Historia i skutki walki o praworządność
Walka o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju rozpoczęła się w trzy tygodnie po gospodarskiej wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie. Po nieudanym ciamajdanie w grudniu 2016 roku, Nasza Złota Pani zapowiedziała tę wizytę na 7 lutego – i tak się stało. Tedy już na początku marca 2017 roku wszystkie organizacje broniące na świecie praw człowieka zaapelowały do Komisji Europejskiej, by zrobiła z Polską porządek, ponieważ poziom ochrony praw człowieka w naszym bantustanie urąga wszelkim standardom. Kierującym Komisją Europejską niemieckim owczarkom: Janowi Klaudiuszowi Junckerowi i Franciszkowi Timmermansowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać – ale oznaczało to zarazem, ze już nie tyle walczymy o demokrację, co o praworządność. Wymagało to również rozwiazań personalnych, bo dopóki walczyliśmy o demokrację, to mógł prowadzić nas do boju nawet pan Mateusz Kijowski, ale skoro padł rozkaz, by walczyć o praworządność – to już nie. W walce o praworządność na pierwszą linię frontu w charakterze mięsa armatniego zostali rzuceni niezawiśli sędziowie. Oczywiście nie wszyscy, tylko ci, którzy gorąco tego chcieli, albo – którzy musieli. Zaczęli się tedy kongresować i w ogóle – dokazywać, a oliwy do ognia dodała felonia, jakiej latem 2017 roku dopuścił się pan prezydent Duda.
Po 45-minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią, pan prezydent zapowiedział zawetowanie ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, przy pomocy których rząd „dobrej zmiany” zamierzał przejść na ręczne sterowanie sądownictwem. Dlaczego pan prezydent dopuścił się felonii wobec swego wynalazcy, czyli Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego? Tego nie wiem, ale nie wykluczam, ze mógł to zrobić ze strachu. Rzecz w tym, że Naczelnik Państwa formalnie jest prostym posłem i za nic prawnie nie odpowiada. Tymczasem zlecał panu prezydentowi rozmaite zadania, ocierające się o granicę prawa, albo nawet ją przekraczające – jak to miało miejsce w przypadku ułaskawienia pana Mariusza Kamińskiego przed uprawomocnieniem się wyroku. Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, toteż pan prezydent mógł się obawiać, że taka postępująca uległość może go w końcu zaprowadzić przed Trybunał Stanu. Nie zrobił on co prawda nikomu żadnej krzywdy, ale zawsze trochę nieprzyjemnie. Poza tym Nasza Złota Pani podczas tej rozmowy mogła też obiecać mu coś ciekawego. Jak tam było, tak tam było; dość, że pan prezydent ustawy zawetował, nadgryzając pępowiną łączącą go z PiS. Całkiem przegryźć jej oczywiście nie może, bo nie mając własnego aparatu wyborczego musi korzystać z aparatu wyborczego PiS – ale nie za wszelką cenę. Ta felonia szalenie osłabiła Naczelnika Państwa, który w tej sytuacji musiał pójść na kompromis ze starymi kiejkuty. Pan prezydent musiał przygotować własne projekty zawetowanych wcześniej ustaw, które wprawdzie nieco różniły się w szczegółach od zawetowanych, co część komentatorów uznała za akt kapitulacji wobec Naczelnika Państwa, który jednak musiał przeprowadzić „głęboką rekonstrukcję rządu” w następstwie której premierem został pan Mateusz Morawiecki, a złowrogi minister Antoni Macierewicz z rządu wyleciał.
Tymczasem walka o praworządność trwała jakby nigdy nic, przybierając postać sporu o panią Małgorzatę Gersdorf – czy jest ona czy nie jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego. Bywały momenty, gdy ona sama nie była tego pewna, ale wszystko zakończyło się wesołym oberkiem, w postaci audiencji, której pani Gersdorf udzieliła premierowi Morawieckiemu w swoim, to znaczy – Pierwszego Prezesa SN – gabinecie. Niezależnie od tego niezawiśli sędziowie SN skierowali do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu „pytania prejudycjalne” – czy KRS jest wystarczająco niezawisła i jak należy traktować Izbę Dyscyplinarną. Prawdopodobnie liczyli na to, że Trybunał przytłoczy władze naszego bantustanu swoim autorytetem. Ale Trybunał nie w ciemię bity i odpowiedział, że niezawisły Sąd Najwyższy sam musi sobie na te pytania odpowiedzieć. Toteż niezawisły Sąd Najwyższy odpowiedział sobie, że Krajowa Rada Sądownictwa nie jest dostatecznie niezależna, a tej całej Izby Dyscyplinarnej w ogóle nie można traktować jao sądu. Najwyraźniej w KRS są sędziowie, którzy się niezawisłym sędziom SN nie podobają. Ciekawe, co by było, gdyby tak do KRS dokooptować sędziego Stefana Michnika, bo inni „sędziowie nie od Boga” już nie żyją. Może by to pomogło, a może nie i dopiero gdyby tak niezawisły Sąd Najwyższy wskazał personalnie najbardziej znanych z niezawisłości kandydatów do KRS, to sprawa zostałaby zakończona. Może tak, a może nie, bo odpowiedź, jakiej udzielił sam sobie niezawisły Sąd Najwyższy może doprowadzić do sporych paroksyzmów w naszym bantustanie, które wcale nie byłyby nie na rękę i Naszej Złotej Pani i innym naszym strategicznym przyjaciołom, wśród których psy zająca zjadły.
Pani Małgorzata Gersdorf właśnie zapowiedziała, że „wezwie” sędziów z Izby Dyscyplinarnej SN, żeby „wstrzymali” się od działań. Jeśli w odpowiedzi na ten rozkaz by się „wstrzymali”, to niewątpliwie daliby w ten sposób dowód swojej niezawisłości. Ale jeśli się nie „wstrzymają” i będą solić piękne wyroki jak gdyby nigdy nic? Tego na razie nie wie nawet sama pani Gersdorf, więc nie jest wykluczone, że trzeba będzie poprosić o opinię samego pana generała Marka Dukaczewskiego, który w każdej sprawie potrafi wskazać właściwe rozwiązanie. Ale to dopiero początek problemu, bo skoro KRS nie jest wystarczająco niezawisła, to czy dokonane przez pana prezydenta sędziowskie nominacje na jej wniosek są aby ważne, czy też może nieważne? Niektóre środowiska sędziowskie z Poznania i Krakowa stanęły na nieubłaganym stanowisku, że nie będą rekomentować do tej całej zawisłej KRS kandydatów na nowych sędziów. Jest w tym racjonalne jądro, bo po co tu jacyś nowi sędziowie, kiedy ci starzy byli i są nadal znani na całym świecie z niezawisłości i za komuny i teraz też? Ale nowi sędziowie to jeszcze nic w sytuacji, gdy nie wiadomo, czy sędziowie przedstawieni przez tę zawisłą KRS do mianowania przez pana prezydenta są prawdziwymi sędziami, czy tylko sędziopodobnymi przebierańcami? Jeśli są przebierańcami, to jak traktować wydane przez nich orzeczenia, na przykład w kwestii nabycia spadku, zasiedzenia, czy innych, podobnych sprawach? Czy orzeczenia przebierańców mogą być ważne? Jasne, ze nie mogą i w tej sytuacji „grozi nam chaos w działaniach wymiaru sprawiedliwości w gigantycznej skali”.
Warto zatem postawić pytanie, czy w tej całej walce o praworządność nie chodziło przypadkiem o wywołanie takiego chaosu? Może on doprowadzić do zamieszek podobnych, a może nawet jeszcze gorszych, niż we Francji – a wtedy mogą zaistnieć przesłanki do zastosowania ustawy nr 1066, którą 24 stycznia 2014 roku podpisał reprezentujący obóz zdrady i zaprzaństwa pan prezydent Komorowski, a obóz „dobrej zmiany” zapomniał ją uchylić?
Totalniackie towarzystwo
Przez ostatnie 12 lat przewalała się przez nasz nieszczęśliwy kraj wojna między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa, w której obydwie Strony Wojujące rozhuśtywały emocjonalnie – każda swoją część opinii publicznej, w związku z czym społeczeństwo podzieliło się na dwie rozżarte watahy, do których nie trafiały żadne argumenty spoza tego konfliktu. Czy ten konflikt był autentyczny, czy ustawiony – o to jeszcze długo będą toczyły się spory, bo jeśli nawet był ustawiony, to ustawiali go pierwszorzędni fachowcy, których, jak wiadomo, „nie ma” więc w takim razie nigdy nic nikomu nie powiedzą. W takiej sytuacji uczeni politologowie będą pisali rozprawy doktorskie i habilitacyjne, że było tak, czy owak. Wyobrażam sobie, jak z tych wszystkich naukowców muszą zaśmiewać się do łez wspomniani pierwszorzędni fachowcy. Nawiasem mówiąc, rzecz ta została opisana w znakomitej powieści o władzy, napisanej przez Roberta Penn Warrena pod tytułem „Gubernator”. Występuje tam Jack Burden, będący u gubernatora Willy Starka człowiekiem od specjalnych poruczeń, a więc – pierwszorzędnym fachowcem. I obserwując ogromny wiec, który ma zdecydować o losie gubernatora i przyszłości stanu, Jack Burden jest pełen melancholii i nawet czegoś w rodzaju litości, bo on już wie, jak się to wszystko skończy, a wie stąd, że on to wszystko zaplanował, zaś wiecujące tłumy, którym wydaje się, że tworzą historię, nawet nie zdają sobie sprawy, że tylko statystują w przedstawieniu nieznanego im reżysera.
Więc społeczeństwo podzieliło się na dwie rozżarte watahy, zajęte bez reszty wzajemnym kopaniem się po kostkach. Zwraca jednak uwagę okoliczność, że mimo rozżarcia, watahy kopały się tylko po kostkach, ale nie wyżej, żeby nikomu nie zrobić prawdziwej krzywdy. Ale nawet w przedstawieniu wyreżyserowanym przez pierwszorzędnych fachowców zdarzają się niespodzianki – choćby w rodzaju tej, która przytrafiła się wspomnianemu Jackowi Burdenowi - i właśnie pojawiła się taka niespodzianka w postaci renesansu komuny i to w najgorszym wydaniu bolszewickim. Nie mówię już nawet o prezentacji przyczyn głodu na Ukrainie i Kubaniu w okresie kolektywizacji, jakiej dokonała freblówka partii Wielce Czcigodnego pana Zandberga. Otóż uważają oni i to pewnie szczerze, że wspomniany głód, którego ofiarą padło co najmniej 10, a może i 15 milionów ludzi, nie był żaden komunizm, tylko … „nacjonalizm” i „stalinowski kapitalizm państwowy”. To nie był żaden komunizm, a zwłaszcza komunizm „prawdziwy”, to komunizm „prawdziwy” polega na oddaniu środków produkcji pracownikom oraz zniesienie państwowego przymusu i hierarchii.
Jak widzimy, kiedy my tu jesteśmy zajęci kibicowaniem a to obozowi „dobrej zmiany”, a to obozowi zdrady i zaprzaństwa, na naszych oczach wyrasta pokolenie totalniaków z czarnymi podniebieniami, którzy znowu szykują się do objęcia rządów gwoli zbudowania lepszego świata. Ile krwi się z tego powodu poleje - tego jeszcze nikt nie wie, podobnie jak nikt tego nie wiedział, kiedy rozmaite rewolucyjne jamnice, jak Róża Luksemburg, czy Klara Zetkin, czy „monsieur Uljanoff” dzielili włos na czworo, analizując występujące między nimi różnice w podejściu do „rewolucyjnej teorii” i kłopoty, jakich może rewolucyjnej praktyce sprawić „renegat Kautsky” - no a potem było już za późno, bo w ramach „czerwonego terroru” do dołów z wapnem byli wrzucani wszyscy, jak leci („priszoł prikaz z rajkoma, rasstrielat’ wsiech pa domach, eto był wosiemnadcatyj god”). Otóż jesteśmy niemal w przededniu wybuchu kolejnej fali czerwonego terroru, bo mentalność, jaką prezentuje część młodego pokolenia, jest już całkowicie dojrzałą formą totalniactwa. Na razie manifestuje się ono w formach bezkrwawych, ale to tylko kwestia czasu, jak się pojawią formy krwawe, boć przecież po etapie pieriedyszki znowu wkraczamy w etap surowości.
Oto do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi zaproszony został Roman Polański, gwoli wygłoszenia tam wykładu dla studentów. Roman Polański o robieniu filmów coś tam wie, więc prawdopodobnie Zasrancen studiujący w tamtejszej szkole mogliby nieco skorzystać. Ale zanim doszło do tego wykładu, gruchnęła wieść, że jakieś panienki, to znaczy osoby będące panienkami przed 30 lub nawet 40 laty, przypomniały sobie, jak to były przez Romana Polańskiego „molestowane”, czy nawet – horrible dictu - „gwałcone”. W tej sytuacji 80 studentów łódzkiej filmówki zażądało, by do wykładu nie dopuścić, bo ich zdaniem ktoś taki, jak Polański nie jest godzien, by do nich przemawiać.
Taki sposób myślenia przypomina do złudzenia postępowanie rosyjskiego oberprokuratora Najświętszego Synodu, Konstantego Pobiedonoscowa, którego Lew Tołstoj sportretował w postaci Karenina w powieści „Anna Karenina”. Otóż ten Pobiedonoscew nie był w Rosji lubiany („Pobiedonoscow dla Sinoda, obiedonoscow dla siebia, biedonoscow dla naroda i donoscow dla caria”) między innymi za totalniackie podejście do różnych spraw. Na przykład domagał się, by w Wielkim Poście nie odbywały się przedstawienia teatralne, bo „wszyscy ludzie rosyjscy” się temu zdecydowanie sprzeciwiają. „Wszyscy” – a więc również ci, którzy na te przedstawienia wykupili bilety. Tym osiemdziesięciu studentom łódzkiej filmówki nie przyszło do głowy, by - skoro Polański im się nie podoba – to po prostu na jego wykład nie pójść. Nie – tylko skoro im się nie podoba, to wykład nie może się odbyć, bo „wszyscy ludzie rosyjscy...” - i tak dalej. Na tym właśnie polega istota mentalności totalniackiej; wszyscy muszą postępować tak, jak my tego chcemy.
Jak widzimy, część młodych ludzi, którzy już niedługo będą ważnymi osobistościami w przemyśle rozrywkowym, to totalniacy w postaci dojrzałej, chociaż możliwe, że „bez swojej wiedzy i zgody”, bo ich zainteresowania mogą ograniczać się do tego, by wypić i zakąsić, ewentualnie – pomolestować od przodu lub od tyłu. Tacy ludzie z upodobaniem określają się, jako „liberałowie” i nawet bywają tak nazywani przez swoich przeciwników. Tymczasem – jak widać choćby na tym przykładzie – to nie zadni „liberałowie” tylko zwyczajni totalniacy – tacy sami, jak bolszewicy za Lenina, czy Stalina. Romanowi Polańskiemu z tego powodu sławy nie ubędzie, bo on już w młodości nie tylko znał swoją wartość, ale też wiedział, z kim warto się zadawać, a z kim nie warto – o czym świadczy scenka, kiedy wzywał swoich przyjaciół do opuszczenia imprezy, bo „to jakieś ch...we towarzystwo”.
Chaos chaotyczny, czy kontrolowany?
Odbyły się wybory parlamentarne, po których Polska miała rosnąć w siłę, a ludzie – żyć dostatniej, a w każdym razie – tak samo, jak za Gierka, ale na razie siły nie widać, ludzie żyją, jak żyli – no bo co innego mają robić – a tymczasem nasz nieszczęśliwy kraj sprawia wrażenie, jakby pogrążał się w chaosie. I to nawet nie dlatego, że Naczelnik Państwa przybywał w szpitalu w związku z operacją kolana, tylko dlatego, że z jednej strony jego władza staje się coraz słabsza, a ze strony drugiej – że Niemcy podjęły kolejną próbę odzyskania politycznego wpływu w Polsce. Wyrazem osłabienia władzy Naczelnika Państwa była niedawna wolta pobożnego wicepremiera Jarosława Gowina, który w swojej partii „Róbmy Sobie Na Rękę” przeforsował uchwałę, iż nie poprze ona ustawy likwidującej tak zwaną 30-krotność, to znaczy – ograniczenie wysokości tzw. składki na ubezpieczenie społeczne do 30-krotnej wysokości przeciętnej pensji w gospodarce. Ponieważ partia pobożnego wicepremiera Jarosława Gowina ma 18 posłów, to Naczelnik Państwa nie tylko nie przeczołgał go – jak to kiedyś bywało – ani nie wytarzał w smole i pierzu, tylko z podkulonym ogonem projekt stosownej ustawy wycofał z Sejmu, przez co budżet stracił co najmniej 7 miliardów złotych, których teraz trzeba będzie poszukać gdzie indziej. W dodatku premier Mateusz Morawiecki też nie zasypia gruszek w popiele i do rządu nastręczył na ministra finansów pana Tadeusza Kościńskiego, z którym kolaborował w banksterce i który z całego serca gorejącego pragnąłby zlikwidować w naszym i tak przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju obrót gotówkowy. Warto zwrócić uwagę, że przy wyłączeniu obrotu gotówkowego każdego obywatela można będzie wyłączyć w znaczeniu dosłownym. Czegóż innego mogliby pragnąć nasi przyszli okupanci? Tym razem nie trzeba będzie nikomu zrywać paznokci, jak to z upodobaniem robił niejaki Józef Różański, który tak naprawdę nazywał się Goldberg i z rozkazu Józefa Stalina tresował nasz mniej wartościowy naród tubylczy do komunizmu. Nawiasem mówiąc, przywódca SLD, Wielce Czcigodny Włodzimierz Czarzasty twierdzi, że za komuny żadnego komunizmu w Polsce nie było. A co było? Na to pytanie Wielce Czcigodny Włodzimierz Czarzasty na razie jeszcze nie daje odpowiedzi. Widocznie mełamedzi jeszcze kombinują, jakby to co wtedy było, jakoś nazwać. Ale – jak śpiewała Violetta Villas - „przyjdzie na to czas, przyjdzie czas”, kiedy już żydowskie roszczenia majątkowe suwerenną decyzją rządu „dobrej zmiany” zostaną zrealizowane. Dzięki likwidacji obrotu gotówkowego Goldbergi nie będą już musiały nikomu zrywać paznokci, ani strzelać w łeb, ani nawet zmieniać nazwisk. Wystarczy, że obywatela wskazanego nieubłaganym palcem wyłączą i będzie po krzyku. Pewnie dlatego Wielce Czcigodny Antoni Macierewicz głosi pogląd, jakoby uporczywe przypominanie o ustawie 447 JUST było rodzajem działalności „antypolskiej”. I słuszna jego racja, bo czyż nie lepiej będzie dla wszystkich, a zwłaszcza dla Goldbergów, jak Polska zostanie zoperowana w absolutnej ciszy? Oszczędzi to mniej wartościowemu narodowi tubylczemu dodatkowych cierpień, bo czego oczy nie widzą, ani uszy nie słyszą, o to serce nie boli, a przecież grunt, żeby zdrowie było.
Więc kiedy tak z jednej strony jesteśmy tresowani do działań propolskich, to z drugiej strony Nasza Złota Pani próbuje kolejnego podejścia do wywołania w naszym i tak już przecież nieszczęśliwym kraju postępującego chaosu. Od marca 2017 roku, kiedy to wszystkie organizacje broniące na świecie praw człowieka zaapelowały do Komisji Europejskiej, żeby zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka w naszym nieszczęśliwym kraju urąga wszelkim standardom, walczymy o praworządność. W tej walce mięsem armatnim są niezawiśli sędziowie, którym ta rola najwyraźniej się spodobała tym bardziej, że rząd „dobrej zmiany” próbował i próbuje przejść na ręczne sterowanie tak zwanym wymiarem sprawiedliwości. Tym razem Nasza Złota Pani nie liczy już na Wielce Czcigodnych partaczy, którzy w grudniu 2016 roku spartolili „ciamajdan”, tylko posługuje się pierwszorzędnymi fachowcami z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Liczy zapewne na to, że taki jeden z drugim przebieraniec powinność swej służby zrozumie i posypią się piękne wyroki. Oczywiście nie od razu, co to, to nie, co nagle, to po diable bo gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Tedy najsampierw niezawiśli sędziowie z niezawisłego oczywiście niewątpliwie Sądu Najwyższego złożyli do Trybunału tak zwane „pytania prejudycjalne” - czy są jeszcze niezawiśli, czy już nie. Ale przebierańcy z Trybunału też nie w ciemię bici, więc na „pytania prejudycjalne” udzielili odpowiedzi wymijającej: sami sobie odpowiedzcie. No i się zakotłowało, bo przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym niezawiśli sędziowie z niezawisłego, oczywiście niewątpliwie, Sądu Okręgowego w Poznaniu oświadczyli, że nie będą opiniowali nowych sędziów, bo Krajowa Rada Sądownictwa jest za bardzo upolityczniona. Żeby bowiem poobsadzać niezawisłymi sędziami sądy rejonowe, Krajowa Rada musi uzyskać opinię kolektywu sędziowskiego, jakie działają przy Sądach Okręgowych i dopiero potem wnioskować do prezydenta, żeby ich mianował. Zatem poznański kolektyw odmówił opiniowania, blokując w ten sposób nominacje sędziowskie. I słuszna ich racja, bo po co tu jacyś nowi sędziowie, kiedy starzy już się zwąchali i wszystko jest gites-tenteges? Oczywiście otwartym tekstem tego powiedzieć nie można, ale za to można powiedzieć, że KRS jest za bardzo upolityczniona, co nada tej obstrukcji charakter działania ideowego. Inna sprawa, że zgodnie z konstytucją, z którą teraz sypia Kukuniek, sędziowie podlegają konstytucji i ustawom. Więc chociaż ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa niby obowiązuje, ale sędziowie z Poznania i Krakowa – bo i Kraków się rozdokazywał – kładą na nią lachę, jako że jest za bardzo upolityczniona. Gdyby tak do KRS dostał się niezawisły sędzia Stefan Michnik i inni „sędziowie nie od Boga”, to pewnie nikt nie ośmieliłby się robić żadnej obstrukcji, bo zaraz „Gazeta Wyborcza” przypomniałaby każdemu, skąd wyrastają mu nogi, ujawniając rozmaite „wstydliwe zakątki”, bo – jak to mówią Rosjanie – nikt nie jest bez grzechu wobec Boga ani bez winy wobec cara. Na przykład za komuny, kiedy to sądy „stały na straży ustroju Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” (art. 58 konstytucji PRL, art. 3 ustawy o ustroju sądów powszechnych) żadnej Krajowej Rady Sądownictwa nie było, a sędziów powoływała Rada Państwa na wniosek ministra sprawiedliwości, wszystko musiało być w jak najlepszym porządku, bo nie przypominam sobie, by jakiś sędzia się przeciwko temu zbuntował, nie mówiąc już o grupie sędziów. A przecież minister sprawiedliwości za komuny też był upolityczniony, nawet bardzo – ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało i sędziowie „podlegali ustawom” aż się kurzyło, a jeszcze bardziej - egzekutywom komitetów PZPR, no i oczywiście – bezpiece. Teraz egzekutyw już nie ma, no ale bezpieka nie tylko jest, ale nawet się rozbudowała, więc po cóż w tej sytuacji jeszcze podlegać jakimś „ustawom”?
I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy aferę z prezesem NIK Marianem Banasiem, który znalazł się na linii czyjegoś strzału, no i teraz niezależna prokuratura zachodzi w um („zachodzim w um z Podgornym Kolą...”), jaki by tu znaleźć na niego paragraf, bo wiadomo, że jak już jest człowiek, to i paragraf się znajdzie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy prezes Banaś jest usilnie nakłaniany do złożenia dymisji zarówno przez obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i przez obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Rzecz w tym, że zgodnie z konstytucją, prezesa NIK wybranego na 6-letnią kadencję usunąć wbrew jego woli niepodobna. Toteż coraz częściej mówi się o zmianie konstytucji – ale żeby to przeprowadzić, to obóz „dobrej zmiany” musiałby się zlać z obozem zdrady i zaprzaństwa i to nie pokątnie, tylko z ostentacją, która mogłaby rozwiać wiele złudzeń, co do autentyczności antagonizmu między jednymi i drugimi. Skoro tedy rozważane jest aż takie ryzyko, to trzeba postawić pytanie, z jakimi to dokumentami, czy informacjami mógłby zapoznać się prezes Banaś pozostając na stanowisku szefa NIK? Z całą pewnością nie mogą to być sprawy niewielkiej wagi, a skoro tak, to sprawa prezesa Banasia wydaje się rozwojowa. Nawiasem mówiąc, konstytucja już raz była w ten sposób zmieniona. Oto art. 55 stanowił, że „ekstradycja obywatela polskiego jest zakazana”. Ale Komisja Europejska nakazała naszemu bantustanowi uchwalić tzw. „europejski nakaz aresztowania”, co sprowadzało się do obowiązku ekstradycji obywatela na żądanie organów wymiaru sprawiedliwości innego państwa członkowskiego UE. Tedy i Sejm i Senat położyły lachę na tę całą konstytucję i zmieniły kodeks postępowania karnego, wprowadzając doń europejski nakaz aresztowania. Prezydent ustawę podpisał, a żaden miłośnik konstytucji i szermierz praworządności nie zaskarżył jej do Trybunału Konstytucyjnego. Wydano w tym trybie bodajże pięciu obywateli i dopiero adwokat szóstego podniósł larum, że jakże to tak, skoro konstytucja – i tak dalej. I co się wtedy stało? Ano – z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2006 roku zmieniono konstytucję za czym ponad podziałami głosował zarówno ówczesny obóz płomiennych dzierżawców i obóz zdrady i zaprzaństwa. Zatem precedens jest, zwłaszcza, gdy periculum in mora.
© Stanisław Michalkiewicz
6-8 grudnia 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
6-8 grudnia 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz