I nie daj Boże, żeby na nas to jeszcze przyszło.
O ile nie możemy mieć, lub mamy ograniczony wpływ na to, by nie powtórzyła się Wiązownica, możemy powstrzymać Piskorowice. Zawsze wstrzymywać zemstę w sobie – nawet w rzeczach małych; wtedy, kiedy ktoś rzuci zapałkę na wnętrze ludzkiej duszy, gotowe, by stanąć w ogniu – będzie już za późno. Jeśli zemsta kiedykolwiek tam była, nic jej nie powstrzyma.
***
Zanim pozwolę się potoczyć historiom, napiszę jeszcze jedno – pod żadnym pozorem nie należy sądzić, że dwudzielność tekstu sugeruje jakąkolwiek symetrię, odczytywaną w porządku historycznym. Jeśli o to chodzi, odsyłam do opracowań historycznych, do liczb i tabel. Nie pozostawiają one złudzeń co do tego, kto jest w tej historii, w jej ujęciu makroskalowym, inicjatorem i oprawcą, a kto ofiarą.
Inaczej jednak rzecz ma się na tym innym, równoległym planie – oto tam wszyscy jesteśmy tacy sami, i wszyscy tak samo będziemy sądzeni.
I
Tyś mnie nie poznał
Tego roku, AD 1945, w lwowskim i na Zasaniu w kwietniu leżał jeszcze śnieg – zbrylony, brudny, zbity i zmarznięty. Białoszary krajobraz przecinały plamy czerni, zwichrzonych chwastów i badyli, nagich gałęzi. To było bardzo źle, wyjątkowo niesprzyjająca okoliczność.
Wyspy bezśnieżne, czarne, gęste krzaki i spłowiałe zarośla są lepsze. Można się w nich skryć. Sylwetka ludzka nie odznacza się jak na śniegu swoją bezbronną czernią, po ludzku skupioną w sobie, substancjalną swoją kruchą niepodzielnością, którą jest łatwo, bardzo łatwo rozbić. Śnieg wydobywa na zewnątrz, uwypukla postać człowieka jak zapałkę, jak mały wykrzyknik na białym tle.
Tymczasem tego potrzeba najmniej – to jest sezon krycia się, wycofywania, zapadania się, bycia wchłanianym, bycia niewidzialnym. Wszystko, co żyje, od człowieka po zwierzę, w tym roku pragnie ciemności, obłych kształtów schronienia, pomieszczeń ciemnych i przepastnych jak łono matki. W tym dziwnym roku każdy woli ciemność od światła – niestety, wiosna i dłuższy dzień przychodzą nieodwołalnie jak zawsze.
Światło, śnieg i dzień wydobywają ludzką postać, kreślą jej rysy, wyszarpują i wywlekają na zewnątrz język, jakim mówi i obrządek, jaki wyznaje. "Dać się poznać" oznacza teraz "być w niebezpieczeństwie".
Trudno to nazywać "zbrodnią", bo to, co dzieje się teraz, w tym oto momencie, na wyciągnięcie ręki, dziwnie się jakoś wymyka takim klasyfikacjom. "Zbrodnia" to czyn już nazwany, stematyzowany; uznany za osądzony, opisany w historii. Najgorsza jest dziwna, nabrzmiała grozą teraźniejszość, kiedy jedną nogą albo i obiema tkwi się w zwyczajności, u siebie, w swoim domu i na swojej wsi – ale w istocie ściany pachną strachem, potem i łajnem, i to jest coś innego, jakby obok – ale jeszcze bez klasyfikacji historycznej, bo tylko plotka niesie się z ust do ust i nic nie wiadomo na pewno, kto kogo i za co – dlatego każda ze stron ma wrażenie, że to ona właśnie stanowi bezbronną żertwę, a tamci – to kaci. To z powodu temperatury własnego strachu – i zanim krew zaleje oczy, już ma się wzrok zmącony przez niepewność, czujne nasłuchiwanie, wydłużające cienie na ścianach, ścinające białko ciała w jeden zestrachany węzeł .
I tak więc pojedynczo, po stacjach i koloniach, na miedzach czy w lesie – Lach Ruska albo Rusek Lacha; nóż w żebrach albo plecach, białka oczu wywrócone do góry, albo tylko dziura po pocisku w głowie – jeśli dopisało szczęście. Czasem śmierć sfruwała całą sforą na wioskę, rzucając migotliwego ptaka ognia na obejścia, i aż do rana wytapiała się i wypalała żertwa; hałasowały, płonąc żywcem, zwierzęta gospodarskie, światło pożaru wydobywało na jaw prosty chłopski szaber – z ognia wynoszono kołdry, poduszki, meble i pieniądze, a wrzucano doń dzieci i starców. Płonął Wołyń i płonęło Zasanie, płomień liznął od wschodu Lubelszczyznę i okolice Chełma.
Tak właśnie było na wschodzie, kiedy na świecie gasła powoli pożoga zwana drugą światową. Tak było – zjawiskowo i płonąco, kiedy się na to patrzy już lotu ptaka, z lotu historii. Z perspektywy życia o oznaczonym miejscu i czasie bywało różnie – człowiek albo wtapiał się we wspólnotę, i zagłada dosięgała go wraz z innymi, w ofierze zbiorowej – albo cięła po kostkach i dyszała po plecach, kiedy był sam, niepewny i jeszcze nieprzygotowany, a jego cierpienie wyjęte z ram wspólnotowości – a czy przed końcem wiedział co się dzieje? Nie zawsze i nie na pewno.
Powiedział mi kiedyś jeden Amerykanin, kiedy spieraliśmy się o to, do jakiego stopnia jednostkowe jest zjawisko umierania, że może istnieć śmierć, która nie jest samotna. Na moje pytanie, jak niby to mogłoby się stać, odpowiedział, że gdy umiera kilka osób jednocześnie, i – na przykład – trzymają sie za ręce – to można w najściślejszym tego słowa znaczeniu powiedzieć, że umierają razem.
Myślę, że bardzo głupio powiedział. Być może można to usprawiedliwić dość redukcjonistycznym albo li tylko biologicznym (a więc też i emocjonalnym, ale wciąż – ubogim!) pojmowaniem przez niego śmierci. Niezależnie jednak od tego, warto przyjrzeć się pod tym kątem pewnemu przypadkowi z Zasania właśnie; spróbować w przybliżeniu ocenić, jak smakowała i czym była śmierć, w której – jak w sztuce – udział wzięło tylko dwóch aktorów, a która, skradając się miesiącami, wybuchła dość szybko i niespodziewanie dla tego, który wówczas rzeczywiście umarł.
Tamten Polak z Wiązownicy do pewnego stopnia już od jakiegoś czasu poruszał się w rzeczywistości śmierci – wiedziano przecież, co się dzieje; strach unosił sie w powietrzu. Po lasach siedziało leśne wojsko, widma sotni czaiły się na polach i drogach, sąsiedzi patrzyli na siebie spode łba.
Czy jednak można powiedzieć, że łatwo się na to godzono – na poruszanie się w śmierci właśnie? To się chyba nie zdarza. Ludzie pewniej sie czują, poruszając się w nadziei przetrwania lub nawet w podszytym nienawiścią lęku. Pierwsze zazwyczaj zakłada jakiś rodzaj działania, próbę kontynuowania normalności, wiarę w trwanie tego, co znane. Siła inercji zawsze powoduje, że ciężej uwierzyć w zmianę na gorsze, choćby była najoczywistsza, niż wbrew oczywistości tkwić w pozorach.
Śmierć lub choćby możliwość śmierci jest zmianą, a tę w pierwszym odruchu się odrzuca.
Można ją jednak zinternalizować i oswoić przez lęk i nienawiść – to również siły napędowe, od zawsze znane (w przeciwieństwie do śmierci!), a więc już oswojone. W pełni, dodajmy, uzasadnione, jeśli się nie jest stoikiem lub świętym. Można przypuszczać, że i w Wiązownicy na Zasaniu ogromna część ludzkiej energii szła na to, żeby odczucie możliwości śmierci zamienić na coś bardziej znanego, bliższego, mniej ostatecznego.
Niewątpliwie to, co przydarzyło się owemu Polakowi, który wracał do domu po zmroku, a co było jedynie epizodem poprzedzającym masowy mord, misterium zbrodni na znacznie szerszą skalę, wejście polskiej wspólnoty wspólnie w przestrzeń śmierci, i to śmierci brutalnej i ofiarniczej – jest pewną poszlaką świadczącą za tym, że mimo przygotowań (samoobrona wsi!) i pozornej świadomości tego, co się działo – na dobrą sprawę przygotowany nie był nikt. Być może dlatego, że jest to prawie niemożliwe.
Było więc tak (kilka faktów jest z grubsza znanych, resztę można sobie zrekonstruować): jest wieczór i zmrok; jak już się rzekło, na polach ciągle zbrylony śnieg, obejścia raczej ciemne, a w tej ciemności niespokojne.
Nie wiadomo, skąd wraca do swojego domu tamten Polak – może było to zebranie dotyczące obronności wsi, to teoretycznie możliwe; ale znacznie bardziej prawdopodobne, że nic z tych rzeczy – że był u sąsiada, u rodziny, na polu. Poruszał się raczej w buncie przeciwko śmierci niż w niej samej; buncie, który był ciągłym ignorowaniem jej bliskiej obecności, i właśnie dlatego, kiedy został z nagła postrzelony i upadł na ziemię, natychmiast poszukał wzrokiem strzelca, jakby chciał przekonać się, czy to nie pomyłka, czy wbrew rzeczywistości nie jest to rodzaj błędu w wariancie wydarzeń. A ponieważ tak właśnie zakładał, ucieszył się, kiedy zidentyfikował swojego kata – tak, to niewątpliwie błąd!
Rozpoznawszy w strzelającym Tarasa, swojego sąsiada i przyjaciela, umysł naprężony do życia i normalności, gotów po najbardziej zwierzęcym do granicy nierzeczywistości bestialstwie wyprzeć je, wypchnąć ze świadomości, zaprzeczyć i przeznaczyć na przepadek – identyfikuje to, co się zdarzyło, jako pomyłkę – nieszczęśliwe zdarzenie, które można odwrócić, mimo upływającej krwi.
– Taras! – woła więc Polak (a na ten okrzyk są świadkowie) – Taras! – woła z entuzjazmem; tak, jak nawoływali się na wódkę (bo przecież jako sąsiedzi często siadywali razem z kartami i butelką), albo iść razem w pole, z którego wracało się chłodnym wieczorem, pod sklepieniem pełnym pokrzykiwań jerzyków – Taras, tyś mnie nie poznał!
Ukrainiec usłyszał ten okrzyk i przyjął go do wiadomości. W odpowiedzi wymierzył ponownie i wypuścił kolejną serię, bardziej precyzyjną.
Polak, ponieważ nie mógł się podnieść ani na dobrą sprawę poruszyć, osłabł w swoim proteście (wciąż jeszcze nie przeciw swojego zabójcy, a przeciw rzeczywistości!), i wołał cisze
– Taras, Taras, tyś mnie nie poznał!
Ostatnia seria, choć nie okazała śmiertelna, miała być ostateczną, więc Polak krwawił obficie i uciekało z niego życie i uciekała świadomość. I tak gdy oprawca pochylał się znajomym profilem nad swoim sąsiadem, ten niewiele już rozumiał, ale ciągle wodziła go jeszcze nadzieja.
Polak umierał w błogości, bo widok pochylającego się nad nim sąsiada był mu znajomy. Konającemu zrobiło się ciepło, wbrew chłodnemu powietrzu i zbrylonym śniegom, a twarz Tarasa na tle granatowego nieba z pulsującymi gwiazdami przypominała czas sianokosów, czas świąt, czas zwykły i codzienny, wyznaczany pracą i snem. Człowiek przyzwyczaja się do życia, jakie by ono nie było, i to przyzwyczaja się w sposób bezwzględny, odrywając się od niego z najwyższym trudem i niedowierzaniem.
Wykrwawiający się kilkaset metrów od swojego obejścia Polak patrzy więc jeszcze na swojego sąsiada i uśmiecha się, ponieważ robi mu się coraz cieplej i coraz ciemniej.
Widocznie jednak umiera za wolno, a Taras ma na tę noc szerzej zakrojone plany, bo unosi pistolet i raz jeszcze strzela konającemu prosto w głowę.
Trudno dociec, czy czyni to z litości czy wręcz przeciwnie – po to, by z całą pewnością i bez najmniejszej wątpliwości wyeliminować tamtego, uciąć jego istnienie do końca i definitywnie. Strategia UPA była taka, aby ofiary umierały jak najdłużej w wyrafinowanych męczarniach – a miło to mieć wymiar ponadhistoryczny, dydaktyczny i prewencyjny. Dydaktyzm męczarni miał służyć prewencji – pamięć o katuszach miała przetrwać generacje i zostać powiązana z konkretnym terytorium geograficznym. Sto i dwieście lat później Lach miał nie tylko wiedzieć, że jego przodek został wypędzony z Wołynia czy dorzecza Sanu, ale też, że na tej ziemi wydłubano mu oczy, jelita, obcięto język, ręce i nogi. Miało to sprawić, że to, co historyczne, przez swoją niedorzeczną makabrę stanie się ponadhistorycznym, uniwersalnym emblematem ukraińskości naznaczonej przez rzeź ziemi.
W tym jednak konkretnym przypadku, śmierć Polaka nie miała świadków i docelowo zadana była ołowiem – narzędziem skutecznym i litościwym. O ile Taras nie był ściśle nastawiony na maksymalne zadawanie bólu w każdej sytuacji pozbawiania życia Polaka (a tego nie można wykluczyć, choć nie można też stwierdzić tego na pewno; należy stwierdzić, że tego typu ludobójcze zaangażowanie nie może być cechą powszechną, można je przypisać stosunkowo niewielkiej ilości ludzi, szczególnie oddanych idei lub o szczególnie wyakcentowanym rysie okrucieństwa), to działaniem zupełnie bezsensownym było zadawanie powierzchownych ran w celu przedłużenia agonii.
Przeznaczenie takiej ilości naboi dla jednego człowieka, zwłaszcza w obliczu szaleństwa mordu, które za pomocą prostych narzędzi uśmierci zaskakująco dużą ilość ludzi, wydaje sie być czymś osobliwym. Można doszukać sie tu kilku możliwych wyjaśnień.
Być może zabójca był niedoświadczony, a napotkany przezeń znajomy był pierwszą bądź jedną z pierwszych jego ofiar. Towarzyszyłoby mu wtedy zrozumiałe zdenerwowanie, które musiało wywołać nerwowe reakcje. Nie mając wielkiej wprawy w zabijaniu, Taras przestraszył się, a wielokrotny ostrzał był produktem paniki. Być może chciał też upewnić się, że jego ofiara nie przeżyje.
Inny wariant może zakładać, że Taras co prawda rozpoznał sąsiada i wykonał swój zbrodniczy obowiązek względem samoistnej, był jednak w gruncie rzeczy przerażony tym, co zrobił – w tym wypadku powtarzające sie strzały byłyby strzałami zadanymi własnemu rozedrganemu sumieniu, bądź też (lub jednocześnie) wyrazem litości – aby ofiara nie męczyła się, konając długo.
Ale nie można wcale wykluczyć, że wściekły ostrzał, zupełnie niepotrzebny z pragmatycznego punktu widzenia, był czymś jeszcze innym – rozważną i chłodną odpowiedzią na "Tyś mnie nie poznał". Poznałem – odpowiedział ołów – poznałem i dlatego właśnie zadaję śmierć. Byłby to najuroczystszy manifest nacjonalizmu ukraińskiego, najbardziej spiżowe oświadczenie woli, kategoryczne i czyste: samoistna jest bogiem, celem absolutnym, usuwającym i wykluczającym każdy inny cel, nie znoszącym sprzeciwu i konkurencji. A ponieważ jako taka wypiera wszystko, co nie jest nią, domaga się – tam, gdzie jej nie ma – absolutnej negacji wszystkiego, dialektycznego odwrócenia, zmiany miłości w nienawiść i nienawiści w miłość. Tak też i w jej imię zabicie sąsiada było nie tylko czymś pożytecznym – było dla Tarasa konieczne jako bojowy chrzest, jako doświadczenie założycielskie. Żeby być bojownikiem o samoistną, musiał zacząć od zbrodni judaszowej, najohydniejszej. Być może tego wieczora nastąpiła jego rzeczywista inicjacja – i dokonawszy mordu na tym, którego znał tak dobrze przez całe życie, mógł wreszcie z gwiazdą jego krwi na czole, znamieniem nowej Ukrainy, zanurzyć sie w misterium nieprawości, które rozszalało się w Wiązownicy. W tym wariancie śmierć zadana Polakowi byłaby zjawiskiem do żywego dialogicznym. Na polskie "Tyś mnie nie poznał" zabójca odpowiada: "Nie tylko cię poznałem, ale znalazłem cię. To ja cię znalazłem; szukałem cię, by zadać ci śmierć." Dążenie kata tłumaczy śmierć ofiary; śmierć ofiary napędza dążenie kata. Wszystko sie zgadza, wszystko się sensownie domyka. Gdyby taka istotnie była logika wydarzeń, trzeba przyjąć, że dramat śmierci, mały dramat na przedpolach dramatu gigantycznego, zbiorowego, był wspólnym dziełem sąsiadów – ostatnią rzeczą, którą przyjaciele zrobili razem, a która nie mogłaby się obyć bez udziału któregokolwiek z nich.
Wszystkie z tych trzech wydają sie być tak samo prawdopodobne; nie sposób dziś stwierdzić, która z owych wersji wydarzeń mogła być najbliższa prawdzie.
Może też chodzić o jeszcze inną opowieść – w tej historii Taras nie miałby żadnego wyraźnego powodu, żeby tak wiele razy strzelić do polskiego sąsiada. Nie kierowałby się żadnym z wymienionych wyżej motywów, nie miałby też szczególnej refleksji na temat ostatnich słów, jakie wypowiedział umierający. Zabójca mógł strzelać z określonego powodu, ale w całej tej sekwencji zdarzeń nie kierować się poza tym żadną szczególną logiką, działając automatycznie jak podziemny robak drążący korytarze. Wszystko to mogło wydarzyć się po prostu, być wypadkową zdarzeń urodzonych przez ślepy los.
W takim wypadku Polak umiera zupełnie sam, w każdym z możliwych sensów, jego śmierć niczego nie inicjuje ani nie dopełnia. Jego zabójca wyłania się z ciemności, strzela i znów odchodzi w ciemność – znowu – w każdym z możliwych sensów. Monodram tej drobnej, niemal przypadkowej śmierci (może istotnie była przypadkowa? Może Polak zginął tylko prewencyjnie, żeby nie podniósł alarmu, nie zawiadomił współziomków, widząc Ukraińca z bronią) jako jedynego substancjalnego aktora miałby w tym wypadku śmierć, bo zarówno kat, jak i ofiara, byliby aktorami nieważnymi i epizodycznymi przez swoją przygodność.
IIChristos woskries
Wszystko to, co zostało napisane o Wiązownicy, cała ta anatomia morderstwa (bo na to, co działo się w tamtym czasie na Zasaniu i Wołyniu składa sie zarówno cała seria pojedynczych morderstw, czyli zsumowane śmierci zadane poszczególnym osobom, oddzielne stopklatki, na których jest kat i ofiara – sytuacja zawsze jeden na jeden, jak też, patrząc z innej strony, jakiś oddzielny byt, ze swoja własną jakością i oddzielną morfologią, której nie czas tu teraz analizować – ludobójstwo, genocidum atrox), jest nierozdzielnie związana z ukraińskim nacjonalizmem. Wypadki wiązownickie to żniwo naturalnej i oczywistej dystynkcji, jaką kreślą miedzy siebie etnosy. Przynależność etniczna jest gotowym faktem – faktem, z którym sie nie dyskutuje. A jednak konsekwencje, jakie można wyciągnąć z identyfikacji siebie jako istoty danego etnosu oraz jednoczesnej identyfikacji drugiego jako obcego, rozciągają się niemal w nieskończoność możliwych rozwiązań.
Dychotomia swój – obcy, źródłowo zdrowa i oczywista, działająca jak lekki ból, który chroni organizm przed nagłym zgonem, może stać się okropną torbielą; obcą naroślą; rakiem albo febrą, która trawi organizm, siłą destrukcyjną na zewnątrz oraz autodestrukcyjną.
Dalej; wypadki lat 40. pokazują także wnętrze ludzkiej duszy – uśpiona w czasach pokoju, potrzebuje niewielkiej tylko zapałki rzuconej w czasie mniej spokojnym, żeby wybuchnąć jak polane benzyną pole w przypadku pojawienia się źródła płomienia. Dziesiątki lat zgodnego współistnienia, mieszania się krwi i dość harmonijnego współistnienia zostało nie tylko przekreślone, ale anihilowane w momencie, kiedy podszept zaborcy podsunął pokusę emancypacji i posiadania własnego państwa.
A może – i o tym bezwzględnie warto wspomnieć – zręczna antypolska agitacja niemiecka odwołała sie do mechanizmów historii, która nigdy nie zapomina. Ani ziemia, ani krew, ani kolektywna pamięć pokoleń nie gubi niczego. Każde zadawnione zadraśnięcie, każda krzywda mimo uśpienia – jest tam, czekając na właściwy moment, żeby znów pojawić sie na ustach i w sercach.
Zwyrodnienia nacjonalizmu ukraińskiego były tym większe, o ile większy był resentyment historyczny, naniesiony materiałem wyimaginowanym bądź rzeczywistym. W tym świetle każda zburzona w latach 30. cerkiew, każda zamknięta ukraińska szkoła i każde wydęcie warg w reakcji na "chłopski język" były budulcem zbrodni, jaka dokonała się na tle światowej katastrofy wojny światowej, niejako pod jej osłoną czy też w jej cieniu.
Nie sposób oczywiście powiedzieć, na ile na przykład akcja rewindykacyjna przyczyniła się do brutalności rzezi polskich wsi i czy, gdyby jej nie było, zaciętość Ukraińców przeciwko Polakom byłaby proporcjonalnie mniejsza. Samo pytania o to należy kierować do historii alternatywnej, czyli w próżnię; zastanawianie się nad tym prowadzi w istocie donikąd. Ważne jest co innego – jeśli można własną ręką przyczynić się do tego, by Historia nie posiadała w swoich zasobach materiałów resentymentu czy też, innymi słowy – jeśli można nie tworzyć budulca, z którego ktoś potencjalnie wzniesie konstrukcję zbrodni – należy to uczynić.
Wszystkie te uwagi mają na celu nakreślenie specyfiki zbrodni nacjonalistycznej, i to mającej u źródła konflikt etniczny, a więc – można powiedzieć – plemienny.
Piskorowice, teatrum dramatu, który rozegrał się dzień później niż Wiązownica, był z Wiązownicą organicznie powiązany, wpisywał się w ramy tego samego konfliktu plemiennego, był wręcz jej prostą konsekwencją. W metodach zbrodnia była niezwykle podobna, można powiedzieć, że symetryczna – środki (mimo swojego szokującego wyrafinowania, jeśli chodzi o stronę techniczną) są w istocie dość ubogie, gdy na nie spojrzeć istotowo – zadawanie śmierci za pomocą broni maszynowej, narzędzi tępych, z intencją zadania ofierze bólu – z takim mniej więcej repertuarem mamy do czynienia w obu miejscach.
A jednak jest coś, co w sposób zasadniczy odróżnia Wiązownicę od jej następstwa (nawet jeśli dla zamordowanych nie czyni to żadnej różnicy) – o ile u źródeł tej pierwszej leży nacjonalizm i wszystkie namiętności oraz apetyty z nim związane, to drugie jest czystą zemstą i tak należy je rozumieć.
Zbrodni w afekcie nie można nazwać sprawiedliwą – zwłaszcza wtedy, gdy dotyka niewinnych, a o takich z całą pewnością można mówić, jeśli wspomni się na kilkumiesięczne niemowlęta czy sędziwych starców – a jednak przez to, że powstała w zasadniczo odmienny sposób od zaplanowanej na zimno nacjonalistycznej uczty krwi, trzeba jasno powiedzieć, że należy do zupełnie innego rodzaju wśród kwiatów zła, jakimi były obie akcje.
***
Las nie jest miejscem, które wychowuje dobrych ludzi. Może przez kilka miesięcy, góra rok, w trybie bardziej harcerskim. Do pewnego momentu może być heroicznie; dymiące ogniskami obozowiska, zimne koczowiska i ukradkowe posiłki, wypracowane bądź zdobyte mogą być budulcem etosu. Przez jakiś czas.
Potem, przy braku sensu, celu i jasności sytuacji, następuje juz tylko – u jednych szybsza, u innych powolniejsza – degeneracja. Etos (o ile istniał, bo przecież nie każdy jest w stanie go w sobie wytworzyć; dobry żołnierz nie musi być krystaliczny moralnie – wystarczy, żeby był posłuszny, ale działa to z powodzeniem w normalnym wojsku o normalnych strukturach, o jasno określonych celach i zadaniach, z wyraźnie wyeksponowaną hierarchią i planem działania) deformuje się w coraz większa desperację, by wykazać rację swojego trwania; męstwo – w łatwość szafowania życiem swoim i każdym innym; duma – w gorycz i zapiekłą wściekłość.
Kolejni dowódcy w NOW mają twardy orzech do zgryzienia z chłopakami z Zasania; ci nie poddają się żadnym rygorom, są kłótliwi, impulsywni, łatwo stowarzyszają się i działają w komitywie z pospolitymi rzezimieszkami. Nie reagują na rozkazy z komendy głównej; na papierze nieistniejący, bo oddziały zostały rozwiązane, w praktyce działają dalej. Działają siłą rozpędu, alkoholu, rozpasanych emocji wojennych, siłą logiki plemiennej.
Ukrainiec "Kudłaty" z największą łatwością i wymyślnym sadyzmem traktuje cywili, i to swoich współziomków. "Wołyniak", żołnierz o ułańskiej fantazji i twardym karku, wie, jaką namiętnością można w tych warunkach poderwać ludzi do walki – chociaż to, co stało się w Piskorowicach, trudno było nazwać walką – to była regularna rzeź. Nie walczono z nikim, przeprowadzono czystkę etniczną. Oczyszczono teren – mimo, że już wówczas następował powolny odpływ Ukraińców za Bug, a rusińska ludność Piskorowic była w trakcie przygotowań do przesiedlenia.
Emocją, która pozwoliła "Wołyniakowi" przeprowadzić makabryczne dzieło, mieć swoją noc, swoje błyszczące i głośne widowisko, swoją krwawą ucztę – była zemsta. Środkiem do jej ziszczenia był zaś alkohol. Dowiedziawszy się o Wiązownicy, kazał pić podkomendym tyle, ile mogą – a potem wziął ich ze sobą do dużej ukraińskiej wsi, która miała być pomstą za mord w Wiązownicy.
Ciągnący traktem zasańskim chłopcy "Wołyniaka" – kolejny z serii dowodów na to, że cierpienia na ziemi nigdy się nie skończą; łańcuch krzywd nigdy nie zostanie zamknięty. Prawo talionu zawsze ostatecznie zwycięży subtelności chrześcijaństwa; nie ma wyjścia z kręgu samsary.
***
Wojny plemienne mają własny, co prawda makabrycznie zróżnicowany, ale niemniej ograniczony zestaw narzędzi. Wielka gorycz zalewa człowieka, kiedy pomyśli, jak bardzo analogiczne sposoby stosowano w oby wypadkach, jak gdyby odwoływano sie do siebie nawzajem, korzystając z makabrycznej mądrości ludobójczej, ze zbrodniczej uniwersalności.
Czymś, co jako pierwsze przychodzi do głowy, jest zgromadzenie jak największej liczby ludzi w jednym miejscu, najlepiej w budynku – wtedy wystarczy podłożyć pod niego ogień, wrzucić granaty, albo wystrzelać wszystkich zakładników, jednego po drugim – bez ryzyka, że skorzystają z litościwej pomocy otwartej przestrzeni, co zaprasza do prób ucieczki.
Tak robiono nieraz na Wołyniu – zwoływano Polaków niby na naradę, do wiejskiej szkoły – można niemal powiedzieć: zgrany chwyt – żeby ze środka chwilę później uczynić trupiarnię. Potem jeszcze tylko puścić z dymem wieś, dbając, aby ci, którzy pochowali sie po chatach, ogrodach i polach (zawsze będą jacyś przekorni, nieufni, zbuntowani – to oczywiste), również zostali unicestwieni; sama procedura przeszukiwania potencjalnych schowków i wyciągania przerażonych uciekinierów była zdwojeniem agonii – naturalna kara za brak podporządkowania dyktatowi oprawcy, nieprzystosowanie sie do grafiku zbrodni.
Niemniej, to właśnie trzeba było zrobić, to była część procedury. Potem przychodził szaber – i tu w sposób naturalny do oprawców dołączała się okoliczna ludność – rzecz jasna, ta część ludności o etniczności oprawcy. W tym ostatnim akcie zbrodnia zyskiwała więc szerszy wymiar – w tym obrazie pojawiali się, jeśli można tak powiedzieć, statyści, potwierdzający rzeczywistość nieprawości najbardziej żałosną z ludzkich przywar – małostkowością.
Kto mógłby w takich czasach pogardzić pierzyną, krową, butami ściągniętymi z pokrwawionego ciała?
Może zdarzał się tu i ówdzie ktoś, kto nie chciał brać; kto nie myślał, nie mógł szabrować. Oto człowiek!
Opcjonalnie można jeszcze było spalić wszystko do szczętu – czy to robiono, zależało od celów strategicznych. Było jeszcze grzebanie ciał – robili to zazwyczaj niedobitkowie bądź krewni z okolicznych wsi; pewnie jakieś mniej istotne szczegóły, których pamięć historyczna się zatarła. Wszędzie wyglądało to przerażająco podobnie.
W Piskorowicach nie potrzeba było inscenizować pretekstów, zgromadzenie ludności w jednym miejscu było już zorganizowane, podane na tacy. W miejscowej szkole przeprowadzano zapisy na wyjazd do Sowietów; ukraińscy mieszkańcy Polski wiedzieli, że prędzej czy później będą musieli opuścić swoje domy i ruszyć na wschód. Coś wisiało w powietrzu i wieś była niespokojna, toteż tłumnie ruszono do szkoły chociażby po to, żeby poczuć sie bezpieczniej.
Obstawę szkoły, w której urzędowała komisja dokonująca zapisów, stanowiły oddziały Sowietów. Nie było ich wielu; gdyby nadchodzący chłopcy „Wołyniaka” chcieli się z nimi rozprawić, wybiliby ich do nogi. I jakkolwiek byłaby to rzeź, to pozostałaby ona rzezią ludzi w mundurach, rzezią okupanta, aktem wojennym. „Wołyniak” ma jednak wyraźną słabość do Sowietów; nie zabija ich, ale z nimi pertraktuje.
Jego warunek jest prosty – chce od obstawy odstąpienia od szkoły i pozostawienia jej oddziałowi leśnych; jeśli to uczynią, pozwoli im odejść. Tak się właśnie dzieje i Sowieci opuszczają Piskorowice, zostawiając szkołę pełną ukraińskich wieśniaków. Większość z nich miała emigrować do Sowietów, nie tego jednak chce „Wołyniak”.
On chce, żeby ukraińscy sąsiedzi zostali tutaj, na Zasaniu, żeby nigdy nie odeszli stąd na własnych nogach. Zostaną tu na zawsze – z przestrzeloną głową lub klatką piersiową, pod lodem na Sanie, spaleni w swoich domach, przebici na swoich podwórkach. Zupełnie jak Polacy, którzy zostali się na Wołyniu – rozdarci w studniach, przybici do drzwi stodół, spopieleni w stogach siania, powbijani na płot.
Intensywne pragnienie czyjegoś zniknięcia, wymazania, wygnania zadziałało w obu przypadkach zadziwiająco dialektycznie – na zawsze zamknęło krew ofiar w ziemi, zmieszało ich prochy z prochami oprawców. Zostali tam obok siebie, nieodwracalnie.
***
Tak więc Sowieci odchodzą, ich nie ma potrzeby zabijać. Wieś zostaje sama z leśnymi, jest wieczór; za chwilę zacznie się przedłużające się misterium chaosu, a w nim krwi, ryków zwierząt, pożarów, legitymowania: „Czyj ty jesteś – Polak czy Ukrainiec?”. Leśni działają raczej spontanicznie, polska partyzantka nigdy nie posiadała długofalowego planu eksterminacji etnicznej, nie leżało to w jej naturze ideowej – Piskorowice są tak chaotyczne i okrutne na tę skalę właśnie z tego powodu, że są wielką improwizacją, przeprowadzaną na dziko i bez planu.
Można więc było tej nocy i następnego dnia zginąć nie raz, a wiele razy – jeśli nie w szkole, to później, będąc wywleczonym z kryjówki pod domem; grzebiąc po południu swoich zmarłych, bo wtedy raz jeszcze nadjechali leśni, żeby dokończyć to, co zaczęli; na cmentarzu, na którym skrył się paroch i stare kobiety; pod lodem w Sanie.
Można też było wiele razy ocaleć, na skutek splotu przypadków wyłaniających się z tego chaosu, poruszając się po omacku; nie mając świadomości, czy masakra wciąż trwa, i czy leśny jest wystarczająco zawzięty, czy też machnie ręką i pozostawi człowieka lekko tylko draśniętego, żeby o jego przetrwaniu zadecydował los.
Wieś weszła w masakrę wspólnie. Wyczuwało się to zwłaszcza w momencie tuż przed rozpoczęciem, zanim leśni weszli do szkoły – czekano w napięciu, ale czekano razem – człowiek przy człowieku, rodzina przy rodzinie.
Wraz z pierwszym przeładowaniem broni, kiedy tłum rozsypał się po szkole i rozpoczęły się ucieczki, i zdzieranie desek od podłogi, by się pod nimi schronić, Piskorowice popadły w chaos krwawych przypadków.
W chaosie każdy umiera sam. Doczka, będąc pośrodku egzekucji, zawiązuje sobie oczy chusteczką – nie chce patrzeć na śmierć, a tyle tylko może zrobić. Będzie więc umierać sama, świadomie oddzielając się od innych śmierci, zbyt przerażona kolektywnością intensywnego cierpienia. A jednak ratuje ją własny strach – na odgłos kuli przeznaczonej dla kogo innego pada, i koniec końców zostaje uznana za trupa.
Kiedy wiele godzin później sąsiad mówi: „Chto żyw, wychodyt!”, i Doczka wychodzi, to jeszcze nie jest koniec przypadków. Na progu swojego domu zastaje martwego ojca, a leśni wciąż tam są. Ustawiają ją pod ścianą, a ona głupio biegnie w pole, prosząc się o gniew dużo większy niż ten, który wysyła prosty, uczciwy pocisk. A jednak nie dzieje się nic: „Niech biegnie”. Jakiś Polak łapie ją za rękę: „Będziesz u mnie pasła krowy, chodź”. Nie jest jasne, czy chce ją w ten sposób ocalić, czy to część ostatniego aktu wojny plemiennej – szaber, w tym wypadku szaber zasobów ludzkich.
Znów ucieka, mija przy drodze ciężarną kobietę, która kona z rozprutym gardłem, rodząc dziecko. Kiedy będzie przechodzić tamtędy po raz kolejny, będą dwa trupy – matki i noworodka.
Doczka widzi ludzi biegnących w tę, to znów przeciwną stronę; pełno tu Polaków i Ukraińców – nikt nie działa według planu, śmierć jest przydzielana arbitralnie; to prawie nie rzeź, ale kasyno krwawych żniw, hazard mordu.
Doczka się boi i mieszają się jej zmysły; porusza się chaotycznie, tracąc instynkt samozachowawczy – i w ten właśnie sposób wpasowuje się w logikę tej nocy i następującego po niej dnia. Wychodzi z nich niedraśnięta; zmęczona, idzie do zagajnika za wsią i przysypia.
O brzasku budzi ją mroźne powietrze. Wstaje i jak szmaciana lalka, sztywno i machinalnie porusza się w kierunku spalonych zabudowań. Wschodzi słońce, jest druga połowa kwietnia, niedziela. Do świadomości przywraca ją widok innego człowieka – po polu kusztyka pochylony stareńki dziadek w poszarpanym ubraniu i w świetle tego krwawo wstającego słońca śpiewa donośnie Christos woskries.
Prawda, myśli Doczka, dziś prawosławna Wielkanoc.
Ilustracja Autorki © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz