Gabinet figur wioskowych
Żart nie jest mój, pochodzi ze starego i zapomnianego już programu radiowego pod tytułem „Nie tylko dla orłów”, który w czasach mojej młodości, prowadził w Trójce, Wojciech Man. Pomyślałem, że Was trochę nim rozbawię, a pod spodem opiszę zjawiska i postaci, które – po włączeniu telewizora, albo odpaleniu internetu, pojawiają się na horyzoncie niczym orkowie z „Władcy Pierścieni”. Zacznę może od tak zwanych ludzi kultury, których wczoraj trochę zaczepiliśmy. Mam na myśli aktorów, ale nie tylko. Ludzie kultury, to także ludzie związani z książką. Nie będę ich wymieniał z nazwiska, bo i po co? Nie ma sensu robić nikomu reklamy za darmo.
Trafiłem ostatnio na różne lamenty dotyczące zamykania tak zwanych „kultowych” lokali gdzie prowadziło się dawniej wyszynk książek. Na przykład antykwariatu przy ulicy Hożej. To było ciekawe miejsce, a ja tam czasem zaglądałem dawnymi laty, bardziej po to, by coś sprzedać, niż po to, by coś kupić. Takie były bowiem czasy, że musiałem wyprzedawać bibliotekę, żeby przeżyć. W środku siedział facet, który, podobnie jak inni warszawscy antykwariusze wytwarzał wokół siebie aurę znawcy absolutnego, dla którego przyszłość i przeszłość nie mają tajemnic. Ta aura przyciągała tam inne osoby, także z uniwersytetu, które, stojąc w tym antykwariacie, miały poczucie uczestnictwa w misterium niezwykłym. I nikt się przy tym nawet przez sekundę nie zastanowił, co to będzie za lat kilka, kiedy zmieni się rynek. A że on się zmieni, to było pewne, wystarczyło przejść się do hurtowni przy ulicy Kolejowej i sprawdzić co stoi na paletach. W antykwariatach, z powodów niezrozumiałych, sprzedawano zwykle tak zwaną klasykę oraz nie istotne już wcale powieści sprzed wojny lub jeszcze starsze. Przy tym wszystkim na rynku mnożyły się wydawnictwa, które, żeby cokolwiek zarobić, wydawały, za psi grosz, tę samą klasykę. Nie wiadomo, kto miałby to kupować. Dodam jeszcze, że ludzie odwiedzający warszawskie antykwariaty i wdychający tę specyficzną aurę, sami w większości byli autorami i liczyli na to, że uda im się coś sprzedać, albowiem pan sprzedawca wyglądał i gadał niemal tak samo jak Gandalf Szary, a na palcu miał też pewnie jakiś dziwny pierścionek, którym bez przerwy kręcił. Któż by się oparł takim widokom? Nie ma takich mocarzy wśród żywych. Może krasnoludy jakieś, ale one przecież zeszły do podziemi. Jeśli ktoś ocenia rynek według takich kryteriów i usiłuje się na nim utrzymać, to nie ma się co dziwić, że potem płacze. Ciekawe jest to właśnie, w jaki sposób ludzie oceniają te „klimatyczne”, małe sklepiki i ich funkcję. Ciekawe jest to, że nie potrafią zdobyć się na żadną głębszą refleksję związaną z tym handlem, a jedyne co im przychodzi do głowy to wiara, że wdychanie antykwarycznego kurzu czyni ich lepszymi ludźmi. I nie chodzi tu przecież tylko o antykwariaty. Nigdy nie zapomnę opisu, nie pamiętam przez kogo stworzonego, żydowskiego handlu wokół Grzybowskiej. Ileż tam było współczucia, ileż lęku o przyszłość rodziny tego Szmula i Jojnego, który musiał cały dzień siedzieć w ciemnym pomieszczeniu i czekać na klienta, który zechciałby kupić odeń najtańszą szpulkę nici. Klient rzecz jasna nie nadchodził i autor prawie płakał ze wzruszenia, bo wyobrażał sobie, że Jojna wróci do domu bez pieniędzy i będzie musiał spojrzeć w oczy swoich głodnych dzieci. To są projekcje analogiczne do tych, jakie ludzie kultury w Polsce współczesnej mają na temat rynku książki. Nikomu bowiem nie wpadnie do głowy myśl, że handel ma strukturę sieciową i Jojna siedzi w swoim sklepie nie po to, by coś sprzedać, ale po to, by inni nie sprzedali drożej niż on. Pieniądze zaś dostaje nie za te głupie nici, ale za to, że siedzi właśnie. Jest normalnie na pensji, a jego obecność gwarantuje, że nikt nie będzie zawyżał cen i zarabiał więcej niż sieć, która Jojnę wynajmuje. A gdyby ktoś spróbował, to klient mu powie – o panie, to za dużo, pójdę do żyda na Grzybów i będę miał za pół tego, co pan chcesz. I rzeczywiście pójdzie i będzie miał, bo przecież jeśli tylko wejdzie do sklepu, Jojna natychmiast mu nici sprzeda. To są sprawy znajdujące się hen, hen, poza horyzontami polskich myślicieli i ludzi kultury, którym się zdaje, że tania książka, służy upowszechnieniu czytelnictwa. Ona tak samo temu służy, jak Jojna służył reklamie eleganckiej, męskiej konfekcji. Niestety wytłumaczyć się tego nie da nikomu, albowiem rynek, szczególnie zaś rynek książki, ma w głowach intelektualistów wymiar religijny, niemal mistyczny. I będą oni płakać rzewnymi łzami nad zamknięty antykwariatem, a jednocześnie walczyć jak lwy o dotację, a także błagać swojego wydawcę, o to, by wstawił ich publikacje do „Biedronki”. Nie spróbują nawet zastanowić się nad tym, że jedno niszczy drugie, że handel sieciowy unieważnia antykwariat na Hożej, a żeby do tego nie doszło, ten ostatni powinien się w czymś wyspecjalizować, albo dołączyć do jakiejś niejawnej, ale mającej plan i wizję sieci. Ludzie czytający, piszący i mający aspiracje nie myślą w ten sposób. Są bowiem, jak wszyscy w Polsce, ludźmi z awansu. Są wioskowi. Oni tego nie rozumieją, albowiem już dziadek przecież mieszkał w mieście…o co więc chodzi? O to, że miasto jest strukturą osłaniające sieci handlowe i prawa istotne rządzące miastem dają się poznać tylko przez udział w dystrybucji. Nawet nie w zarządzaniu miastem. Pełną widzę na temat miasta i zasad nim rządzących miał tylko Jojna, ale jego już nie ma. W podobny sposób ludzie nie rozumieją, że na targach książki, towarem jest podłoga, na której stoi stoisko, a nie książka. Ta jest sprawą wtórną. Ludzie nie zajmujący się dystrybucją, nawet zadomowieni w mieście, zawsze są z zewnątrz. To, przyznam śmiała hipoteza, ale sami się nad tym zastanówcie.
Skoro ludzi kultury mamy już załatwionych, pora na polityków. Wczoraj znowu pokazywali Kosiniaka Kamysza. To jest niezwykłe zjawisko. Kmieć fałszywy udający mieszczucha, a jednocześnie kokietujący chłopów, których de facto już nie ma. Czysta fantasmagoria. Pan Kosiniak zastanawiał się publicznie nad tym, czy warto zawiązywać koalicję z PO i wyszło mu, że nie warto. TVN zaś próbował go wyszydzić, pokazując niekonsekwencję jego wypowiedzi. Z tymi niekonsekwencjami to jest niezła szopka. One mają dyskredytować polityka, który zależy do wszystkiego, tylko nie od własnych decyzji. Niekonsekwencje są wpisane w misję i ekscytowanie się nimi powinno być już dawno uznane za aberracje, w najlepszym zaś wypadku za brak taktu. Najpierw mówił jedno, a potem mówi drugie, co w tym nadzwyczajnego? Walczy przecież o życie. Nie wróci do zawodu lekarza, bo kto do niego przyjdzie i z czym? Nie ma nawet nici na sprzedaż i nie firmuje żadnej sieci. Jest wynajętym człowiekiem to prawda, ale nie ma żadnego pretekstu, żeby skupić na sobie uwagę kogokolwiek, choćby przez minutę. Jest jak Jojne, tylko bez nici. Ma jednak na tyle instynktu samozachowawczego, żeby nie łączyć się z przegranymi, którzy idą na dno i nie rozumieją swojej sytuacji. Ludzie Platformy bowiem są w tej chwili jak ci, co rozpaczają nad upadkiem rynku książki, nie rozumiejąc, że zmieniło się wszystko, a przede wszystkim zmienił się nabywca. Kosiniak, uporczywie i wbrew faktom, usiłujący reprezentować chłopów, przeczuwa, że nie ma drogi odwrotu – chłop to ziemia, a ziemia to matka, która rodzi. Polemiki z tym na razie nie ma żadnej i nikt nawet nie będzie próbował się w takową wdawać. Do momentu, kiedy do uprawy ziemi przestaną być potrzebni żywi ludzie, ale do tego jeszcze daleko. Kosiniak więc i Teofil Bartoszewski z banku Morgana, choć na to nie wyglądają i nawet nie próbują udawać, stają śmiało w rzędzie reprezentantów ludu. Bo mają dobry pretekst. Mają nici. Warto zapytać – kto zarządza tą ludową siecią i tymi nieprawdziwymi, ale ciągle jakoś wyglądającymi „ludowymi” produktami? Jakiś Jojne zapewne, w przeciwnym wypadku Bartoszewskiego nie byłoby w PSL. Kogo reprezentują ludzie tacy jak Schetyna, Lubnauer i Biedroń? Nikogo. Nie ma produktu, który mogliby firmować i nie ma odbiorcy, który mógłby zjawić się w ich sklepiku i od progu zawołać – żydzie! Po czemu nici! Ktoś może sugerować, że Biedroń ma taki produkt. Nie ma. On próbuje sprzedawać nici do czyszczenia zębów wielkim zakładom krawieckim. To się nie uda, choć z pozoru może wydawać się interesujące. Cała opozycja została wystawiona, podstawy ich bytu są unieważnione i oni nie potrafią zrozumieć jak do tego doszło. Oglądają się na Europę, gdzie właśnie socjaliści targują się o posadę Beaty Szydło. To jest złudzenie siły. Oni się targują teraz, a ich przeciwnicy im ustąpią. Wiedzą, że inaczej nie można. Zorganizowanie nocy długich noży już nie wchodzi w grę. W następnej odsłonie tej partii nikt już ustępował nie będzie. Zmieniły się zasady. Te zaś, w istotnym sensie, pozostają zawsze w ukryciu. Dobrze jest o tym pamiętać i dać się zwodzić pozorom, bo jeszcze człowiekowi od wieśniaków nawymyślają.
Zapraszam na księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl gdzie do końca wakacji Baśń socjalistyczna kosztuje po 35 zł za tom.
Zapraszam także na stronę www.prawygornyrog.pl
Nasze książki są także dostępne w księgarni Przy Agorze, ul. Przy Agorze 11a w Warszawie i w sklepie FOTO-MAG przy stacji metra Stokłosy.
O decentralizacji
Nie pamiętam już przy jakiej okazji pojawiły się informacje, że po roku 1989 był taki plan, żeby Polskę przyłączyć do Niemiec. Plan ten nie został jak wiemy zrealizowany, ale na jego miejscu pojawił się inny plan – decentralizacja. To jest to samo, tyle, że koszta takiego przyłączenia ponosić będą lokalsi, a nie centrala w Berlinie. Czy ci lokalsi, to znaczy ludzie tacy jak Dutkiewiczowa to rozumieją? Nie, ponieważ oni uważają, że ich pozycja będzie lepsza niż pozycja reszty lokalsów na obłożonym dodatkowymi obciążeniami terenie, a poza tym cieszą się, że zostaną awansowani na Niemca.
Po napisaniu książki o św. Stanisławie i kilku rozmowach z Rafałem, uważam, że kwestia decentralizacji jest jedną z kluczowych w naszej historii. Tak się jednak jakoś składa, że cały ów proces nie jest w naszej państwowej mitologii traktowany zbyt serio. Podaje się za to liczne przykłady korzyści, jakie przyniosło zdecentralizowanie państwa. Człowiek odpowiedzialny zaś za pierwszą decentralizację uważany jest za bohatera. Sam zaś proces za „naturalną tendencję w historii”. To są idiotyzmy. Musimy to powiedzieć wprost, bo jeśli przyłożymy do całej tej hagady naszą, tutejszą miarkę, wyjdą nam rzeczy następujące. Średniowieczna decentralizacja objęła tylko Ruś i Polskę, czyli obszary leżące na skrzyżowaniu szlaków północ-południe i wschód zachód, na granicy ówczesnej Europy i wielkiego stepu. Jeśli tak, to znaczy, że towary przewożone tamtędy musiały przechodzić przez granice wewnętrzne zdecentralizowanych państw i poszczególne księstwa na tym obrocie zarabiały. To się z pewnością nie podobało wielkim eksporterom i importerom z południa, ale dla kogoś miał ów system sens. Politycznie decentralizacja miała znaczenie takie, że obszar jej poddany w zasadzie tracił podmiotowość. Nic nie jest jednak wieczne i kiedy jedno czy drugie księstwo zaczynało lepiej prosperować natychmiast zgłaszało akces do tego, by centralizować rozbite dzielnice, albowiem istniały po temu przesłanki silne – po pierwsze tradycja lokalnej dynastii, po drugie organizacja kościelna prowadząca coraz bardziej niezależną od mocarstw politykę. Dlaczego decentralizacja nie mogła być tendencją ogólnoeuropejską? Bo Węgry nie zostały zdecentralizowane. Węgry pozostały tym czym były i nikomu na myśl nie przyszło, by je podzielić. Nie wiem dlaczego tak było, być może plemienna lojalność Węgrów to uniemożliwiała, a być może były jakieś inne przyczyny. Oczywiście próbowano narzucić Węgrom obcą dynastię i to się udało, ale do rozbicia królestwa potrzebne były siły z zewnątrz i musiały to być siły poważne. W Polsce decentralizacja była po prostu decyzją księcia. Kim był ten książę dokładnie nie wiemy, bo oceniamy go wyłącznie poprzez pryzmat legend, z których wiele nie ma w sobie ani ziarna prawdy. Realne oceny nie wchodzą w grę albowiem Bolesław III stał się elementem propagandy różnych reżimów z komunistycznym włącznie i tak już zostało. Nikt nie wie dokładnie nawet czy bitwa na Psim Polu rzeczywiście się rozegrała czy była tylko wymysłem. Jego zaś decyzja o decentralizacji uważana jest za błąd polityczny, ale mieszczący się w ówczesnych standardach. To nie może być prawda, a kwestia – dlaczego na niektórych obszarach dziedziczenie przebiegało w myśl zasady senioralnej, z wykluczeniem młodszych potomków, a na innych dominował równy podział ziemi, ze szkodą dla lokalnej doktryny politycznej, powinna być przedmiotem osobnych studiów. Nie można bowiem wykluczyć, że mechanizm tego dziedziczenia był stymulowany przez organizacje handlowe, te jawne i te ukryte. Takie zaś przypuszczenie stawia nas wobec następujących pytań – komu tak naprawdę służył Bolesław III, a także – czy jego konflikt z rodem Awdańców reprezentującym te same siły, które przysłały do Polski Galla Anonima, miał związek z koncepcją decentralizacji. Jeśli przyjmiemy, że Gall przybył z terytorium zarządzanego przez Wenecjan, to można stworzyć następującą hagadę – Wenecjanie nie są zainteresowani podziałem obszaru między Karpatami a Bałtykiem, a kronika Galla, ma ową tendencję ilustrować. Miejscowy władca jest w niej przedstawiany jako sukcesor Bolesława II, weneckiej kreatury zarządzającej scentralizowanym obszarem i stawiającej warunki Kościołowi. Ponieważ Wenecjanie nie chcą wojny z Kościołem, opis konfliktu króla i biskupa z Krakowa jest pojednawczy, choć używa się w nim słów ostrych. Generalnie jednak sprawa jest bagatelizowana i przesuwana w sferę legend z podtytułem „dawno i nieprawda”. W pewnym momencie jednak Bolesław III zmienia swoją politykę, wypędza kronikarza, a ludzi mu przychylnych likwiduje bądź oślepia. Dlaczego? Być może dlatego, że ktoś zaproponował mu następujący deal – podziel państwo, ono będzie i tak miało zwornik w postaci seniora, a te twoje dzieci, ta banda rozwydrzonych gamoni, zarobi sobie trochę na przepływie towarów z północy na południe, na prawie składu i na innych prawach, które sama będzie stanowić. Nie twierdzę, że tak było, ale pokusa by stworzyć taką wizję jest silna. – Deal – powiedział Bolesław – ale teraz strach panie, może jak będę umierał? I pacz pan, jak raz w niedługi czas potem zaczął umierać, ale na tyle wolno, że zdążył jeszcze ten swój testament napisać. Que coincidencia? Czyż nie?
Wenecjanie widząc co się święci od razu zaczęli buntować juniorów przeciwko seniorowi, a to dlatego, że nie mogli ani podważyć testamentu, ani wysłać na północ kontyngentu, który zdewastowałby państwo i postawił na jego czele jakiegoś posłusznego republice żyda. Działali na zasadzie – o żesz ty chamie, jak ty mnie to ja tobie. Powstałego stanu rzeczy jednak nie mogli zakwestionować. I tak aż do momentu kiedy w rozbitym państwie zaczęły pojawiać się tendencje do ponownej centralizacji. Czyli w chwili kiedy najbogatsza dzielnica, to znaczy Śląsk, wpływać zaczął na politykę nie tylko lokalną, ale także regionalną. Wenecjanie pomyśleli wtedy o tym, że warto by może powrócić do starej koncepcji scentralizowania rynków, ale nie w skali regionu, ale takiej trochę większej. Jak pomyśleli tak zrobili – wysłali swoich ludzi do Azji, a ci gdzieś w szczerym stepie spotkali się z przedstawicielami wielkiego chana. Pomysł by scentralizować rynki i jak to się dziś mawia – je uwolnić, połączony został z pomysłem zlikwidowania największej politycznej konkurencji Wenecjan czyli królestwa Węgier. Próba taka została podjęta, ale na nieszczęście dla weneckich planów umarł chan i w scentralizowanym państwie mongolskim rozpoczęła się walka o władzę, nie dzika bynajmniej, ale bardzo kulturalna. Obszar wolnego rynku zarządzanego przez mongolską konnicę udało się rzeczywiście stworzyć, ale tylko do Bugu. Czy to dla nas dobrze czy źle? Trudno dziś oceniać, ale możemy na podstawie powyższych hipotez spróbować ocenić decentralizację współczesną. No więc jest tak: nikt nigdy nie pozwoli na to by Polska połączyła się z Niemcami, tak samo jak nikt nie pozwoli na połączenie się Niemiec z Austrią, choć wszyscy wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak naród austriacki. Obszar wolnego handlu na wschodzie i swobodnego przepływu wszystkiego, a także robienia dowolnych przekrętów powstać rzecz jasna może, ale tylko do Bugu. Nie będą go dziś firmować Mongołowie, ale kto inny. Decentralizacja w wydaniu naszych rodzimych kacyków jest próbą powtórzenia średniowiecznego dealu, bez zrozumienia jego istoty. Nikt nie pozwoli Niemcom podzielić Polski, bo to oznacza jej przyłączenie do Rzeszy. Na to nie będzie zgody. Nie będzie też zgody na różne unie z Ukrainą i tworzenie czegoś większego „w podobie I RP”. Mowy nie ma, bo tam właśnie ma się rozciągać wielkostepowa strefa ekonomiczna. Tendencje odśrodkowe będą widoczne, ale będą słabnąć, a spoiwem scentralizowanego na nowo i zabezpieczonego państwa, będzie – wśród rzeczy poważniejszych – także patriotyzm a la Sakiewicz, lansowany od lat uporczywie i z wielką powagą. Mnie to nie przeszkadza, jeśli będę mógł swobodnie robić i mówić to co do tej pory. Niech sobie spajają państwo Pileckim czy nawet Bolesławem III. Miałbym inne propozycje, ale niech tam…Tak to mniej więcej wyglądało i wygląda przed oczyma duszy mojej.
Zapraszam do naszej księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl a także na stronę www.prawygornyrog.pl
Przypominam także, że nasze książki są dostępne w księgarni „Przy Agorze” w Warszawie – ul. Przy Agorze 11a, a także w sklepie Foto Mag przy stacji metra Stokłosy.
Rewolucja jako oferta gwarantowana
Zacząłem się wczoraj zastanawiać od jakiego momentu rewolucja ma całkowite gwarancje sukcesu. Co do tego bowiem, że takowe posiada nikt nie ma chyba wątpliwości. Toczy się wojna czyli targi i w pewnym momencie ktoś woła – deal! Tamci mają wygrać, my to gwarantujemy. I rzeczywiście właściwi ludzie wygrywają. Ktoś może zgłosić protest i powiedzieć, że nie każda rewolucja ma gwarancję. Ja się z tym nie zgodzę, ale wprowadzę takie oto rozróżnienie – rewolucja bez gwarancji sukcesu nosi nazwę powstania. Rewolucjoniści zaś prawdziwi, to znaczy tacy, którzy chcą sukces osiągnąć, przede wszystkim zabiegają o gwarancje. Celem w takim razie kontrrewolucji musi być odsunięcie od nich tych gwarancji, bo to jest klucz. Nie może być tym celem gromadzenie armii w stepie, a następnie wymarsz w nieznanym kierunku w poszukiwaniu wroga. To jest droga na zatracenie. Gdyby kontrrewolucja rosyjska była poważna, przede wszystkim zamordowałaby Trockiego, a następnie wysłała kogoś do Nowego Jorku w celu negocjacji z Wall Street takiej zmiany ustroju w kraju, która ocaliłaby jak najwięcej z odchodzącej w przeszłość epoki. Czy to było w ogóle możliwe? Nie wiem, ale zakładam, że tak, bo dewastacja także generuje koszty, a nikt nie lubi przepłacać. Nieracjonalne zachowanie się kontrrewolucji spowodowało umocnienie gwarancji dla Lenina i Trockiego, a takie gwarancje – jeśli zostaną raz wydane – nie mogą być już cofnięte.
Rewolucja francuska zyskała gwarancję sukcesu w momencie zamordowania króla. Skąd się wziął pomysł, by ściąć króla nie muszę nikomu tłumaczyć. Żadne kontynentalne, pałacowe czy wojenne rewolucje nie posunęły się do tego, żeby publicznie mordować pomazańca. Żadne poza jedną, ale ta nie była kontynentalna. Fryderyk II grzecznie poczekał aż jego papa odłoży łyżkę, a zamordowanie Piotra, męża Katarzyny II, przebiegło po cichu i do dziś nikt nie wie, jak go tam dokładnie pozbawiono życia. W Londynie zaś, w połowie XVII wieku zrobili pokazówkę, a potem przerobili ją na towar eksportowy i element niezbędny do uzyskania gwarancji sukcesu rewolucji. Zamach na pomazańca, jest wyraźnym sygnałem, że rewolucja na pewno zwycięży i nic już nie będzie takie jak dawniej. Można zadać pytanie, a dlaczego restauracja monarchii we Francji nastąpiła tak późno i dlaczego zaraz wybuchła nowa rewolucja? Restauracja monarchii w Anglii została sfinansowana przez Wenecjan i to się nie podobało nikomu. Była to jedna z ostatnich, wielkich weneckich inwestycji. Restauracja nigdy nie została nazwana kontrrewolucją, bo ona też miała gwarancje, a jak to ustaliliśmy wczoraj, kontra takowych posiadać nie może i nie powinna. Jak pamiętamy inwestycja wenecka została zastopowana przez ofertę z Amsterdamu i fuzję, jaka się dokonała pomiędzy Londynem, a Amsterdamem. I tu ważna kwestia, czyli kwestia propagandowa. Żadna militarna inwestycja banków nie może być przedstawiona w propagandzie inaczej, jak triumf racji słusznych i triumf sprawiedliwości, a także wolności. Nie inaczej było i jest nadal w przypadku agresji Wilhelma III Orańskiego na Anglię. Agresji poprzedzonej gwałtowną i krótką rewolucją, którą zakończyła w Niderlandach okres „prawdziwej wolności”. O tej rewolucji nie słyszeliśmy wiele, a to ze względu na jej pokazowe okrucieństwo. I to także jest ważna kwestia – pomazańcowi, który przeszkadza w uzyskaniu gwarancji bankowych, można odrąbać głowę. To jest maksymalna opcja na skali okrucieństwa. Demokratycznie wybranym przedstawicielom władzy, którzy blokują fuzję banków, można odrąbać wszystko po kolei, potem ich wykastrować, wypatroszyć i powiesić jak ubite wieprze na drewnianym rusztowaniu. Tak jak to się stało z braćmi de Witt, którzy długo opierali się rewolucji firmowanej przez Wilhelma III Orańskiego. Mała dygresja – dlaczego oni mogli tak skutecznie i długo wywierać presję i dlaczego potraktowano ich tak okrutnie? To była kara za skuteczność. Bracia de Witt mieli po swojej stronie flotę, a czym była flota w XVIII wieku każdy łatwo sobie wyobrazi jeśli porówna ile armat mogła zgromadzić w polu i wlec za sobą nawet spora armia, a jaką siłą ognia dysponowała flota. Karol Gustaw, który asekurował wyprawę Rakoczego na Litwę, miał ze sobą dwanaście armat. Kiedy rok wcześniej Michiel de Ruyter wraz ze swoją eskadrą podpłynął do Gdańska, żeby wytłumaczyć Szwedom iż popełniają poważny błąd próbując wkroczyć do miasta i je obrabować, ilość armat na okrętach przekraczała 1000, słownie – tysiąc. Jedna salwa z obydwu burt każdej jednostki zmiotłaby z powierzchni ziemi miasto i wszystkich znajdujących się w nim mieszkańców, łącznie ze Szwedami, ich końmi, kochankami, psami i kurczętami w klatkach. Nikt nie zaryzykował. Nikt także, a w grę wchodzili król Anglii, król Francji i przyszły król Anglii Wilhelm III, nie chciał ryzykować starcia z flotą, wierną braciom de Witt. Nikt też nie chciał udzielić gwarancji na taką operację. Kiedy więc, małymi krokami doprowadzono do kryzysu i osłabiono pozycję strażników „prawdziwej wolności”, należało ten sukces czymś przypieczętować. I należało wyraźnie pokazać, że gwarancje już są, że rewolucja zwyciężyła.
Wracajmy jednak do Francji. Dlaczego restauracja nie nastąpiła od razu po zakończeniu rewolucji? Ponieważ armia nie była wierna królowi, a banki fuggerowskie, które udzieliły gwarancji nowemu porządkowi stawiały na armię właśnie – czyli na Bonapartego. Istotne pytanie brzmi w mojej ocenie tak – dlaczego Bonapartego nie zamordowano w tak widowiskowy sposób jak braci de Witt? Myślę, że kluczem i odpowiedzią są amerykańskie inwestycje tej rodziny, szczególnie Józefa Bonaprate. To hipoteza, ale ktoś musiał uzyskać gwarancje na życie Napoleona, a potem te gwarancje były przedłużane, aż do momentu kiedy okazało się, że już są niepotrzebne. Nie wiem czyje pieniądze stały za restauracją monarchii we Francji, ale były za słabe, żeby utrzymać władzę pomazańców. Republika odniosła triumf, a dziś zajęła się likwidacją same siebie.
Rewolucja rosyjska także zyskała gwarancje dopiero po zamordowaniu cara i jego rodziny, o czym przez wiele dekad nie wolno było w ogóle mówić. Nie wiem czy ktoś jeszcze to pamięta, ale warto przypomnieć, że nie można było pisać i mówić o tej zbrodni, tak jak nie można było pisać i mówić o Katyniu. Jeśli więc dziś ktoś uważa, że Putin to jest jakaś restauracja legalnej władzy w Rosji, ten chyba oszalał. Putin usiłuje zyskać gwarancje na swoją ekonomiczną rewolucję, która zmieni stosunki w Rosji, tak, by udało się ocalić to, co jest i wprowadzić tyle zmian, by banki były zadowolone. Jeśli on tę autostradę przez Syberię chce zbudować sam, to znaczy, że nie rozumie nowych czasów. Starych zresztą także nie.
Popatrzmy jeszcze na jedną rewolucję, która w mojej ocenie powinna być udziałem Polaków, ale nie jest. Mam na myśli rewolucję węgierską, której wszyscy kibicujemy. Nie wiem do jakiego momentu będzie to miało sens, ale na razie ma. Orban, bardzo przytomnie, przeniósł politykę do rzeczywistości ekonomicznej, a nie geograficznej, historycznej czy propagandowej. On robi propagandę, ale jest ona dyskretna. Nikt bowiem z sąsiadów Węgier, wliczając w to Polskę, nie zgodzi się na reaktywację Wielkich Węgier. To mrzonki. Węgrzy jednak tego chcą i Orban o tym wie. Konstruuje więc pakiet ofert, na które będzie chciał uzyskać gwarancje. Od kogo i na jakich warunkach tego jeszcze nie wiemy. Musimy jednak pamiętać, że bez uzyskania gwarancji rewolucja nie będzie prawdziwą rewolucją i nie odniesie sukcesu. Warto się zastanowić kto może stracić na rewolucji węgierskiej i czy Orban jest spokojny o własne życie. Jeśli bowiem jego projekty się nie powiodą, przeciwnicy polityczni na Węgrzech, którzy – w razie jego klęski – na pewno dostaną od kogoś gwarancje, mogą być bardzo brutalni.
Do czego podobna jest rewolucja węgierska? Moim zdaniem do polityki Fryderyka Wielkiego. Małe państwo z wielkimi aspiracjami bez możliwości wysuwania dających się zrealizować roszczeń, zabiera się za realizację projektu na pozór fantastycznego i uzyskuje na to gwarancje. Projekt więc musi być zrealizowany. Ciekawe co z tego wyjdzie. Jasne jest, że Orban nie wywoła wojny o Górne Węgry ani o Siedmiogród, ale on nie musi jej wywoływać, bo jego polityka nie jest polityką roszczeniową tylko ofertową. To zaś co proponuje ma przynosić korzyści, a nie ruinę. Na dziś to tyle, muszę pozałatwiać trochę spraw.
Zapraszam do naszej księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl gdzie do końca wakacji Baśń socjalistyczna kosztuje po 35 zł za tom. Zapraszam także na portal www.prawygornyrog.pl
Strategia kontrrewolucji
Od razu widać, że robię sobie żarty, albowiem każdy myślący człowiek wie, że kontrrewolucja nie ma i nie może mieć strategii. Ta bowiem opiewa na zmiany i to poważne, dokonywane w myśl planu, w przewidzianym czasie. Kontrrewolucja zaś ma, z samej istoty, zmiany powstrzymywać. Przez to właśnie skazana jest na klęskę, a mało tego, kontrrewolucja bywa celowo stworzonym i celowo używanym narzędziem rewolucji. Czy to znaczy, że my nie możemy się poważnie zastanawiać nad taką strategią? Możemy, ale sądzę, że wiele nie wymyślimy. Myślę, że strategia kontrrewolucji to w istocie problem matematyczny, a nie ideologiczny, polityczny, czy wojskowy. Potrzebny jest algorytm, który wyraźnie wskaże kiedy kontrrewolucja ma szansę na sukces. My zaś dziś tutaj wskażemy jedynie dlaczego ona tej szansy – bez zastosowania metod matematycznych – nie ma. Zastrzegę jeszcze tylko, że ja takiego algorytmu na pewno nie wymyślę, albowiem nie umiem matematyki w stopniu podstawowym, nie pamiętam nawet jak się dzieli pisemnie. Mogę za to wiele rzeczy opisać i upoetyzować, albo też wyszydzić. I tym właśnie będziemy się dziś zajmować.
Doświadczenie historyczne uczy, że kontrrewolucja jest zawsze wpisana w sojusze polityczne mocarstw. Nie wiemy niestety kto dokładnie, to znaczy, jaki bank je gwarantuje. Jakiś jednak musiał to robić, ale o tym dostępne źródła informacji milczą. Niemożliwe było zawiązanie świętego przymierza bez gwarancji banków. Był to jak pamiętamy związek gwarantujący triumf kontrrewolucji w Europie środkowej, triumf przypieczętowany wymazaniem Polski z mapy. Dlaczego tak? Otóż dlatego, że Polska wzięła na siebie w stuleciu XVIII cały ciężar konsekwencji politycznych, jakie przyniosła rewolucja we Francji. Tam odbywały się mordy i grabieże, ale to Polskę podzielono i zlikwidowano, jako ten byt, który zagrażał tak zwanemu „staremu porządkowi”. To nie był żaden stary porządek, o czym wszyscy wiedzą, bo Prusy były same w dynamicznej fazie wzrostu i grały od wielu dekad wyłącznie na zmiany i to zmiany rewolucyjne. To samo z Rosją, gdzie cesarzowa doszła do władzy w wyniku pałacowej rewolucji. No i z Austrią, która właśnie przeżywała rewolucję reform józefińskich.
Mam nadzieję, że wszyscy już widzą iż kwestia – rewolucja-kontrrewolucja – to rzeczywiście problem matematyczny. Mamy kraje, które przeprowadzają rewolucję w tym samym czasie mniej więcej. Najważniejsze z nich to Prusy i Francja. Rewolucja pruska jest eksportowana na zewnątrz w postaci wojny i fiskalizmu, rewolucja francuska zajmuje się dewastowaniem własnego kraju. To wszystko razem wygląda jak inwestycja długofalowa, obłożona nierównomiernym ryzykiem. Co dzieje się wśród inwestorów nie wiemy, bo nikt nam tego nie powiedział i nie powie nigdy. Możemy zaryzykować, że niektórzy z nich są odważniejsi, a inny mniej zdecydowani i przez to dekoracje, które oglądamy my – widzowie z odległej przyszłości – tak się od siebie różnią. Propaganda kontrrewolucji usiłuje ukryć prosty fakt – że w istocie jest rewolucją. To jest działanie inwestorów ostrożnych. Po raz pierwszy ujawnia się tu niesamodzielność kontrrewolucji i jej wtórny, w wymiarze politycznym i propagandowym, charakter. Na to inwestorzy zdecydowani mówią – poczekajcie, już my wam pokażemy rewolucję prawdziwą. No i wyciągają skądś tych całych jakobinów, tego Robespierre’a z kolegami i odrąbują głowę królowi. Rewolucja zaczyna się na całego. Jaką kartę kładą wtedy na stole dwory udające kontrrewolucję? Mówią – skoro tamci rabują u siebie, my też musimy mieć jakiś łup. Prócz inwestycji długofalowej, powinny być jeszcze jakieś korzyści bezpośrednie płynące wprost z tego co nazywamy reformą. Słowo reforma jest kluczem do zrozumienia całej tej, złożonej sytuacji. Nie można gwałtownie zmieniać systemu, można go reformować, al to też jest rewolucja. Należy to czynić ostrożnie, by uniknąć zarzutu rewolucyjności prawdziwej, bo wtedy inwestycja może okazać się pułapką. Raz bowiem zburzony porządek społeczny wyzwala siły, nad którymi nie sposób zapanować. Umożliwia na przykład łatwe tworzenie wygłodniałych armii, które nie przejmując się niczym przekraczają granice, tworząc, na okoliczność szybkich zysków, całkiem nowe okoliczności, a przy tym zyskując akceptację mniejszych inwestorów i nierzadko kredyty. Powstrzymanie tych armii i całej rewolucyjnej machiny, która wymierzona jest w istocie w rewolucje wojskowe i pałacowe, jest przebiciem ich oferty po prostu, wymaga pewnych zabiegów. One polegają na tym, by określić wyraźnie i zagwarantować pewnemu obszarowi ustrój kontrrewolucyjny, a następnie wprowadzając tam kontrolowane reformy postawić mu zarzut naśladowania rewolucji. To jest jasny komunikat dla ludzi zarządzających obszarem rewolucji permanentnej – okay, liczymy się z wami, ale nie pozwolimy się okradać, czego chcecie, ale tak naprawdę?
Na obszarze rewolucji permanentnej pojawia się wtedy człowiek, który podejmuje taką grę, a miejsce gdzie kontrrewolucja i reformy walczą ze sobą w całkowitej politycznej fikcji, staje się pokojem negocjacji. Buforem, który gwarantuje, że informacje i założenia propagandowe opłacone przez dużych inwestorów, a także strategia, nie zostaną za wcześniej rozpoznane i zlikwidowane. Czego domaga się rewolucja permanentna od rewolucji dworskich? Legitymizacji. I za tę legitymizację gotowa jest zapłacić życiem sojuszników, a także ich mieniem. Likwidacja pokoju negocjacji, wyniesienie zeń mebli i odarcie ze ścian tapiserii, następuje w tym momencie, kiedy rewolucje pałacowe zrozumieją, że zostały oszukane. To nie znaczy, że negocjacje nie będą się jeszcze toczyć. Będą, ale muszą być zmienione okoliczności. To znaczy, ktoś musi zostać oskarżony o chęć wywoływania rewolucji permanentnej, po to, by obszar na którym ona występuje rzeczywiście, mógł być przekształcany w myśl założeń inwestorów, którzy w cały ten proces włożyli pieniądze na początku. Mam nadzieję, że mój opis, celowo pozbawiony nazw geograficznych i całej polityczno-ideologicznej pulpy jest w miarę zrozumiały. Do czego zmierzam? Do stwierdzenia, które można było postawić już na początku – kontrrewolucja to w istocie pułapka. Każdy kto w nią uwierzy musi się liczyć ze śmiercią. Zasady kontrrewolucji zostają narzucone politykom, którzy nie rozumieją, że inwestorzy, po to, by zyskać niezbędny do negocjacji dystans, muszą mieć kozła ofiarnego. Muszą mieć kogoś, kogo obarczą odpowiedzialnością za wszystko, kiedy już zakończą się negocjacje. Co w takim razie jest prawdziwą kontrrewolucją? Myślę, że odrzucenie gwarancji. Ja wiem, że tego się zrobić nie da, ale wygląda na to, że jest to konieczność podstawowa. Należy odrzucić gwarancje, bo te są zawsze pułapką. Tylko czy kogokolwiek na to stać? Ja nie wiem. Być może jawne odrzucenie gwarancji też jest pułapką. Być może istnieje jakiś mechanizm niejawnego odrzucenia gwarancji, który postawi inwestorów wobec takiego problemu, którego nie da się rozwiązać wprowadzeniem w granice wygłodniałej armii.
Popatrzmy jak działała mechanizm pułapki kontrrewolucyjnej w Rosji przed październikiem 1917. Państwo, które powstało i wyrosło dzięki krwawej rewolucji Piotra I i trochę mniej krwawej rewolucji Katarzyny, przyjęło – w ciągu XIX wieku – zasady kontrrewolucji. Jego politycy nie zrozumieli że jest to pułapka. Nie zrozumieli, bo byli zajęci zwalczaniem rewolucji w Polsce, czyli – sami o tym nie wiedząc – prowadzili negocjacje o własne życie. Trwało to długo i było kosztowne, ale wreszcie zakończyło się nieszczęśliwym dla nich finałem – kupieniem złudzeń dotyczących rozwoju technologicznego państwa. Jak pamiętamy zaczęło się od budowy kolei transsyberyjskiej. Potem zaś poszło już z górki. Dziś mamy podobną sytuację, bo Putin chce zbudować autostradę transsyberyjską. Chce to zrobić w dodatku bez udziału inwestorów zagranicznych. To jest oczywiście brednia, bo ci inwestorzy zagraniczny tam na pewno będą, ale nie będą jawni. Dla nas najważniejsze jest to gdzie będą się toczyć negocjacje dotyczące polityki mocarstw wobec inwestycji syberyjskich i tych na dalekiej północy, za kołem polarnym. Wygląda na to, że na Ukrainie, gdzie została zaimplantowana polityczna fikcja reform państwa w duchu rewolucji francuskiej. Cóż mogę powiedzieć – bardzo wam współczujemy mieszkańcy Ukrainy, ale sposób w jaki rozumiecie politykę i historię jest całkowicie wadliwy i daleki od realiów. Jeśli tego nie zmienicie czeka Was katastrofa.
Teraz przejdźmy do opisu zjawiska, które – całkowicie bezpodstawnie nazywane jest kontrrewolucją – czyli do opisu rewolucji duchowych i informacyjnych, porządkujących życie na dużych obszarach. Te odbywały się w wyniku deklaracji władz kościelnych i wiązały się z powstaniem nowych ośrodków kolportażu interpretacji Pisma i prawa, zwanych uniwersytetami. Wiązały się także z powstawaniem nowych ośrodków produkcji, utrzymywanych w duchu dyscypliny dobrowolnej i nie współpracujących na polach ideologicznych z żadnym dworem czy bankiem. Mam tu na myśli cystersów i templariuszy. Czy powstanie takich organizacji jest dziś możliwe? Nie. Ponieważ ktoś zadbał, by z niezwykłą łatwością można było tworzyć ich parodie. Musimy więc rozejrzeć się za czymś innym i zająć się poszukiwaniem wniosków i rozwiązań praktycznych, które wypływać mogą z sytuacji wokół nas. Także takich, które zostały nam narzucone. Nie ma bowiem czegoś takiego jak permanentna pułapka z czarcią zapadką. Zawsze jest jakieś wyjście, tylko trzeba je znaleźć samemu i samemu podjąć ryzyko. I to jest właśnie prawdziwa kontrrewolucja, ta bowiem ma sens jedynie w wymiarze indywidualnym, a może nawet osobistym.
Nie będzie mnie dziś przez cały dzień, ale wieczorem spróbuję jakoś się odnieść do komentarzy.
Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
Aktor jest do grania
Po cichutku, po malutku, w czasie kiedy Vega kręcił swój film o pedale Macierewiczu uwodzącym niewinnego Misiewicza, Bromski zrobił film o Amber Gold. Tytuł jest inny, ale to nie ma znaczenia. Film jest gotowy i już chodzą słuchy, że Kaczyński przesunął jego premierę na 11 października, tuż przed same wybory. Będziemy więc mieli kampanię wrześniową, pełną niewybrednych, obyczajowych żartów z mniejszości seksualnych, a potem w październiku „Bonanzę” o złodziejach. Już się nie mogę doczekać. Najlepsze jest to, że w tym filmie Bromskiego zagrali, uwaga, Gajos, Seweryn i Łukaszewicz, który poparł ostatnio „Wiosnę”. I teraz Kaczyński Jarosław, weźmie ten cały zestaw, jak koty w worku i będzie nim młócił Schetynę i Tuska po łbach. To jest coś niezwykłego w mojej ocenie. Mam na myśli zgłupienie aktorów, ich łapczywość na pieniądze i kompletny brak rozeznania kto jest kim i co jest czym. Trzem tuzom aktorstwa polskiego zaproponowano role w filmie „Solid gold”, a oni – słuchając przecież różnych doniesień ze świata – nie mogli przeoczyć afery Amber Gold i jej politycznego wydźwięku. Mimo to, wyklinając na Kaczyńskiego, zgodzili się tam zagrać, bo przecież płacili. A aktor, jak wiadomo, jest do grania. No chyba, że ma zagrać brata tego Kaczyńskiego, wtedy nie jest do grania, wtedy jest do hamletyzowania. No, ale ci trzej popatrzyli na scenariusz, bo zakładam, że popatrzyli, nie dostrzegli tam niczego niepokojącego dla swojej kariery i się zgodzili wziąć udział. Udział w ziemi – jak mawiał mój kolega, który nie za bardzo kojarzył co do niego mówią z telewizora i tak sobie tłumaczył słowa, które lektor wypowiadał zawsze na sam koniec filmu. Tak więc udział w ziemi mają: Janusz Gajos, Olgierd Łukaszewicz i Andrzej Seweryn.
Nie wiem czy to prawda, ale oni ponoć latają teraz po zaprzyjaźnionych redakcjach i wzywają na pomoc wszystkich nie-świętych, żeby to odkręcili. Jeśli za tym wszystkim stoi Kaczyński, to jest to polityczno-propagandowy majstersztyk. Szapo ba jak mawiają niektórzy. I udział w ziemi do tego. To się nazywa przerzucenie kosztów kampanii na przeciwnika. Nie mam nic do dodania, też bym chciał umieć takie sztuki. Teraz brakuje jeszcze tylko, żeby Sekielski zaczął opowiadać co takiego jest w jego filmie. Obawiam się jednak, że Sekielski zwęszy co się święci i przełoży premierę swojego demaskatorskiego filmu na czas po wyborach. Podejmie działania według strategii długofalowej i powie, że on się z PiS rozprawi w wyborach prezydenckich. Wszyscy, którzy zaczną kampanię wcześniej są już załatwieni. Nie ma ich. Nawet jeśli Vega nie wywoła swoim filmem, tak zwanej ogólnej beki, która zaraz wejdzie na demotywatory jak kraj długi i szeroki, to sprawę załatwią Gajos, Seweryn i Łukaszewicz. Na ich miejscu już myślałbym o emigracji. Jeśli zaś idzie o reżysera Bromskiego, to wypowiada się on w tonie pojednawczym, to znaczy twierdzi, że zrobił film przeciwko całej klasie politycznej. To zupełnie jak Vega. On także nie ma nic przeciwko konkretnym politykom, a Grabowskiego ucharakteryzował na Kaczyńskiego, bo tak jakoś samo wyszło. Mamy więc trójkę wyścigowych koni, która załatwi PiS-owi kampanię w mediach, w dodatku w mediach niechętnych tej partii i zwalczających Jarosława Kaczyńskiego. Ja na miejscu Michnika, TVN, czy kogo tam, już bym odcinał wszystkie liny łączące mnie z Gajosem, Sewerynem i Łukaszewiczem. Jak można – dając twarz do antykaczyńskiej kampanii – wziąć pieniądze za udział w filmie pod tytułem „Solid gold”? Gdzie trzeba mieć mózg? Najniecierpliwiej czekam na występ tych trzech tenorów, który zacznie się od oświadczenia, że oni zostali podstępnie oszukani, że wyzyskano ich dobrą wolę, naiwność i wrodzoną, dziecięcą wręcz szczerość, po to, by upaprać ich talent w brudnej polityce. Czekam, albowiem już dziś wiem, że pod taką konferencję prasową ludziska podłożą głosy z tego sławnego filmu o Hitlerze i w całym, wielkim internecie zacznie się prawdziwy szał.
Tymczasem Grabowski Andrzej, zamieszkały tu niedaleczko, już zaczyna swoje śpiewy po rosie, tłumacząc z samego rana w portalu WP, że jego rola w filmie Vegi, może spowodować iż zostanie on aresztowany. Tak właśnie, aresztowany. Ostatnio bowiem, ktoś odwołał jego standuperski (ale słowo wymyśliłem!) występ, albowiem na widowni mieli się pojawić prominentni działacze partii rządzącej. No i organizatorzy doszli do wniosku, że lepiej Grabowskiego nie pokazywać. No, a skoro tak, to jasne jest, że następnym krokiem będzie aresztowanie i tortury zapewne, a wszystko przez tę przypadkową zupełnie i nie wymierzoną w nikogo rolę Jarosława Kaczyńskiego w filmie Vegi.
Nie rozumiem pewnych rzeczy – jak mawia jeden mój kolega – oto gość, co zrobił karierę latając wśród taniej scenografii w samych kalesonach, w dodatku wciśniętych w skarpety i w podkoszulku do tego, uważa, że odwołanie jego występu, to jest wieść godna tego, by zawracać nią głowę publiczności. Niepojęte. Okazuje się, że aktorzy uważają iż ich wysiłek zawodowy musi być traktowany przez publiczność serio. A w dodatku mechanizm jest taki, że im głupsza, bardziej beznadziejna, pretensjonalna lub sprofilowana propagandowo rola, z tym większą powagą należy do niej podchodzić. Ja nie pojmuję dlaczego Andrzej Grabowski jest w ogóle pokazywany w portalach informacyjnych. Do kogo on kieruje swój komunikat, bo przecież nie do tych, co oglądają Ferdka Kiepskiego. Takich ludzi, on ma, pardon, w dupie. On swój przekaz kieruje do tych, którzy wykazują się zbliżonymi doń aspiracjami, nie rozumie jednakowoż, że te aspiracje są jak format telewizyjny. Nie mają powszechnego znaczenia. Stworzone zaś zostały na potrzeby sprzedażowe dla pewnej grupy ludzi, zwanej politykami PO, czy szerzej – politykami III RP. Grabowskiemu zaś wydaje się, że to wszystko jest naprawdę. Nie. Tu chodzi tylko o to, by nad ludźmi którzy nie wiedzą co zrobić ze swoim czasem, zdolnościami (lub ich brakiem), frustracją, a czasem wściekłością, rozpiąć pewien ideologiczny parasol. Oni mają się pod tym parasolem schronić i udawać wspólnotę. Okazuje się jednak, że po zwycięstwie PiS rozpoczął się dziki bój o kształt i kolor parasola. Jedni chcą, żeby był tęczowy, inni, żeby był zielony, jeszcze inni marzą o pomarańczowym, a aktorzy – wobec wymowy faktów i aktów twórczych – muszą go teraz pomalować na czarno. Muszą, albowiem w przeciwnym razie nie uratują twarzy. I na ten proces – proces ratowania twarzy aktorów czekamy z utęsknieniem. Jak niegdyś przed czarno białym telewizorem czekaliśmy na serial „Bonanza”.
Zapraszam do naszej księgarni – www.basnjakniedzwiedz.pl gdzie do końca wakacji Baśń socjalistyczna kosztuje tylko 35 zł za tom, a także na portal www.prawygornyrog.pl
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz