Polacy – naród panów
Czekam w z wielkim utęsknieniem aż rozwieją się złudzenia ludzi, którym zdaje się, że powołani zostali do formatowania opinii publicznej. Mam nadzieję, że stanie się to już niebawem. Dlaczego? Tego się każdy pewnie domyśla. Opiszę dziś dwa przykłady. Pierwszy dotyczy Piotra Woźniaka-Staraka i jego tragicznej śmierci. Nikt tutaj nie zabrał się za opisywanie tego wypadku, bo stoimy daleko od spraw, które dotyczyły zmarłego i kwestie związane z najbogatszymi ludźmi, a także ich problemami, nagłaśnianymi przez media prawie codziennie nie interesują nas wcale. Piotr Woźniak Starak był rozpoznawalny dzięki internetowi i kiedy doszło do tego tragicznego wypadku, sieć zaroiła się od jego wizerunków, wspomnień i kondolencji. To jest zrozumiałe i dla wszystkich czytelne. Zginął młody człowiek, który dla wielu innych był wzorem do naśladowania, znajomym, przyjacielem. Nie potrafię jednak zrozumieć dlaczego na jego temat wypowiada się pisarz Michał Witkowski, który uznał za stosowne podsumować medialną i celebrycką aktywność zmarłego oraz jego rodziny w specjalnym wpisie. To mnie zdumiewa, choć już powinienem przyzwyczaić się, że dla ludzi, których mianowano pisarzami, ludzi z rozdzielnika, takich jak Witkowski czy Dehnel, ażda okazja jest dobra, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie o samo zwracanie uwagi jednak chodzi. Nie pojmuję po co Witkowski w ogóle zabrał głos, w takim momencie. Oto co napisał.
Poza Likusami i Kulczykami jest w tym kraju naprawdę bardzo niewiele bogatych rodzin, które należałyby do tego, co dawniej nazywano inteligencją (najczęściej są to rodziny niezwiązane lub luźno związane z Warszawą, Kulczyki – Poznań, Likusy – Kraków). Czyli że poza nieuniknionymi szybkimi samochodami, drogimi ciuchami, prywatnymi odrzutowcami, pięćsetletnimi butelkami whisky jest jeszcze wykształcenie, często w Szwajcarii czy Anglii, wpojona od dziecka potrzeba czytania książek, kolekcjonowanie dzieł sztuki, mądre rozmowy, podróże nie tylko do Dubaju, ale też do mało modnych i rzadko uczęszczanych części świata, podjęte z czystej ciekawości. Tego jest zaiste bardzo mało i zapewne dawniej, w dobie, gdy Likusów, Kulczyków czy Staraków nazywałoby się jeszcze „magnaterią”, było ich równie mało, a tępe, nowobogackie zachowania przeważały. Jedni trwonili, inni powoływali fundacje czy podejmowali walkę polityczną. Jedni tylko chlali i żarli ostrygi „beczkami”, drudzy kuli na niełatwych angielskich uczelniach. Jak zwykle złej monety było więcej i stale wypierała dobrą.Może najpierw, zanim zacytuję kolejny fragment, warto przypomnieć kim w ogóle jest Michał Witkowski. To jest jeden z pisarzy mianowanych, którzy w zasadzie piszą jeszcze mniej niż członkowie ZLP, ale za to mają przymus wypowiadania się na każdy właściwie temat. Michał Witkowski jest, mogę się oczywiście mylić, człowiekiem ciężko zaburzonym, który powinien być poddany terapii. Być może jest, dlatego tak mało pisze ostatnio, z czego należy się, rzecz jasna cieszyć. Jak można wnosić z tekstu, należy on do grupy wybrańców, ale nie tych najściślej wyselekcjonowanych. Stąd taki żal w jego tekście i źle ukrywana zawiść. Nie wiem czym żyją ludzie w sferach, w których obracał się zmarły, być może takie teksty dzień po śmierci, to jest obyczajowa norma, ale według mnie to jest szyderstwo. Szczególnie to „wpojone od dziecka czytanie książek”. Czy Witkowskiemu się zdaje, że jak on coś takiego napisze to rodzice zmarłego zaproszą go na jakąś imprezę? Czy może liczy na to, że wdowa się zainteresuje jego problemami? Nie wiem. Dalej jest jeszcze lepiej.
Niestety, znam trochę takich ludzi i wiem, że choćby byli nie wiem jak intelignccy, trudno im się wyzbyć pociągu do tzw. „życia z adrenaliną” – niejeden milioner już się na tym sparzył, patrz Michael Schuemacher) – szybkich zjazdów na nartach, szybkiej jazdy kabrioletami, zaliczania panienek itd. Ta adrenalina bogaczy raz zakosztowana, niestety uzależnia. Myślimy: tak być nie może, bo tak być nie powinno. Nasze rozumowanie jest logiczne: nie może być tego, czego być nie może. Czego być nie powinno.Dlaczego Witkowski nagle stawia się w roli arbitra i belfra, co takiego przeszkadzało mu w zmarłym, że zaczął go oceniać? Nie wnikając w to skąd się wzięła fortuna tej rodziny, bo wszyscy się tymi kwestiami ekscytują, zasugerować można, że Witkowski reprezentuje jakąś konkurencyjną wobec Staraków organizację, a jego cappo kazał mu napisać dla nich takie pouczenie – Widzicie kochani, na nic wasze „inteligenckie” aspiracje, śmierć nie skora, ale zawsze przyjdzie…Można to interpretować w ten sposób, ale można jeszcze głębiej. Moim zdaniem Witkowski podjął jakiś dialog, który – przecież nie ma ludzi o tak straszliwie stępionej wrażliwości – ktoś mu podjąć kazał. Kto? Ja tego nie wiem, ale zwolniło się miejsce wśród osób znanych i wpływowych, a to znaczy, że ktoś inny może je obsadzić. Ktoś pochodzący niekoniecznie z tego samego co zmarły rozdania. Bardzo Was proszę, byście nie wpisywali pod tym tekstem żadnych krytycznych uwag o tragicznie zmarłym Piotrze Woźniaku-Staraku, a skupili się jedynie na tym zdemaskowanym, durniu Witkowskim. Fragmenty jego wpisu zostały wczoraj, jak na komendę, rozrzucone po całym internecie, a na koniec każdego takiego „zrzutu”, komentujący go dziennikarz pisze – a co wy myślicie o wpisie kontrowersyjnego pisarza? Sprawa jest więc, moim zdaniem, szyta.
Jak wiemy, Witkowski nie jest żadnym kontrowersyjnym pisarzem, co nie znaczy, że takich pisarzy w Polsce nie ma. Oto drugi przykład człowieka formatującego opinię – Grzegorz Gauden. Pan ten szefował Instytutowi Książki, a wcześniej był naczelnym dziennika Rzeczpospolita. Nie mam zamiaru nawet sprawdzać jego biogramu w wiki. To co widzimy na pierwszy rzut oka wystarczy. Oto pan Gauden wydał niedawno książkę o tak zwanym pogromie lwowskim, czyli o tak zwanych antysemickich zajściach w czasie polsko-ukraińskich walk o Lwów. Gauden pisząc swoja książkę, przekonany był, że ma przed sobą idiotów, a do tego sponsor zapewnił go, że sprzedaż tej książki nie będzie rzutować na jego popularność. No to, szanowana opinio publiczna, musimy przekonać pana Gaudena, że będzie inaczej. Cóż to był ten pogrom lwowski? Oto w czasie walk pomiędzy Polakami i Ukraińcami, żydzi, przyłączyli się do Ukraińców i zaczęli prażyć do Orląt Lwowskich, z różnych krzaków, które wcześniej poobsadzali. To jest ważny moment w tej gawędzie, bo zapewne stanie się on kamieniem węgielnym, nowego ukraińsko-żydowskiego braterstwa, które zainicjowane zostało wyborami nowego prezydenta i wizytą pana Benia z małżonką w Kijowie. Oto nieznany epizod z historii trzech narodów, jasno wskazujący na to, kto jest prawdziwym antysemitą. Najlepsze zaś jest to, że Gauden wskazuje na artykuł, który w związku z zajściami opublikowano w jakimś wiedeńskim dzienniku (ciekawe kto był wydawcą), gdzie Polacy określeni zostali jako Herrenvolk. Pan Gauden bardzo roztkliwia się nad losem grabionych i zabijanych żydów, ale nie wspomina przy tym ilu wcześniej Polaków zginęło z ich rąk. Ja nie mogę spokojnie czytać tego wywiadu, sami go sobie przeczytajcie. Po kolejnym obrocie tego propagandowego koła okaże się, że Hitler miał matkę Polkę, która pochodziła z Częstochowy. Oto całość wywiadu.
https://kultura.onet.pl/ksiazki/grzegorz-gauden-kto-rzadzi-przeszloscia-decyduje-o-przyszlosci-wywiad/t2gkm7m
Tego się nie da nazwać nawet manipulacją. Pomijając tak zwane okoliczności i zaangażowanie poszczególnych stron w walkę, Gauden nie zwraca zupełnie uwagi na takie subtelności, pojawienie się tam generała Roji, człowieka, łagodnie rzecz ujmując dwuznacznego, który okazał się później bolszewickim agentem, a w czasie tego rzekomego pogromu organizował tę niby milicję co miała się rozprawić z żydami.
Nie wiem do jakich idiotów chce z tym tekstem trafić Gauden, ale obstawiam, że do Witkowskiego i jego kolegów. Oto najlepszy moim zdaniem fragment.
Rząd polski się nie interesował się wydarzeniami we Lwowie?Kretyn zadaje pytania, a oszust mu na nie odpowiada. To jest moim zdaniem niezwykłe, można to nawet nazwać przekroczeniem pewnej granicy. Ciekaw jestem kiedy oni zorientują się, że gadają do ściany i co wtedy zrobią? Ktoś ich odwoła? Popełnią samobójstwo? Wyjadą? Sam nie wiem…
Władze polskie przysłały do Lwowa swoich wysłanników do zbadania sprawy. Józef Wasserzug, ojciec naszego ukochanego, cudownego Jerzego Wasowskiego, wielkiego kompozytora, jednego ze Starszych Panów, był w komisji polskiego MSZ-u, która pojechała badać wypadki we Lwowie niemal na gorąco, jeszcze w listopadzie 1918 roku.
Powstaje raport, w którym autorzy stwierdzają jednoznacznie, że we Lwowie był pogrom. Komisja zapowiada następny, obszerny raport. Nie wiadomo jednak czy on powstał. Dokumenty zebrane przez komisję zaginęły. Jej pierwszy raport utajniono w okresie międzywojennym, tak jak i raport sędziego Sądu Najwyższego Zygmunta Rymowicza, który pojechał do Lwowa z uprawnieniami prowadzenia śledztwa.
Raport Chrzanowskiego i Wasserzuga ujrzał światło dzienne dopiero w 1984 opublikowany w naukowym piśmie PAN-u. A raport sędziego Rymowicza ocalał tylko po angielsku w bibliotece Kongresu USA i został opublikowany po raz pierwszy w początkach tego wieku także w niszowym piśmie historycznym.
Władze polskie zebrały informacje i natychmiast je utajniły?
Tak. Ja to rozumiem. Nie było się czym chwalić. Trwała konferencja w Paryżu, wykuwał się nowy, międzynarodowy porządek. Ustalano przebieg granic. Dzięki raportom, rząd polski wiedział co za szkielet ma w szafie.
Przytaczany przeze mnie artykuł w wiedeńskim dzienniku określano jako inspirowany przez Niemców i Austriaków, którzy chcieli osłabić pozycję międzynarodową odradzającego się państwa polskiego. Tak też potraktowali te doniesienia autorzy raportu amerykańskiego.
Obydwa raporty sporządzone przez polskich urzędników państwowych były jednak o wiele bardziej surowe dla Polaków i sprawców pogromu we Lwowie niż późniejsze raporty międzynarodowych komisji. Trudno się dziwić, że rząd polski je utajnił. Mogły zaszkodzić polskiej sprawie.
Wyjeżdżam dziś na trochę, będę po południu. Zostawiam Was z tymi, pozornie tylko różnymi, postawami.
Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.
[…]
O hierarchiach ważnych i mniej ważnych czyli istota socjalizmu
Wiem, że zaczynam się powtarzać, ale coraz trudniej mi pisać książkę i jednocześnie wrzucać na blog nie związane z nią teksty. Ten będzie tylko trochę związany z treścią III tomu socjalizmu, ale jednak będzie.
Socjaliści sprzedają złudzenie powszechnej wolności i jednocześnie złudzenia współwłasności dóbr i wszelkich aktywów. Nawet jeśli sprawy te zostały już dawno wyśmiane, to wielu ludzi wierzy w nie nadal, a najgłębiej wierzą w to dysponenci aktywów nominalnie państwowych, czyli urzędnicy. Podam przykład, ale nie z obszaru administracji, tylko kolejnictwa. Kilku moich kolegów jeździło na elektrowozach. To było już jakiś czas temu i o ile wiem, żaden już nie jeździ. Wśród maszynistów, by taki jeden, który traktował elektrowóz jak drugi dom. Czyścił wszystko w środku, pielęgnował, wykładał dywaniki w korytarzach i stawiał kwiatki. Zachowywał się tak, jakby maszyna była jego własnością. To nie uszło uwagi zwierzchników i wszyscy doskonale rozumieli, że postawa taka ma charakter psychotyczny. Poza tym jest demoralizująca. Nie może być bowiem tak, że ktoś samozwańczo przyznaje sobie władzę nad kawałkiem mienia państwowego, choćby nawet mienie to pucował i na nie chuchał, a także osobiście sprawdzał czy wszystkie śrubki są naoliwione jak trzeba. To po prostu do niego nie należy i nie on decyduje o losie owego mienia. On ma je bezpiecznie prowadzić i wykonywać zapisane w regulaminach czynności związane z jego konserwacją. Nic ponadto. Resztą zajmują się mechanicy, którzy za coś biorą pieniądze i mają swój odcinek. Tak są zorganizowane przedsiębiorstwa, nie tylko państwowe. Wszelkie emocjonalne związki z przedmiotami martwymi, są w istocie szkodliwe dla efektywności i demoralizujące dla załogi. Ten pan tego nie rozumiał, nie reagował też na tłumaczenia. W końcu go wylali z roboty i tak się to skończyło.
W podobny sposób zachowują się urzędnicy w niektórych państwowych instytucjach. Są tak przywiązani do swoich koncepcji, a często dodatkowo tak dobrze ustawieni towarzysko, że zdaje im się iż nikt i nic nie może zagrozić ich bezpieczeństwu. Mylą po prostu zakres obowiązków z własnością. Czynią to być może bezwiednie, a być może świadomie, pewni, że nic im nie grozi. Jakby nie było popełniają fatalny błąd. Należą bowiem pod względem mentalnym do tej grupy ludzi, która żyje w tradycji negowania własności. Każdy bowiem urzędnik to socjalista. Nie potrafią się jednak oderwać od myśli o posiadaniu i wydaje im się, że system, w którym funkcjonują został spreparowany specjalnie dla nich. Po to, by odzierając innych z własności sami mogli stać się jej dysponentami na nowych, niejawnych zasadach. Takie rzeczy, o czym wiemy, mają miejsce, nie chodzi mi jednak o działania zorganizowanych gangów, które przejmują całe sektory, bo one nie odwołują się do tradycji socjalistycznej, ale usiłują nam wmówić, że trzeba ją właśnie odwołać, a do wielkich i mniejszych zakładów wprowadzić nowe zasady „zdrowego” zarządzania. Czyli tłumacząc na język ludzi, trzeba te zakłady przekazać im – gangom. I to się dokonało w Polsce po roku 1989. Ja tutaj jednak mówię o tych wszystkich urzędniczych pionach, które próbują – sprytnie i na chama – zawłaszczyć obszar w teorii nazywany administracją publiczną. To się czasem udaje, a czasem nie, albowiem nie każdy ma wokół siebie ludzi stu procentowo lojalnych, którzy go nie wystawią w godzinie próby. Na rodzinę nie bardzo można w takich wypadkach liczyć, a co dopiero mówić o ludziach obcych, zakolegowanych tylko, albo niechby nawet zaprzyjaźnionych. Zjawisko to można nazwać ostateczną demaskacją socjalizmu, który – startując z hasłami równości, wolności i braterstwa, dojechał do to tego miejsca, które widzimy. Tu zaś stoi tabliczka z napisem – nie można zlikwidować własności, można ją tylko utajnić. Najlepsze zaś jest to, że ci, którym się zdaje, że oni właśnie – dla dobra swojego i wszystkich – utajniają tę własność, u poświęcają się dla jej dobra – okazują się ofiarami owego utajnienia. Nie oni są bowiem rzeczywistymi dysponentami mienia teoretycznie państwowego, a w rzeczywistości ukradzionego. Są nimi szefowie gangów, które zleciły tę robotę. Tego jednak żaden polski urzędnik, zajmujący się uczciwą pracą na rzecz państwa i obywateli w ramach swoich wysokich kompetencji nie zrozumie. Więcej – jemu się wydaje, że jak zlezie z elektrowozu, to dobry Pan Bóg zniszczy jego wrogów i ten elektrowóz uderzeniem pioruna, żeby wszyscy widzieli jak straszliwa niesprawiedliwość się dokonała. Nic takiego się oczywiście nie stanie, bo nawet najszersze kompetencje i wysokiej klasy fachowość nie mają żadnego znaczenia wobec faktu podstawowego – mieniem dysponuje ten, kto jest rzeczywistym właścicielem. Jeśli wierzymy, że upaństwowienie czyli ograniczenie własności prywatnej to wyraz sprawiedliwości dziejowej, a do tego jeszcze rzecz słuszna z moralnego punktu widzenia, którą w dodatku można prezentować młodzieży jako przykład, sami wystawiamy sobie świadectwo. Nie można ograniczyć własności, albowiem mienie, które jest jej przedmiotem zostanie zdewastowane przez bystrych obserwatorów zmian zachodzących na rynkach globalnych i lokalnych, czyli przez złodziei. Można tylko, korzystając z narzędzi propagandowych zmienić jej status, czyli oszukać masy, że nastąpiła zmiana jakościowa, rzeczywista. Ona nie może nastąpić, bo zniknie mienie. Rozpadnie się jak domek z kart. Istotną misją socjalizmu jest utrzymanie złudzenia, że sprawy wyglądają inaczej. Koszta tego ponoszą opisywani tu przeze mnie ludzie – ten maszynista i niektórzy urzędnicy.
Socjalizm natychmiast właściwie produkuje hierarchie tajną. Im więcej jest do rozkradzenia tym brutalniejsze metody ona stosuje, występując, rzecz jasna w obronie, teoretycznych, nowych właścicieli mienia, czyli robotników, chłopów, czyli szeroko rozumianego ludu. Nie istnieje nic takiego jak lud. To jest jedynie propagandowa figura służąca temu, by opisywane tu, patologiczne przypadki, mogły się utwierdzić w swoim obłędzie. To znaczy, by mogły same sobie wytłumaczyć, że ich postępowanie, choć może mieć znamiona prywaty, jest jednak podejmowane dla dobra wielu ludzi. Ten elektrowóz był czyszczony, po to, żeby pasażerowie byli bezpieczniejsi. To nic, że oni nic o tym nie wiedzieli i każdy z osobna, a także wszyscy razem, mieli to w nosie. Nieszkodzi. Istotny jest pretekst służący do tłumaczenia takich zachowań.
I teraz tak – hierarchie socjalistyczne są w zasadzie wszystkie jak jedna niejawne. To znaczy nie wiadomo, kto sprawuje rzeczywistą władzę, bo ona się rozmywa. Im wyższe piętra hierarchii obserwujemy tym bardziej eteryczna wydaje się władza. Okazuje się bowiem, że władza, którą widzimy, nie strzeże własności. A ta, w takiej sytuacji, co udowodniliśmy już wcześniej, powinna się rozlecieć w rękach. A jednak stoi. To znaczy, że kto inny niż widoczne piony administracyjne jest jej dysponentem.
Kto jest największym wrogiem socjalizmu? Człowiek, który deklaruje iż chce ponosić odpowiedzialność za swoją własność. I jeszcze do tego potrafi udowodnić, że chce to zrobić. Stąd, na przykład, za komuny, władza próbowała ludziom udowodnić, że nie potrafią dźwigać tej odpowiedzialności. Przykładem na to była tak zwana akcja „Posesja”, która zmusiła ludzi do pozbycia się dobra, może i niepotrzebnego na razie, ale jakoś tam przydatnego, w imię błędnie rozumianej estetyki. Trzeba było po prostu na termin posprzątać podwórka. A było to w czasach, kiedy w sklepach nie było niczego, ludzie zaś na swoich placykach gromadzili różne skarby. Nieestetyczny wygląd tych placyków był dowodem na to iż ludzie nie radzą sobie z odpowiedzialnością. Nie wiem, kto zarządził ową akcję, ale myślę, że była ona zlecona przez jakiś gang.
Jeśli mamy do czynienia z grupą ludzi deklarujących chęć poniesienia odpowiedzialności za własność, sprawa jest już bardzo poważna. I trzeba w zasadzie szykować oddziały prewencyjne. Na szczęście w naszych okolicznościach nic takiego nie ma miejsca, albowiem manifestowane na ulicach niezadowolenie społeczne nie dotyczy własności, ale obyczajów, poglądów, deklaracji, świadczeń państwa na rzecz obywateli, albo ochrony grup zawodowych dzierżących jakiś sektor władzy udającej jawną, na przykład sędziów. I to daje władzy rzeczywistej, tajnej duży komfort i takież bezpieczeństwo. Grupa ludzi samodzielnych, potrafiących unieść odpowiedzialność za własność i jeszcze zorganizować wokół siebie hierarchię, która z sensem tę własność będzie obsługiwać jest największym zagrożeniem dla władzy socjalistów. Ja wiem, że takich grup już nie ma. Zostały rozstrzelane, unieważnione, okradzione i wyszydzone. Hierarchie zaś, które tworzyli, zostały uwolnione spod ich wpływu i mogły cieszyć się zdobytą przez socjalistów wolnością. To znaczy, że każdy ich członek, mógł – kierowany fałszywą wiarą i fałszywą intencją – próbować zawłaszczyć sobie kawałek socjalistycznego systemu. I czasem się to udawało, ale po przekroczeniu pewnej niewidzialnej granicy dostawał po łapach, jeśli nie po łbie. I tak się to kręci do dzisiaj.
Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.
[…]
Eskapizm i bojkot
Chyba dzisiaj zdenerwuję valsera, ale nie mogę inaczej. Muszę bowiem opisać pewien mechanizm, który, wbrew wszystkiemu, to znaczy sprzeciwowi opinii publicznej, woli polityków, prawu i obyczajom funkcjonuje w najlepsze. Jeśli zaś coś funkcjonuje w najlepsze mimo wymienionych kwestii, to musi mieć jakieś gwarancje. Idźmy jednak po kolei.
Oto dostałem link do takiej książki https://terytoria.com.pl/1697-dyrygujac-falom.html
Pomijając już jej treści, chcę zwrócić uwagę na to iż oprawa jest broszurowa, stron mało, a rabat liczony jest od ceny 55 zł. To jest o trzy złote więcej niż kosztuje każdy tom Socjalizmu i śmierci, w twardej oprawie, z ilustracjami, wklejką zdjęciową i extra treścią. Na rynku książka ta – co już jest praktyką – sprzedawana jest nie po 55 zł, ale po 46 zł. Teraz słów kilka o treści. Możecie sobie trochę o tym przeczytać, ale ja chcę wskazać na pewien system, który funkcjonuje, mimo iż kierunki humanistyczne na uczelniach uporczywie bronią się przez oskarżeniami o szamanizm. Oto autorka chce nam udowodnić, że istnieje tajemniczy związek pomiędzy muzyką Szopena i malarstwem Kandinsky’ego. Nie wiem co powiedzieć. Związki takie nie istnieją, a wskazywanie na nie służy wprost temu, by ukryć różne aspekty i okoliczności w jakich powstawała muzyka Szopena i obrazy Kandinsky’ego. Tak myślę, choć opcja, że pani, która napisała tę książkę jest po prostu idiotką, też wchodzi w grę. Ktoś jednak dał jej na tę książkę pieniądze i ktoś uważa, że metoda przez nią zastosowana daje się bronić. Mamy więc artystów i prekursorów. I to jest zestaw niezwykły, biorąc pod uwagę, że autorka omawia twórczość osób czynnych na przełomie XIX i XX wieku, czyli w czasach żywo nas interesujących. Nie interesują jej jednak okoliczności ich życia, ale relacje z prekursorami, dawno nie żyjącymi, i interakcje pomiędzy malarstwem a muzyką. Ponieważ malarstwo nie jest przekładalne na język muzyki, można w takiej sytuacji wmówić ludziom wszystko. I to się dzieje na naszych oczach. Można by było uznać, że książka tej pani to coś z nurtu eskapistycznego. Ja jednak upierałbym się, że to jest element bojkotu politycznego. Tak właśnie. To polityczny bojkot, który ma unieważnić wszystko, poza zmyśleniem. Dlaczego polityczny? Bo bojkot ma zawsze wymowę polityczną, tak jak ukrywanie różnych faktów. Ja się teraz nie będę zajmował życiem Kandinsky’ego i jego bazgrołami, które są rzekomo inspirowane muzyką. Zajmę się bojkotem. Oto w jednym z przysłanych mi przez Georgiusa dokumentów znalazłem informację, że Piłsudski i jego ludzie stosowali wobec przeciwników politycznych wewnątrz ruchu niepodległościowego, a nawet szerzej – wewnątrz narodu – metodę bojkotu. Jeśli rzecz ująć na gruncie towarzyskim można by ją nazwać fochem, nie-bo-nie, albo „pocałujcie nas de…bez nas i tak nic nie zrobicie”. I to w przypadku Ziuka i kolegów skutkowało zawsze, albowiem życie polskie na przełomie XIX i XX wieku charakteryzowało się wielkim optymizmem i jeszcze większymi nadziejami. Pojedynczy ludzie i większe grupy, wszyscy żyli nadzieją i byli skłonni do kompromisów. Wszyscy, poza Piłsudskim i jego grupą, uważali, że należy się porozumiewać i w ten sposób budować relacje. I do takich porozumień dochodziło, ale tylko po to, by uśpić czujność przeciwnika, który – w myśl założeń polityki PPS, musiał ustąpić. Jeśli tego nie czynił stawał się najgorszym wrogiem. Gorszym niż zaborcy. Jeśli przypomnimy na chwilę wczorajsze cytaty z Gaudena, łatwo zorientujemy się, że największym wrogiem wolnej i oświeconej Polski nie byli zaborcy, bo od nich dawało się czasem wyciągnąć jakieś pieniądze. Tym najgorszym wrogiem była endecja i ludzie jej sprzyjający, albowiem oni chcieli mieć wpływ na kształt przyszłego państwa i o nim współdecydować. No, ale nie po to Piłsudski był szykowany na szefa tego państwa, nie po to dawano mu gwarancje, żeby ktoś miał razem z nim współdecydować. Żeby tego uniknąć stosowano bojkot, a jeśli bojkot nie był skuteczny, to prowokację. Nie będę się rozpisywał o tym szerzej, bo resztę znajdziecie w książce. Chciałbym, żeby pozostały przy nas te dwa określenia – bojkot i prowokacja.
Dziś sytuacja jest analogiczna, to znaczy propagandyści zwani pisarzami i organizacje które realizują swoją misję w demonstracjach ulicznych, wspomagane przez listy protestacyjne jakichś byłych ambasadorów, urządzają bojkot wszystkiego. To znaczy, demonstrują swoje niezadowolenie, a przy tym nieskuteczność. Nie usiłują jednak przy tym poprawić swoje skuteczności, ale strzelają focha i oglądają się za siebie czekając co zrobią ci, którzy wydali im polecenie i koncesje na działalność w Polsce. To jest moim zdaniem niezwykłe, bo taki Piłsudski, choć nie miał poparcia w żadnej właściwie grupie poza austriackim wywiadem, to jednak uchodził przynajmniej za postać malowniczą. Za kogo chcą uchodzić wymienieni wczoraj tu autorzy, trudno doprawdy dociec…
Istotne jest to, że oni nie przestaną, dopóki my się nie ugniemy i zmęczeni już nie zaczniemy mówić ich językiem, albo traktować poważnie argumentów przez nich wysuwanych. Dlatego właśnie trzeba o nich pisać i wskazywać jakie są ich rzeczywiste motywacje. Nie można tak po prostu ich ominąć. Nie można, bo będzie gorzej. Żeby zilustrować dokładnie o co mi chodzi przywołam taki przykład – zorganizowano w Zabrzu marsz równości. Przyszła jedna osoba. Dokładnie tak – jedna osoba. Ogłoszono to w radio z pewnym przekąsem, ale poza tym cisza. Nikt z tego nie szydził i nikt się nie śmiał, a przecież to jest kompromitacja i powód do szyderstw. Dlaczego tak ochoczo drwią wszyscy z posłanki Pawłowicz, a z tego jednego, nieszczęsnego geja wystawionego przez kolegów, nikt się nie śmieje? W radio podali, że na marszu równości pojawiła się też policja do ochrony demonstrantów i dwustu ponoć kibiców, którzy wznosili okrzyki, ale nie atakowali demonstrującego równość bohatera.
Ja oczywiście wiem, dlaczego nikt się z tej kompromitacji nie śmieje. Oni teraz ogłaszają bojkot i piszą odezwy po piwnicach, że nic to, iż w Zabrzu gejów nie ma, nic to, że słuchać tych wydawanych przez nich brzdęków nikt nie chce, zwycięstwo i tak będzie po ich stronie. No ciekawe….
Ktoś może powiedzieć, że ja porównuję tutaj Zandberga i jego ludzi, a także całą lewicę do Piłsudskiego. Poniekąd tak, bo Piłsudski to lewica, ta zaś działa w znany nam już sposób – najpierw uzyskuje gwarancje od sił zewnętrznych, a następnie – stosując bojkot w polityce i eskapizm w propagandzie próbuje wywiązać się z zaciągniętych zobowiązań. Co zwykle w takich wypadkach robi prawica? Zwykle nic, bo albo jest finansowana z tego samego budżetu co lewica, a jej zadaniem jest stworzenie wrażenia iż istnieje realny konflikt polityczny. Jeśli zaś tego nie czyni usiłuje wysuwać propozycje kompromisowe. Różnie dobrze można iść się powiesić od razu. Nie można prowadzić dialogu z lewicą i nie można chodzić z nią na kompromisy. A co robić? Tworzyć. To jest jedyna odpowiedź warta uwagi. Niestety politycy tego co się określa w Polsce słowem prawica, nie rozumieją znaczenia tego wyrazu. Oni chcą się porozumiewać, albo – nie mając żadnych gwarancji, a jedynie marne grosze z tajemniczych budżetów – stosować bojkot.
I nie chce być inaczej.
Na razie nie będę dalej rozwijał tego wątku, bo dziś wyjeżdżam, żeby jakieś wakacje mieć choć przez dwa dni. Wrócę w piątek. Teksty oczywiście będą, ale poza tym będę trochę odpoczywał, a trochę „załatwiał sprawy”.
[…]
Deser w bucie czyli jak realizować władzę bez kosztów reprezentacyjnych
Koszta reprezentacyjne to jest klucz do zrozumienia natury władzy. Dawniej było tak, że im większe koszta reprezentacyjne, którymi realizowano projekty uświetnienia władzy, tym władza była większa. Mam na myśli władzę jawną. Metody likwidacji władzy jawnej zaczęły się, jak przypuszczam, od redukcji kosztów reprezentacyjnych, lub ich zanegowania. To nie mogło mieć innego niż rytualny charakteru i mam nadzieję, że wszyscy rozumieją dlaczego. Pisaliśmy o tym sto razy, ale chyba za mało. Wszelkie reformatorskie pomysły ikonoklastów, wszelkie oszczędności w stroju, wszelki brak zbytku, który miał uświetnić duszę i charakter, to w rzeczywistości sposoby na negację i likwidację władzy jawnej, świętej i do tego jeszcze ciekawej z innych niż relacja pan-poddany, punktów widzenia. Co proponowano zamiast uświetnienia władzy za pomocą reprezentacyjnych budżetów? Tajemnicę. Na przykład wytwarzanie złota za pomocą alchemii. Zamiast tego można było jeszcze zaproponować jakąś hermetyczną naukę, która służyć będzie – a niech tam – porozumiewaniu się z aniołami. Skracam wszystko jak mogę na potrzeby tego tekstu i to mam nadzieję też jest zrozumiałe. Ktoś powie, że wytwarzanie złota za pomocą alchemii wiązało się z kosztami reprezentacyjnymi. W pewien szczególny sposób tak, ale odwracało też uwagę władzy od realnych problemów ekonomicznych, które należało rozwiązać. W końcu pojawiał się pomysł likwidacji lub redukcji kosztów reprezentacyjnych, a to wiązało się, jak mniemam, przekazaniu części władzy w ręce ludzi – zwanych ekspertami – którzy potrafili wytwarzać pieniądze. I nie jest istotne czy robili to za pomocą alchemii czy za pomocą operacji bankowych. W końcu pojawiła się myśl, całkowicie fałszywa i mająca bardzo zwodniczy charakter, że tylko ludzie o określonych poglądach i sposobie bycia, potrafią zmierzyć się z problemami dotyczącymi władzy i pieniędzy. Chodzi o tajemniczych gości w ciemnych ubraniach, demonstrujących na każdym kroku swoją dyskrecję i wyższość, którą rzekomo daje im jakaś tajemnicza wiedza o finansach. To jest brednia i wynik trwającej od wieków operacji na otwartych ludzkich mózgach. Operacji, która każe wierzyć, że przepych, złoto i wszelki zbytek musi podlegać jakimś racjonalnym ograniczeniom. A to niby dlaczego? Jak tego pojąć nie potrafię, bo w moim mózgu pojawia się natychmiast taka oto opozycja – jeśli ktoś nie wydaje pieniędzy na uświetnienie swojego kościoła parafialnego, albo rezydencji, musi wydać je na coś innego. Na co? Na jakąś tajemnicę. Na przykład na nieletnie prostytutki płci obojej. Czemu zaś nie, wszak pieniądze powinny być wydawane racjonalnie, a cóż może być bardziej racjonalnego niż tkwiące głęboko w sercu ludzkie potrzeby? Nic co ludzkie nie jest nam obce, prawda? Negacja i likwidacja władzy jawnej może się też odbywać poprzez opanowanie rynków przedmiotów tę władzę uświetniających. To się dokonuje za pomocą sieci pośredników, którzy najpierw tylko zarabiają, a potem zaczynają ingerować w rynek i zmieniać go według własnych kryteriów, te zaś nie mają nic wspólnego z kryteriami, na których zależy dysponentowi reprezentacyjnego budżetu. Nie ma on jednak w pewnym momencie wyjścia, bo pośrednicy tak konstruują ofertę, że może sobie wybrać tylko to, co oni wymyślili. W końcu przychodzi moment, w którym rynek przedmiotów reprezentacyjnych jest już niepotrzebny, a one same zostają zdegradowane i zamieniają się w jarmarczne jakieś zabawki, albo służą spekulacji na wielką skalę. Wtedy następuje ostateczna likwidacja władzy jawnej. I jeśli przyjrzymy się dziejom najnowszym zauważymy, być może pozostające bez związku, który istnieje tylko w mojej głowie, fakty. Mam na myśli rozwój ruchów awangardowych w sztuce i utworzenie FED. No dobrze, ale skoro władzy jawnej już nie ma, a władza musi istnieć i zaznaczać swoją wyższość, w jaki sposób realizowany jest reprezentacyjny program władzy tajnej? Poprzez prowokację. Ta zaś na obszar władzy przeniesiona została wprost z obszaru przedmiotów zbytku, służących dawno temu do uświetniania władzy jawnej. I w zasadzie została tylko ona. Władza realna, władza tajna, władza bankierów i organizacji religijnych o charakterze niemisyjnym, może zaznaczać swoje wpływy tylko za pomocą prowokacji. Wszystko inne będzie początkiem jej końca.
Wszyscy widzieli jak zachowała się żona Benjamina Netanjahu na lotnisku w Kijowie. Można oczywiście powiedzieć, że to jest wieśniara ze tarnogrodzkiego sztetla, której nikt nigdy nie dawał bardziej odpowiedzialnych zadań niż skubanie kur. No, ale jednak nie. Już to wyjaśnialiśmy. Takie rzeczy nie mogą mieć miejsca, a przynajmniej nie mogłyby mieć, gdyby zachowany był reprezentacyjny charakter władzy. Ktoś powie, że on jest zachowany, bo istnieje protokół dyplomatyczny. To jest złudzenie, albowiem ten protokół, nie generuje kosztów, a przez to jest bezwartościowy i służy tylko jako narzędzie kompromitacji słabszych organizacji. Można go zmieniać dowolnie, wszystko zależy od tego z jaką siłą oddziałuje nań władza realna, czyli tajna.
Wszyscy pamiętają historię zjazdu gnieźnieńskiego. To jest stary przykład, ale na nim najlepiej widać, to, co chcę wyjaśnić. Chrobry poniósł koszta, które zadziwiły Ottona, a pewnie i jego ludzi. I przez to nie było mowy o jakichś wygłupach, o rzucaniu chleba na ziemię, albo traktowaniu kogokolwiek z góry. Moc była widoczna i każdy się dobrze zastanowił, zanim coś powiedział. A o mówieniu czegoś głupiego nie było nawet mowy. W sytuacji jaką mamy dzisiaj, każda wizyta głowy państwa w kraju, który nie ponosi kosztów reprezentacyjnych, bo wierzy w dobre intencje gościa i protokół dyplomatyczny, może się zakończyć upokorzeniem i kompromitacją, którą w dodatku trzeba będzie znosić z uśmiechem na ustach. Oto przykład
https://www.timesofisrael.com/japan-pm-said-offended-by-dessert-served-in-shoe-at-netanyahu-home/
Czy Benjamin Netanjahu, jego ludzie i jego żona, tarnogrodzka przekupka, nie rozumieją kulturowego tabu Japończyków? Oczywiście, że rozumieją, ale chodzi przecież o zademonstrowanie władzy. Nie ma zaś, po likwidacji kosztów reprezentacyjnych i unieważnieniu władzy jawnej, innej możliwości przeprowadzenia tego, jak prowokacja. W dodatku w ramach protokołu dyplomatycznego. Tak to wygląda na gruncie dyplomatycznym. Są jednak jeszcze inne płaszczyzny komunikacji, w której władza rzekomo jawna, pochodząca z tajnych wyborów, musi liczyć się w upomnieniami ludzi reprezentujących nierozpoznane organizacje. Tu na przykład Jonny Daniels, o którym zdążyliśmy już zapomnieć, poucza premiera Morawieckiego, na okoliczność holocaustu. https://medianarodowe.com/premier-morawiecki-neguje-holokaust-sugeruje-jonny-daniels/
Jak widzimy, nieliczni żydowscy kolaboranci ratowali własne życie, a Brygada Świętokrzyska, na którą obraził się rabin Schudrich po prostu kolaborowała z Niemcami. Nie wiem jak w takim momencie ocenić Chaima Rumkowskiego, utrzymującego w łódzkim getcie władny burdel i wysyłającego na śmierć małe dzieci. Co on chciał przez to osiągnąć? Ocalić własne życie, czy może trochę zarobić? Może niech sierżant Daniels wyjaśni nam to przy następnej okazji.
Komunikacja odbywa się także poprzez kontakty prywatne władzy rzekomo jawnej z przedstawicielami władzy tajnej, nie korzystającej z dobrodziejstwa kosztów reprezentacyjnych. Oto przykład. Pan Rotszyld rozmawia z księciem Karolem.
https://www.reddit.com/r/conspiracy/comments/7fftvo/now_we_know_king_rothschild_reminding_prince/
Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.
[…]
O przestępczych kreacjach wśród grodziskiej młodzieży
Bardzo rzadko załatwiam na tym blogu sprawy prywatne, ale czasem muszę to zrobić. Zacznę jednak nie od tego co wydarzyło się wczoraj, ale od swoich własnych przeżyć w dawnych czasach. Częściowo opisałem jest we wznowionej właśnie książce „I co kiedyś było fajniej?” Chodzi o tak zwane chuligaństwo, które za komuny było po prostu częścią systemu. Zastanawiałem się kiedyś z kolegą Robertem z Dęblina, jak to było możliwe, że w mieście pełnym wojska, służb i policji, dochodziło do takich horrendów, jak walki uliczne po wyjściu z kościoła, w czasie rekolekcji adwentowych. To było możliwe, albowiem władza miała inne problemy na głowie i bezpieczeństwo młodocianych nie interesowało zbyt mocno. Oczywiście, w każdej społeczności znajdzie się tak zwany element, ale wtedy było tego elementu zdecydowanie za dużo, a poza tym rzutował on na zachowania młodzieży, która sama z siebie nigdy nie wzięłaby udziału w żadnych ustawkach. Ponieważ ja bardzo przeżywałem te bójki i bałem się oberwać, bo nie potrafiłem walczyć i byłem raczej dzieckiem refleksyjnym, ojciec odprowadzał mnie czasami na te rekolekcje, ale nie szedł ze mną do samego kościoła, tylko kawałek za szkołę. To był absurd, bo naprawdę groźnie zaczynało robić się dopiero od tamtego miejsca. Jakoś jednak udało mi się przetrwać te wariactwa, które w końcu, myślę, że dzięki działaniom dyrekcji wszystkich szkół w mieście i niektórych funkcjonariuszy milicji, w końcu zostały wyciszone. Do dziś jednak pamiętam jednego kolegę, który przepasał się długim kawałkiem czterożyłowego kabla, założył na to kurtkę, a jak przyszło do walki, to kurtkę rozpiął, zerwał ten kabel i zaczął nim wymachiwać. Przyznam, że zrobiło to na mnie odpowiednie wrażenie. Pomny tych swoich lęków, postanowiłem, że moje dzieci bać się niczego nie będą. Zostały one wychowane w poczuciu własnej wartości i gotowe są zawsze do tego, by upomnieć się o swoje. Szczególnie dotyczy to starszego dziecka. Właśnie przeżywa on ten moment, który nazywamy silną identyfikacją z grupą rówieśniczą. Jeździ z kolegami rowerem po mieście i spotyka inne grupy. Wszyscy prowadzą jakieś życie towarzyskie, w licznych tu miejscach rekreacji. Odkrywają też zasady rządzące takimi grupami, które dla nich samych są często zaskoczeniem. Mieli takiego kolegę, który od wszystkich pożyczał pieniądze. Od mojego syna też. Pożyczał też inne rzeczy, na przykład rowery. Po zwrocie okazywało się, że są one mocno uszkodzone. Pieniędzy oczywiście nie zamierzał oddawać, chciał za to zawsze, po każdej pożyczce „wyjaśniać sprawę”, zwykle w towarzystwie swoich kolegów spędzających czas na jednej z siłowni. Moje dziecko, które przywiązane jest do pewnych zasad i do skuteczności, zmęczone oczekiwaniem na zwrot długu, poszło wraz z dwoma innymi wierzycielami do rodziców tego dłużnika. Zapukali i grzecznie wyjaśnili o co im chodzi. To znaczy mój wyjaśniał, bo tamtych dwóch stało nieco z tyłu. Rodzice ci, ludzie uczciwi i nieco przerażeni wyczynami swojego syna, który – jak się okazało – uciekł z domu i jest poszukiwany przez policję, postanowili dług uregulować i mówili się z chłopcami na kolejny dzień. Mieli im wtedy oddać pieniądze. I rzeczywiście tak zrobili, za co im z tego miejsca dziękuję. Wczoraj jednak okazało się, że moje dziecko dostaje sms-y z pogróżkami. Akurat byliśmy na autostradzie, kiedy ten sms przyszedł. Wcześniej zaś zadzwonili koledzy mojego syna, którzy – mocno wystraszeni – twierdzili, że zostali napadnięci przez znajomych owego wierzyciela, on sam zaś zapowiadał srogą zemstę mojemu synowi. Od razu pojechaliśmy na policję. Pan policjant, do czego już się przyzwyczaiłem, niewiele mógł zrobić, ponad to, że podzielił się z nami kilkoma uwagami dotyczącymi owego chłopca, który jest znany policji, a „chodzi po wolności” tylko dlatego, że nie skończył jeszcze osiemnastu lat. Kiedy ten moment nastąpi przejmie jego sprawę dochodzeniówka i po zabawie. Na komendzie zajmowali się właśnie jakimś zaginięciem, a ponadto stwierdzili, że użycie słowa „kur..wa” oraz zapowiedź niedoprecyzowanych konsekwencji w postaci przemocy fizycznej, nie jest groźbą. Poradzili nam jednak byśmy wszystkie takie sms-y zgrali na nośnik i przynieśli do nich, a zostaną one dołączone do sprawy. Kiedy przyjechaliśmy do domu, koledzy mojego syna, trochę już uspokojeni, ale ciągle zdenerwowani jednak, już na nas czekali. Okazało się, że pojawili się na imprezie, która odbywała się na Paprociowej Polanie w Opypach i tam właśnie zobaczył ich ów chłopak, który uznał, że odzyskanie pożyczonych przez niego pieniędzy to jest potwarz i zgroza. Zrobiło się groźnie, ale nikt nikogo nie uderzył na szczęście. Chłopcy, co mnie zdumiewa, obawiali się, konsekwencji naszej wizyty na policji. Choć ja poszedłem tam w swojej sprawie, bo nie zamierzam ustępować gówniarzerii poszukiwanej przez Wydział do Spraw Nieletnich.
Oni jednak mieli obiekcje. Mój syn chodzi do szkoły w Warszawie, a oni tu na miejscu. Do tej samej szkoły chodzą też ci, którzy ich wczoraj zaczepili. I teraz uwaga. Mając w pamięci swoje własne doświadczenia i bezpieczeństwo tych dzieci, oświadczam, że jeśli w związku z tą sprawą, ktokolwiek zostanie poszkodowany, zjawię się w gabinecie dyrektora tej szkoły, który ponoć jest bardzo srogim i stanowczym człowiekiem. Ja taki wcale nie jestem, ale będzie to jedna z tych wizyt, które na pewno zostaną głęboko i na długo przez tego pana zapamiętane. Wiem, że wielu rodziców i wielu nauczycieli ma skłonność do lekceważenia takich wybryków. Ja takiej skłonności nie mam i nie mam zamiaru ustępować.
Grodzisk jest miastem przyjaznym, można to przeczytać na bilbordach umieszczonych przy wszystkich wylotówkach. Kiedy jednak, tego lata, nie wyjeżdżając nigdzie, bywałem w miejscowych ośrodkach rekreacji, których jest naprawdę wiele, nie czułem się zbyt pewnie. Ja wiem, że nie za wiele można z tym zrobić, bo młodzież się bawi, pije piwo, wrzeszczy i przeklina. Burmistrz wpadł na dobry pomysł i od jakiegoś czasu mamy w mieście prohibicję, nie można kupić alkoholu po 22.00 . Ja wiem, że szkoły nie mogą wiele zrobić w wakacje, ale zaraz będzie rok szkolny. Odpowiedzialność zaś za zachowanie uczniów na terenie szkoły spoczywa na dyrektorze i nauczycielach. Oni mają misję wychowawczą. I nikt ich póki co z tej misji nie zwolnił. Na pewno zaś nie zrobiłem tego ja, ojciec nastoletniego syna, szykanowanego przez poszukiwanego chuligana. Inni rodzice też tego nie zrobili, jak mniemam. Czekamy więc, co się wydarzy.
Na dziś to tyle. Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.
[…]
Memy histeryczne
Żeby dokładnie ocenić sytuację na rynku treści i potencjały publicystyczne obydwu zwalczających się w Polsce obozów, należałoby najpierw policzyć ilu jest na tym obszarze ludzi do wynajęcia. Potem zaś zorientować się jak wygląda siatka memów, którymi okładają się strony za każdym razem przekonując publiczność, że to nie jest śpiewogra haratana za pieniądze, ale rzeczowa dyskusja z użyciem merytorycznych argumentów. Dopiero po takich operacjach można przystąpić do opracowywania strategii, która będzie rokowała na jakiś sukces. To musi być strategia poważna, oparta o poważne kompromaty, bo zwykła demaskacja, odwołująca się do logiki, konsekwencji w myśleniu, czy do doświadczenia, nic dziś nie znaczy.
Oto gazownia opublikowała dziś na swojej stronie materiał zatytułowany „Szef, herszt i kasta”, gdzie wyraźnie widać jak podła i podstępna organizacja zaczęła działać w Ministerstwie Sprawiedliwości po to, by zniszczyć i oczernić dobrych i uczciwych sędziów. To jest niezwykłe, albowiem materiał ten publikuje gazownia, która jest dokładnie, w każdym szczególe zorganizowana tak, jak to widać na tym schemacie – jest szef, jest herszt i jest kasta. Tyle, że działalność gazowni, nie dotyczy jakiejś grupy zawodowej i nie jest ograniczona do sieci, ale dotyczy nas wszystkich i terenem jej działania jest cały rynek treści. Piszę rynek treści, a nie cały kraj, bo są miejsca w kraju, gdzie ludzie mają w nosie gazownię.
Pewnie już wszyscy oglądali ten materiał: https://tysol.pl/a35990–video-Amok-Seweryn-Materna-Boczarska-w-kampanii-porownujacej-obecna-Polske-z-III-Rzesza
On jest szczególnie ciekawy jeśli porównać go z zachowaniem żony Benjamina Netanjahu na lotnisku w Kijowie. Jedna pani w tym nagraniu mówi, że jest prześladowaną żydówką. Wszyscy wiemy dlaczego tak mówi, albowiem prześladowani, uciemiężeni i biedni mogą być tylko żydzi, albo homoseksualiści. Chodzi o stworzenie pewnego preparatu emocji, a następnie przyporządkowanie go na stałe do określonych grup. Potem pozostaje już tylko – w zadośćuczynieniu za fikcyjne cierpienia – ponosić znaczenie tych grup i przekazywać im coraz więcej władzy nie połączonej w żaden sposób z odpowiedzialnością. Bo i po co? Musimy wszyscy zrozumieć o co chodzi – o wyselekcjonowanie ludzi o wyższym statusie, udzielenie im różnych prerogatyw, a następnie wskazanie wroga, który jest słabszy, gorszy i głupszy. Traktowanie zaś tego wroga źle, nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. Mam nadzieję, że wszyscy dostrzegają iż ma to wymiar rytualny. To znaczy, że jest oderwane od odpowiedzialności. To jest myśl o władzy bez odpowiedzialności, a więc jest to zanegowanie zasady noblesse oblige. Skoro szlachectwo nie zobowiązuje, a więc dochody, siła i dynamika, nie powodują konsekwencji takiej, że ludzie słabsi czują się chronieni przez silniejszych i posiadających większe wpływy, to znaczy, że tych słabszych można wykorzystywać i poniżać ile wlezie. Co było do okazania na lotnisku w Kijowie. Odpowiedzialność za słabszego porządkuje świat inaczej niż to proponują ci ludzie. Pomijam już jawne kłamstwa i totalne pomieszanie pojęć, które – na chama – leje się z tego nagrania. Oni nie mają zamiaru podnieść i ponieść żadnej odpowiedzialności, albowiem są ludźmi do wynajęcia. Być może Andrzej Seweryn żyje takim złudzeniem, że jest inaczej i on, a także kilku jego kolegów stanowią jakąś jakość, która nie podlega dyskusji. Jeśli tak rzeczywiście myśli, życzę mu, aby jak najszybciej spotkał się z żoną premiera Netanjahu. Wtedy natychmiast otrzeźwieje i właściwy porządek spraw znów zapanuje w jego umyśle. Z czym kojarzą mi się ludzie do wynajęcia? Nie wiem dlaczego, ale z polskim sejmem. Kiedy widzę te wszystkie twarze szanownych posłów, którzy deklarują co też zamierzają zrobić dobrego dla Polski, przypomina mi się sejm za komuny, gdzie do wynajęcia byli wszyscy, wliczając w to znanego opozycjonistę Stefana Kisielewskiego. Wszyscy też mieli rozpisane role i musieli coś udawać dokładnie tak, jak Seweryn i Materna w tym głupim klipie. Oczywiście, prywatnie ludzie ci mówili coś zupełnie innego i inne składali deklaracje i to było właśnie najgorsze, bo dawało tym, którzy byli poza sferą ich aktywności politycznej złudzenie, że jednak nie jest tak źle. No więc musimy teraz jasno rzecz oświetlić – jeśli ktoś przychodzi do nas z komunikatem, że nie jest tak źle, to znaczy, że jest bardzo źle. Tym gorzej im bliżej władzy stoi ten posłaniec dobrej nowiny. Tak to działało w przypadku posłów na sejm za czasów komuny, a ja wiem o tym na pewno, bo słuchałem uważnie, co kiedyś, dawno temu, w telewizji mówił Stefan Kisielewski.
Dziś widzimy Maternę, Seweryna i te nieznane mi zupełnie panie, które deklarują, że jest bardzo źle. To nie znaczy, że jest dobrze, bo wszyscy ci ludzie, nie mają nic wspólnego z władzą, więc dokładnie nie wiedzą jak jest. Nie wynajęto ich do tego, by podnosili ręce w sejmie, ale do składania takich drastycznych deklaracji właśnie, w dodatku ukradzionych. Ich aktywność jednak o czymś świadczy. O czym? Być może nie jest za dobrze, ale na pewno nie jest też tak źle byśmy musieli pokazywać inną twarz publicznie, a inną prywatnie, zabawiając się w prześladowanych za pomocą pluszowej, milicyjnej pałki, pierwszych chrześcijan. Nie ma o tym mowy. Możemy mówić wyraźnie – tak-tak, nie-nie. Nie musimy przy tym w dodatku wchodzić w żadne interakcje z ludźmi zajmującymi się polityką. Nie musimy ich nawet słuchać.
Pisałem tu wczoraj o budowie płaszczyzn porozumienia, które są z istoty pułapkami. Ich mechanizm polega na tym, że żadne z czynnych tam pojęć nie dotyczy istniejących okoliczności. Tak, jak to widać w tym nagraniu. Organizacja, która taką pułapkę zakłada – a pułapki się zakłada, trzeba o tym pamiętać – organizacja taka wynajmuje ludzi, którzy korzystając ze swoich umiejętności próbują przekonać publiczność, że jest inaczej. Niby wszyscy to widza, ale zawsze się przydaje jakieś takie doprecyzowanie. Jak wiemy, nie ma nic trudniejszego do rozpoznania i opisania niż aktualne realia. Dzieje się tak, albowiem nie dysponujemy językiem i pojęciami, które by za tymi realiami nadążały, zawsze jesteśmy pół kroku z tyłu. I wtedy w sukurs przychodzą nam zastawiacze pułapek, którzy poprzez Andrzeja Seweryna mówią – patrzcie, zupełnie jak za Hitlera. Nie jest tak jak za Hitlera, wszyscy to widzą, nie jest nawet tak, jak za Jaruzelskiego. Myślę, że żadne porównania z przeszłością, czy to wskazywane wprost, czy też sugerowane podstępnie nie mają żadnego sensu i służą tylko temu, byśmy nie mogli rozpoznać rzeczywistości. Służą budowaniu kolejnych pułapek. A każda z nich odbiera nam trochę odwagi i powoduje, że nie mówimy już jak ludzie, nie mówimy z serca, ale gadamy coś jak ci na tym filmie. I jeszcze oczekujemy za to oklasków. Nie mówię, że wszyscy, ale wielu na pewno.
Na dziś to tyle.
[…]
Czy żona Beniamina Netanjahu była w Trójkącie Bermudzkim?
Otrzymałem wczoraj pocztą dwie przesyłki, w jednej była książka Arnolda Mostowicza „My z kosmosu”, a w drugiej książka Josepha Kessela „Krwawy step”. Tę drugą przeczytałem od razu, a pierwszą tylko przekartkowałem. Jakby tego było mało, przeczytałem wczoraj jeszcze tekst Toyaha o wizycie Benjamina Netanjahu wraz z małżonką na Ukrainie. Żona szanownego gościa wykonała tam gest niezwykły, którego ja nie mogłem niestety obejrzeć, bo wszystko w moim organizmie krzyczało – nie patrz na to, nie patrz na to! Oto na lotnisku para została przywitana przez dziewczęta w strojach ludowych, które trzymały na tacy wielki bochen chleba. Benjamin Netanjahu oderwał kawałek tego chleba i podał żonie. Ona zaś rzuciła go na ziemię. To jest moim zdaniem coś niezwykłego. Nie dlatego, że demaskuje sposoby realizowania przez Izrael polityki w Europie Środkowej, ale dlatego, że jest komunikatem dla wszystkich mieszkańców Izraela. Rzucenie tego chleba na ziemię mówi im jaki jest ich status na Ukrainie. Ja mam nadzieję, że do podobnej demonstracji nie dojdzie w Polsce, a jeśli dojdzie, odpowiedzią będą zamieszki, bo których pani Moschbaher dla uspokojenia nastroju zatańczy na rurze, a Jonny Daniels, publicznie zje pęto kiełbasy i przegryzie niekoszernym małosolnym.
Nie muszę tłumaczyć, co łączy Arnolda Mostowicza, Josepha Kessela i żonę Netanjahu, szlag z tym jak ona się tam nazywa. Wszyscy ci ludzie są żydami i wszyscy zachowują się w pewien określony sposób. To znaczy komunikują się z otoczeniem na zasadach, które sami ustalili, bądź odziedziczyli, a które interlokutorzy zaakceptowali uważając je nie tylko za interesujące, ale także za korzystne i bezpieczne dla siebie. Co zrobiła pani Netanjahu już wiemy i wiemy jakie było przesłanie tego gestu. Nie rozumiemy tylko dlaczego nie powtórzono tego newsa w żadnych wczorajszych wiadomościach, ani w TVP, ani w TVN.
No, ale co takiego zrobił Mostowicz pisząc książkę „My z kosmosu”? Zarobił trochę forsy, to pewne, nakład bowiem wynosił 60 tysięcy egzemplarzy, a poza tym powtórzył tam wszystkie dostępne w latach siedemdziesiątych brednie o spotkaniach trzeciego stopnia, które nigdy nie nastąpiły. No i rzecz jasna o Trójkącie Bermudzkim. Nie wiem, czy wiecie, ale trójkąt taki nigdy nie istniał i był jednym z fejków stworzonych na użytek globalnej komunikacji. Być może w ramach gawęd o trójkącie przekazywano sobie jakieś poufne informacje, a być może służył on jedynie do rozpoznawania idiotów wierzących w jego istnienie i do dalszej ich obróbki propagandowej. Wymienia także Arnold Mostowicz nazwiska różnych wybitnych naukowców, którzy zajmowali się dowodzeniem, że inne cywilizacje istnieją. Nie dodaje tylko, że ludzie ci, tak jak Josif Szkłowski, dochodzili w końcu do wniosku, że ich praca i lata spędzone na nasłuchach, to strata czasu i pieniędzy. No, ale do rzeczy, co proponuje nam Mostowicz? To jest propozycja komunikacji oparta o zasady, których dysponentem, co z tego, że chwilowym był on właśnie – Arnold Mostowicz, lekarz z łódzkiego getta. Wielu ludzi zaakceptowało tę propozycję i zaśmiecało sobie i innym głowy, komunikatami powielonymi przez Arnolda. Były one bowiem atrakcyjne i emocjonalnie inspirujące. Piszę – emocjonalnie, bo o to właśnie chodzi, żeby grzać emocje. Gdyby były inspirujące intelektualnie, musiałby być do nich dołączony jakiś aparat krytyczny, a nie jest. Arnold czyni jednak coś więcej, poprzez swoją książkę i dyskusje wokół niej, on buduje płaszczyznę na której będzie można z kolei tworzyć hierarchię. Ta zaś będzie kontrolowana przez ludzi, którzy są rzeczywistymi, trwałymi dysponentami treści dotyczących UFO.
Co takiego proponuje Kessel? On jest – zaznaczę na początku – najgorszy. Jest gorszy niż żona Netanjahu. Myśmy już tu o nim pisali, jest to pan, który opiewał rewolucję poprzez jej krytykę. To znaczy, podobnie jak Babel, zajmował się pisaniem „prawdziwych” opowiadań o terrorze. Potem zaś, wraz ze swoim siostrzeńcem, przyszłym członkiem Akademii Francuskiej – Maurice’em Druonem – napisał słynną pieśń gaulistowską „Partisan”. Prócz tego był autorem scenariuszy do kilku filmów, w tym do beznadziejnego i bardzo prymitywnego obrazu zatytułowanego „Piękność dnia”. Rzecz jest o uczciwej kobiecie, która nagle wpada na pomysł żeby dorobić sobie tyłkiem w okolicznym burdelu. Główną rolę gra Catherine Deneuve. Dodam jeszcze, że Kessel urodził się w Entre Rios, to prowincja w Argentynie, gdzie jego ojciec, żydowski lekarz z Litwy, prowadził praktykę. Kessel wyjechał z Rosji w 1908 i resztę życia spędził we Francji. Jego opowiadania jednak pisane są z takim sznytem, jakby autor, niczym Izaak Babel, przebył cały szlak bojowy z armią Budionnego.
Czego nie ma w tych opowiadaniach! Jest nauczyciel gimnazjalny – sadysta, który postanawia zostać czerwonym dowódcą, a potem buntuje się i zostaje anarchistą. Jest mała dziewczynka zmuszona do prostytucji przez dobrotliwego wujaszka, jest zakochany w swojej ofierze kat, który nie może wykonać wyroku śmierci, a także blondynki w oficerkach i czapkach na bakier, rzekomi obłąkani, którzy ukrywają swoją tożsamość w domu wariatów, by uniknąć śmierci i inne jeszcze cuda. Nie ma tam tylko prawdy. Skąd ja to wiem? Bo Kessel nie widział rewolucji. On tylko został wysłany z jakąś misją na Daleki Wschód, a jak ktoś nie wie co się działo w czasie rewolucji na Dalekim Wschodzie, niech sobie przeczyta książkę Jerzego Bandrowskiego „Przez jasne wrota”. Dodam tylko jeszcze, że na Dalekim Wschodzie był także, w ciekawych misjach, inny pisarz – Jack London. Co nam proponuje Joseph Kessel? To samo, co Mostowicz i żona Netanjahu. On nam proponuje komunikację, której kody znajdują się pod kontrolą osób zlecających Kesselowi robotę. To jest ciekawe, dla wielu inspirujące, a przede wszystkim silnie działa na emocje przez co ludzie niedoświadczeni mają wrażenie, że dostają solidną porcję prawdziwych wrażeń.
Czym Mostowicz i Kessel różnią się od żony Netanjahu? Tym, że oni zostawiają swoim interlokutorom wyjście – można nie wierzyć w UFO, można nie kupić książki Mostowicza. Można nie zajmować się rewolucją, albo odrzucić precz książkę Kessela już przy opisie zbrodni dokonanej przez młodocianą prostytutkę na jej sponsorze. Tak to jest bezczelne i niewiarygodne. Nie można zanegować gestu żony Benjamina Netanjahu i nie można go nie zauważyć. Im kto bardziej go nie zauważa tym mocniej podkreśla jego znaczenie. To jest oczywiste i widoczne. To jest komunikacja, której odrzucić nie możemy. Musimy albo powiedzieć – fuck off, albo się ukłonić. Ukraińcy wybrali to drugie wyjście. Być może ono jest korzystniejsze, ale nie przypuszczam, bo cała mechanika opisywanych tu zjawisk działa w ten sposób, że coś się wydaje korzystne albo ciekawe, a potem okazuje się zupełnie inne i ku innym celom powołane.
Skąd ja wiem, że Kessel kłamie? Swoje opowiadania wydał w 1922, na polski przetłumaczono je w 1928, a znajdują się w nich wszystkie motywy, które potem powtarzane są w tak zwanej literaturze antykomunistycznej. Mamy więc ubrania zamordowanego syna, rozpoznawane przez matkę, które urastają do rangi tragicznych symboli, mamy dylematy moralne katów i szereg postaw, które prezentują się niczym jakieś okropne kostiumy na bal maskowy powyciągane z szafy z naftaliną. Widzimy to wszystko, odnajdujemy te same rzeczy w tekstach i obrazach późniejszych i zdaje nam się, że to taka tradycja podtrzymująca wiedzę o tragicznych czasach. Otóż nie. To jest inna tradycja – to jest tradycja tworzenia fałszywych płaszczyzn porozumienia, które kończy się podporządkowaniem i uległością. Bo ta jest korzystna.
Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.
Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl
Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle
47 1240 6348 1111 0010 5853 0024
i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl
Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz