdują się w ziemi, w określonych miejscach i trudno pozyskiwać je podstępem nie dewastując tych miejsc. Walka o surowce to po prostu wojna, jaką znamy. Można też oczywiście powiedzieć, że II wojna światowa, a wcześniej rewolucja, była efektem walki o pracę. To prawda, ale było to twórcze powiązanie rywalizacji o surowce, z rywalizacją o pracę. Niewolniczą rzecz jasna. Jak jest z nieruchomościami? Bardzo ciekawie, z czego nikt chyba nie zdaje sobie sprawy. Otóż są takie nieruchomości, które nie podlegają koniunkturom handlowym – globalnym i lokalnym. Są to świątynie. Czy to znaczy, że nie mają one wartości, albo teren pod nimi nie ma wartości? Przeciwnie. Mają one wielką wartość, a teren na którym stoją to czyste złoto. Pokusa, by je zlikwidować, a teren włączyć w globalny obrót nieruchomościami, jest przeogromna i na pewno wiele mądrych, ekonomicznych głów się nad tym zastanawia. Nie można póki co wykreować takiej koniunktury. Podejmowane są jednak próby, coraz bardziej bezczelne, podobnie jak dawniej podejmowane były próby dewastacji kryteriów oceny sztuki – coraz bardziej bezczelne, które doprowadziły nas w końcu do sakralizacji przedmiotów absurdalnych, które stoją w muzeach, świeckich świątyniach, gdzie uprawia się teoretyczny kult, całkiem nieważnego już mistrzostwa warsztatowego. Kto jest gwarantem tego kruchego porozumienia? Państwo. Póki ono istnieje, wszystko będzie takie jak widać, to znaczy obok dzieł wybitnych wyprodukowanych w technologiach, które są dla wielu specjalistów do dziś zagadkowe, leżeć będą kawałki śmieci z „mądrymi” podpisami. To się skończy, z chwilą kiedy organizacje lokalne, zwane państwami narodowymi osłabną. Potem przyjdzie kolej na desakralizację przestrzeni miejskich i nastąpi złota era obrotu nieruchomościami, na których stały kościoły. Te zaś będą już niepotrzebne, albowiem zakwestionowane zostaną ostatecznie takie rzeczy jak jakość.

Można to ująć inaczej – zmierzamy to tego, by likwidować preteksty obrotu pieniądzem. Towar wysokiej jakości stał się niedostępny, a teraz stanie się niepotrzebny. Rewolucja puka do drzwi, ale do tych kuchennych, zachodzi nas od tyłu, do strony, z której wcale się jej nie spodziewaliśmy.

Wróćmy jednak do wartości względnych. Po co jest przestrzeń sakralna? Ujmijmy rzecz w kategoriach, które tu dziś rozwijamy – po to, by nadawać znaczenie sztuce. Po to, by za pomocą mocy płynącej z objawień, cudów i pamięci o wskrzeszeniu, podnosić znaczenie człowieka, który nie musi już nurzać się w grzechu, albo oszukiwać bliźniego swego przy różnych transakcjach. Może zająć się doskonaleniem swoich przyrodzonych talentów. Talentów, którymi obdarzył go Pan Bóg. Czy w kulturach, gdzie nie ma mowy o wyobrażeniu świata nadprzyrodzonego, takie wyniesienie człowieka jest w ogóle możliwe? Możliwe, ale tylko w wąskim zakresie – w połączeniu z nieruchomościami, ale bez możliwości kreacji indywidualnej. Ktoś może powiedzieć – ale, ale prócz sztuk przedstawiających, jest przecież jeszcze muzyka. Odpowiadam zawczasu na to pytanie – idź se bracie posłuchaj arabskiej muzyki, okay…albo żydowskiej, najlepiej symfonicznej. Tak już jest, że indywidualny talent znajdował spełnienie tylko na obszarze zwanym kulturą chrześcijańską. Tak było przez długi czas, póki niepostrzeżenie, władza nie zaczęła przechodzić w ręce organizacji globalnych, realizujących swoje plany ekonomiczne w innej niż lokalna skali. To wymagało rzecz jasna i wymaga nadal, kreowania koniunktur na wymienione wartości bezwzględne – surowce, pracę, technologię i nieruchomości. Te ostatnie zaś, trzeba najpierw odrzeć ze wszystkich znaczeń i dodatkowych sensów. I to się jak wiemy udało. Tylko te kościoły niepotrzebnie sterczą po miastach, zajmując cenny teren, który można by sprzedać, wydzierżawić, przejąć, włączyć w jakiś szerszy program, albo po prostu kontrolować.

Myślę, że kryzys, tak samo, jak ten wcześniejszy zacznie się we Francji. On się już w zasadzie zaczął. Państwo, które wyparło się Kościoła, uczyniło siebie obiektem kultu i zaczęło szerzyć wiarę w fałszywe artefakty, zostanie teraz, jako pierwsze zniszczone i to się zacznie, a właściwie już się zaczęło od likwidacji obiektów, które miały kiedyś charakter sakralny, ale teraz mają charakter państwowych placówek muzealnych, takich jak katedra. Ktoś powie, że to był zamach na pewien symbol. To głupota i nie powtarzajcie tego nigdy. Symbol krzyża świętego można wykonać z czegokolwiek. W najgorszym razie z patyków. To jest zamach ostateczny na jakość, na rynek nieruchomości i na ten niespotykany nigdzie więcej sposób nadawania znaczenia ludziom i przedmiotom, który wykształciła przez stulecia cywilizacja chrześcijańska. Tylko taki sposób rozumienia tych spraw jest właściwy i tylko w tych kontekstach należy się temu przeciwstawiać. Oni nie mogą tego ujawnić, bo demaskacja tego planu, nawet jeśli na początku nie będzie groźna, może zamienić się w śniegową kulę, która potoczy się swoim torem, ignorując te misterne przeniewierstwa. Oby tak się stało.

Od wczoraj na naszej stronie można kupić książkę https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/lichwa/

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



Dlaczego Zbigniew Zamachowski postanowił zrezygnować z kariery aktorskiej?


Ruszam dziś w trasę, a więc dalsze refleksje z konferencji będą jutro. Dziś będzie coś lekkiego i rozrywkowego. Oto od kilku tygodni Patryk Vega usiłuje opylić publice, czyli nam, swojego przedwyborczego gniota. Jest przy tym mocno niezdecydowany, bo raz mówi, że to już koniec PiS innym razem, że nie, że film nie będzie gwoździem do trumny Kaczyńskiego. Oczywiście, że nie będzie, to będzie gwóźdź do trumny samego Vegi przede wszystkim, a zaraz po nim gwóźdź do trumny Grabowskiego i Zamachowskiego. Grabowski, ucharakteryzowany na starą kobietę z półświatka, grać będzie prezesa, a Zamachowski ojca dyrektora. Ponieważ trochę znamy poczucie humoru Patryka Vegi, wiemy już dziś dobrze, że poza pewien schemat on po prostu wyjść nie może. Jego problem polega na tym, że polityka do jesieni, wyjdzie poza wszelkie znane polskim artystom pop schematy, oni zaś zostaną z ręką nie w nocniku bynajmniej, ale w ciemnej dziurze sławojki. Już to widać. Wszelkie więc demaskacje, w tym demaskacje obyczajowe, będzie można sobie wsadzić w przysłowiową d…ę.

Ja jednak postanowiłem podręczyć trochę naszych wybitnych aktorów i wybitnego reżysera, a także wybitnych scenarzystów, których nazwisk nie znam, a którzy z pewnością się na tym filmem niemało natrudzili. Z pewnością będzie w tym filmie mnóstwo scen sensacyjnych, ale póki co media skupiają się na dwóch wątkach – na Rydzyku-Zamachowskim i jego Maybachu oraz na Macierewiczu granym, przez tego dziwnego faceta, co przeklina bez przerwy. Macierewicz jest w tym filmie starzejącym się gejem zakochanym w Misiewiczu. Miłość ta rozkwita, jak się domyślam ja sam i Wy także, na szczytach władzy. Jak na innych szczytach, tam także cholernie wieje i jest zimno. Jestem trochę zdumiony tym wątkiem, albowiem uważam Patryka Vegę za reżysera policyjnego, kręcącego filmy na zlecenie służb. I dziwi mnie, że on nie wie, iż każdy starzejący się gej „zakochany” w jakimś zdolnym młodzieńcu, to w polskich warunkach współpracownik tychże służb. Reszta zaś to są bardzo źle napisane didaskalia. Ponieważ w mojej ocenie wiedzą o tym wszyscy, a najbardziej ci, którzy się kiedyś zetknęli z Henrykiem Krzeczkowskim i teraz udają, że on nie był tym kim był, postawa Vegi jest tym bardziej dziwna. No, ale pozostawmy te, coraz mniej w naszej rzeczywistości istotne wątki, skupmy się na tak zwanym wrażeniu ogólnym. Mamy oto partię Biedronia o nazwie „Wiosna” i cały ruch LGBT, który domaga się uznania. I chodzi o uznanie wszystkiego – preferencji, specjalnych praw, hodowania obcych dzieci pod swoim dachem, wspólnoty majątkowej. Po prosu wszystkiego. Ludzie tacy jak Vega, jeśli nie współpracują z tym ruchem, to na pewno z nim sympatyzują. Nie potrafią jednak ukryć, w swoich dziełach, faktu podstawowego, o którym już tu pisaliśmy wielokrotnie. Chodzi o to, że tak zwany ruch LGBT i jego postulaty, są traktowane instrumentalnie, jako kolejny sposób rozwalania społeczności, która po wszystkich rewolucjach, jakoś się tam utrzęsła i poukładała wokół rodziny i Kościoła. Nie tak jak w dawnych czasach, ale podobnie. Trzeba to zniszczyć, a kiedy już do tego dojdzie wprowadzić jakąś nową, roboczą herezję, w której wszyscy będą przypierniczać od skowronka do żaby czyli od świtu do nocy, śpiewając smętne pieśni. Tych całych zaś działaczy LGBT pośle się do piachu, do kopalni bez stosownego wyposażenia, albo na dno morza, zależy co będzie grane. Vega ma tego świadomość, albo może tylko to przeczuwa, bo umieszcza w swoim filmie oskarżenie pod adresem dwóch, zafascynowanych sobą gejów i jeszcze domaga się za to oklasków. Przepraszam, od kogo? Od Aleksandra Halla może?

Ja wiem, że prezes Kaczyński tego nie zrobi, ale wyobrażam sobie, że można by nakręcić komedię, będącą polemiką z filmem Vegi. Grający Kaczyńskiego Zelnik, mógłby tam wyjść na mównicę i powiedzieć tak – to prawda, spałem z Rabiejem. W tym momencie aktor grający Rabieja – nie wiem, kto by to mógł być, chyba skrzat Zgredek tylko – zapada się ze wstydu pod ziemię. Zelnik zaś, grający prezesa, ciągnie swoją kwestię dalej – wskazuje na Biedronia i mówi – teraz ty chłopcze. A potem kiedy Biedroń, pochwycony przez siepaczy z ABW, wyrywa się i szarpie jak kiedyś Michnik na komisariacie, prezes-Zelnik przesuwa po zimny wzrok po ławach sejmowych, a kamera wychwytuje siedzącego w nich z przerażoną miną, nowego lidera opozycji Kosiniaka Kamysza. Po czymś takim byłoby pozamiatane. Nikt nigdy bowiem nie uwierzy, że człowiek taki jak Schetyna, z takim, pardon za wyrażenie, fejsem, chce dobrze dla gejów. A w tym naszym filmie, prezes – grany przez Zelnika, który całym swoim kunsztem polemizowałby z Vegą i jego filmem – myślałby wyłącznie o tym, jak ich uszczęśliwić.

Tak naprawdę myślę jednak, że film Vegi wystarczy, jeśli stałoby się inaczej, Sekielski mu pomoże. Jeździ on teraz po kraju usiłując pochwycić jakiegoś pedofila w sutannie, który nie ma za sobą epizodu współpracy z komunistycznymi służbami i porusza się, a także mówi na tyle sprawnie, by nie było ryzyka, że odwali kitę jeszcze przed premierą. Jeśli z jednej strony pojawi się obraz Vegi, a z drugiej demaskacje Sekielskiego, to właściwie żadna kampania wyborcza nie będzie potrzebna. Nie rozumiem tylko jednego – dlaczego człowiek w istocie sympatyczny i lubiany powszechnie, czyli Zbigniew Zamachowski, postanowił zakończyć swoją karierę w tak idiotyczny sposób? To jest moim zdaniem niezwykłe. Człowiek te ma rozmaite kłopoty rodzinne, nie radzi sobie z nimi w sposób widowiskowy bardzo, co wzbudza szczerą sympatię całe masy pogubionych facetów, a także sporej części kobiet. Ma te dzieci, na które musi płacić horrendalne alimenty, ma tą nową żonę, która marzy tylko o tym, by kierować jego życiem według własnych wytycznych, niekoniecznie zgodnych z tym, co panu Zbigniewowi w duszy gra, a teraz jeszcze on chce złamać sobie karierę? Po co? Nie widzę innego wyjaśnienia poza pychą, która jest największym problemem całego tego środowiska. Oni uwierzyli, że są ostatnią instancją kreującą trendy i decydującą o wyborach. Przebudzenie będzie niestety okropne. Tylko jeden człowiek może ich uratować. Jest nim Jarosław Kaczyński. Nie wykluczam bowiem możliwości, że zamiast dążyć do całkowitego zwycięstwa i unieważnienia innych niż PiS sił politycznych Jarosław Kaczyński, niesiony podobną wiarą, jak oni, ale w innym nieco wymiarze, zechce wymodelować sejm, według własnych, taktycznych planów. Wtedy może się uchowają. Mam jednak nadzieję, że tak się nie stanie.

Wczoraj zakończyła się, trwająca ponad miesiąc, promocja na książki i kwartalniki. Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl


© Gabriel Maciejewski
27 czerwca - 4 lipca 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2