Był przełom lat 80 i 90-tych ubiegłego wieku. Trzypokoleniowa rodzina wegetująca w mieszkaniu komunalnym, ze ślepą kuchnią, bez łazienki, z kiblem i dostępem do wody na półpiętrze, zderzyła się z „niewidzialną ręką rynku” schowaną za plecami marksisty Balcerowicza. Dwóch dorastających chłopców, dwoje pracujących rodziców i babcia. W ciągu jednej chwili oboje rodzice tracą pracę, podobnie zresztą jak… 75% mieszkańców małej mieściny.
W telewizji widać jak Kuroń miesza chochlą zupę, w pośredniaku dają jakieś grosze, które po opłacie czynszu starczają na gulasz z parówek, raz w tygodniu. Ludzie, którzy całe życie pracowali i to bardzo ciężko, w systemie akordowym, nie potrafią się kompletnie odnaleźć w nowej rzeczywistości. Pracy szukają wszędzie i za każde pieniądze, po wielomiesięcznych wysiłkach, „do zakładu przyjęli” mamę. Dziesięć godzin dziennie, za stawkę miesięczną, która nie przekraczała kwoty zasiłku. Na szczęście robota na czarno, to można było łączyć obie głodowe stawki i jakoś przetrwać.
W tym miejscu „ciekawostka”. Nowy zakład powstał w opustoszałych pomieszczeniach niegdysiejszego „Domu towarowego”. Właścicielem był dawny dyrektor peerelowskiej szwalni, który doprowadził szwalnię do bankructwa, następnie został syndykiem masy upadłościowej, by na końcu za grosze kupić maszyny i pracowników do własnej firmy. Ojciec po kilku latach dostaje robotę u Niemca, w „sprywatyzowanym” za „tyle warte ile warte” Państwowym Ośrodku Maszynowym. Prywatyzację przeprowadzono w tradycyjnym trybie, wraz z maszynami i ludźmi, ale i tak jest to najlepszy „zakład” w mieścinie, bo Niemiec płaci półtora stawki zasiłku, zatrudnia na pełną umowę i jeszcze daje drelichowe ubranie.
Zaraz po ukończeniu szkoły i zdaniu matury starszy chłopiec ląduje w… kotłowni, a trafia tam po wielu wysiłkach i szczęśliwych zbiegach okoliczności inni maturzyści tyle szczęścia nie mieli. W sezonowej pracy palacza młody pracownik będzie się realizował przez 4 lata, z przerwami na zasiłek w okresie letnim, łączonym z pracą na czarno we wszystkich możliwych zawodach i miejscach. Od placu budowy, przez warsztat samochodowy, aż po wyjazdy do Niemiec. Po 4 latach 23 letni mężczyzna trafia do firmy, którą prowadzi dawny nauczyciel, obecnie działacz Unii Wolności. Jest to agencja reklamowa, wydają jakąś powiatową gazetkę i foldery dla jednostek samorządowych, naturalnie nie wchodzą w grę przetargi, tylko członkostwo w UW i znajomości z lokalnymi bossami partyjnymi.
Płaca? „Najniższa średnia krajowa”, czytaj zasiłek plus 5%, zatrudnienie w ramach „likwidacji bezrobocia”, poprzez pośredniak. Mimo wszystko nie można narzekać, roboty w agencji praktycznie nie ma, poza ustawionymi zleceniami pies z kulawą nogą do firmy nie zagląda, żadnych zamówień od klientów indywidualnych. Po dwóch latach w agencji reklamowej wyjazd do Wrocławia i zatrudnienie, na śmieciową umowę w „wydawnictwie”. Nora na strychu, pralnia lewej kasy, właściciel notorycznie naciąga drukarnie i autorów na „przelewy”, których nie płaci. Następny etap ścieżki rozwoju zawodowego, branża motoryzacyjna. Szef to syn byłego wojewody wrocławskiego z czasów PRL, nie muszę tłumaczyć, co to oznacza. Hasło firmy? Znane w całej Polsce: „zapierd..j, bo na twoje miejsce mam dziesięciu”. Pensja głodowa, starcza na pokoik na poddaszu we Wrocławiu i pierogi w barze „Miś”.
Ewakuacja od „prywaciarza” do „korpo”. Jak grzyb po deszczu wyrasta nowa sieć warsztatów w Polsce, za gigantyczne pieniądze przejmuje najbardziej atrakcyjne serwisy opon w dużych miastach. Dorosły już mąż i ojciec dostaje tę robotę, najpierw jako sprzedawca, potem zastępca kierownika, ale niczym się te dwie funkcje od siebie nie różnią. Po roku firma pada, a za trupem niesie się informacja, że była… pralnią kasy. Właściciele odsprzedanych serwisów zostają z niezapłaconymi fakturami, taki sam los spotyka dostawców sprzętu. Wreszcie własna firma, założona z wielkim strachem i finansowym nożem na gardle, już nie chodzi o jednego chłopaka, ale o całą rodzinę. Udaje się, przez trzy lata firma z niczego przynosi obroty na poziomie kilku milionów, po trzech latach wchodzą na rynek monopole i zabijają wszystko co się rusza, po firmie.
Przez cały ten czas, od 1989 roku do 2015 roku, opisana prowincjonalna rodzina, która bez pracy nie potrafiła żyć, słyszała zewsząd, że im mniej będzie zarabiać i więcej pracować, tym bardziej ucieszy się Balcerowicz wraz z „niewidzialną ręką rynku”. Takich rodzin było w Polsce nie 100, nie 1000, ale parę milionów i wszystkie o politykach miały jedno charakterystyczne zdanie: „sami złodzieje, co dla siebie nakradli”. Mówienie o tych ludziach, że są "ciemnym ludem", który wszystko kupi, to dramatyczny brak wiedzy teoretycznej i życiowej. Ci ludzie nie kupowali żadnych obietnic i politycznych bredni. Oni w kółko powtarzali: „sami złodzieje, co dla siebie nakradli”, ponieważ przez 25 lat nic innego nie widzieli.
Takie samo zdanie usłyszał też PiS w 2015 roku, prawie wszyscy byli przekonani, że 500+ to następne kłamstwo polityków, ale głosowali przeciw jeszcze większym złodziejom. I nagle stał się cud, coś czego zaszczuwany „polski wół roboczy” w życiu nie widział. Ludzie dostają pieniądze obiecane przez polityka! Nikt nigdy o czymś podobnym nie słyszał i tym bardziej nie doświadczył, ale na tym nie koniec. Prócz pieniędzy „polski wół roboczy” poniewierany przez ćwierć wieku komplementem: „zapierda..j, bo na twoje miejsce mam dziesięciu”, usłyszał, że jest solą tej ziemi, że na jego barkach spoczywa większość wysiłku i sukcesu gospodarczego, jaki osiągnęliśmy w ostatnim czasie. Słyszy też, że powinien zarabiać więcej niż „najniższa średnia krajowa” i stawka minimalna jest podnoszona.
Pierwszy raz „polski wół roboczy” przestaje się bać o to, czy jutro będzie praca. Pierwszy raz politycy i to ci u władzy, do tego co „dali” dodają następne pieniądze, które nie są niczym innym, jak spłatą długu za te wszystkie lata upokorzeń. Pierwszy raz Polak widzi, że Balcerowicz łgał jak pies i pieniądze dla ludzi nie załamały finansów publicznych, ani nie wywindowały inflacji, tylko doprowadziły do wzrostu, przy jednoczesnym ograniczeniu deficytu budżetowego. Najprostszy człowiek gołym okiem widzi i na własnej skórze się przekonuje, że można żyć godnie, w miarę normalnie i z poczuciem bezpieczeństwa egzystencjalnego. Co zostaje w głowie Polakowi? Tylko jedna władza zrobiła to, co obiecała i tej wartości, tego cudu nad Wisłą i wszystkimi rzeczkami w Polsce, nie zniesie nikt, a już na pewno, nie „sami złodzieje, co dla siebie nakradli”.
PiS wygrywa dzięki głosom prowincji i beneficjentom 500+? W całej rozciągłości i wygrywać będzie nadal. Jedyna władza, która stara się i skutecznie niweluje 25 lat gnojenia 70% społeczeństwa. Przez 25 lat 5% złodziei i cwaniaków żyło kosztem „wołów roboczych”, powtarzając doktrynalne brednie o „wolnym rynku” i „kosztach pracy”. Ciężko pracujący Polacy doświadczyli normalności i szacunku, ale tylko z jednej strony, z drugiej nadal słyszą, że są bandą pijaków i roszczeniowych nierobów. Stroną tą są dawni marksiści i komuniści przemalowani na demokratów i liberałów.
Polaków obrażają i ciągle gnoją żyjący na ich koszt: złodzieje, „europejscy” politycy, celebryci, „liberalne” media, „biznesmeni” z legitymacją lub koneksjami w Unii Wolności, Koalicji Europejskiej, czy jak to się tam będzie nazywać. Całe „lepsze towarzystwo”, niegdyś klienci sklepów za żółtymi firankami, w pierwszym, drugim i trzecim pokoleniu, lży bez opamiętania, gdy traci swoje wielopokoleniowe przywileje, będące wynikiem ideologicznego zamordyzmu w wersji PRL i PRL Bis. Początek, środek, koniec i didaskalia całej „tajemnicy” politycznego sukcesu PiS.
Ilustracja: Warszawa, Plac Defilad w grudniu 1994 roku © brak informacji / Agencja Gazeta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz