OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O prawicy, poglądach, postawach i realizacjach, „Polityce”, syfilisie w służbie popularyzacji, prawdziwym znaczeniu demografii, dziennikarzach, aktorach i LGBT

O poglądach, postawach i realizacjach, czyli jak zmienić pampersa przez nogawkę

Jedną z moich ulubionych przypowieści jest ta o dwóch synach, których ojciec poprosił o posprzątanie winnicy. Jeden – układny i grzeczny – zgodził się sprzątać i nic nie zrobił. Wygłosił swój pogląd na daną kwestię i uznał sprawę za załatwioną. Drugi krnąbrny, kopnął kosz na śmieci, przewrócił zydel i powiedział, że za nic na świecie tej winnicy nie posprząta. Po czym, rzecz jasna, poszedł i posprzątał. Uznał bowiem, że nie słowa a realizacje postulatów ojca są ważniejsze. Przypowieść ta odnosi się do relacji człowieka z Bogiem, ale ja ją odniosę do czegoś innego. Do ocen i klasyfikacji publicystów konserwatywnych obecnych na rynku treści w Polsce. Przeczytałem wczoraj wywiad z Terlikowskim, wywiad ten został opublikowany na portalu Gazety Wyborczej.
Nie powiem, zdziwiłem się. Terlikowski jest postacią, którą oceniam właściwie i ciężko jest mnie przekonać, że on ma jednak szczere intencje i jest uczciwy wobec swojej publiczności, ale mimo tego swojego przekonania wywiad wywołał we mnie zdziwienie. Zaczynał się od kwestii takiej oto – PiS nie jest partią konserwatywną, albowiem nie traktuje serio ochrony życia poczętego. Jak słyszę coś takiego i widzę, że to jest wydrukowane w gazowni, przypominają mi się wszyscy uczniowie Henryka Krzeczkowskiego z Markiem Jurkiem i Kazimierzem Michałem Ujazdowskim na czele. Oni się już nieco zużyli i ludzie reagują na nich alergicznie, ale są całe, podejrzewam tłumy istot, dla których Terlikowski jest postacią ważną. Nie ze względu na poglądy i czy głębię myśli, ale na zachowanie i wygląd. Nazwanie Terlikowskiego konformistą i spryciarzem to jest ciężka obraza dla tych wszystkich, dla których konformizm jest jedyną deską ratunku i gwarancją spokoju w niełatwych okolicznościach, jakie przynosi ich praca zawodowa. A takich ludzi jest bardzo wielu.

Terlikowski, ze swoich pozycji katolika konserwatysty występującego w obronie życia, krytykuję reformę sądownictwa zaproponowaną przez PiS. Ja w zasadzie nie wiem co powiedzieć w tym momencie, więc posłużę się nieśmiertelną frazą profesora Grzegorza Kucharczyka – agent czy idiota? Dlaczego ta reforma jest zła? Najlepiej zacytować stosowny fragment w całości:
Druga rzecz to reforma sądownictwa. Z punktu widzenia katolickiego konserwatysty pisowskie zmiany są szkodliwe. Mieliśmy konserwatywny Trybunał Konstytucyjny, który pod przewodnictwem prof. Zolla zablokował aborcję z przyczyn społecznych. Kolejny konserwatywny Trybunał pod przewodnictwem prof. Rzeplińskiego – krótko przed rozwiązaniem go przez PiS – potwierdził prawo lekarzy do klauzuli sumienia. I to w bardzo mocnym orzeczeniu. Dzięki temu lekarz ma prawo odmówić aborcji albo przepisania tabletek antykoncepcyjnych i nie musi wskazywać pacjentowi innego lekarza, który to zrobi. To wszystko były świetne orzeczenia. PiS to zepsuł
Jest mi trudno to skomentować, albowiem ilość tekstów w gazowni dotycząca pigułek „dzień po” oraz promocji środków antykoncepcyjnych, poliamorii i czego tam jeszcze chcecie, jest tak wielka, że wyklucza w zasadzie polemikę z Terlikowskim. Można tylko milczeć przytomnie i patrzeć, jak mówią słowa piosenki. Z nadzieją, że Terlikowski nie zacznie nagle odkręcać sobie łba spod którego wychynie żywy reptilianin.

Zanim przejdę do dalszych fragmentów, chcę od razu zwrócić uwagę na odzew jaki wywiad ten wywołał w innych mediach. Terlikowski uznany został za człowieka o ponadprzeciętnej odwadze, który śmiało – patrząc w oczy wrogom – głosi swoją prawdę. Myślę, że lepszy od niego jest tylko Olbrychski w filmie Vegi, który staje na marszałkowskim krześle w sejmie i pokazuje goły tyłek.

Zarzuca Terlikowski PiS-owi, że wywołuje kolejne gównoburze w internecie. Ja, przyznam, używam wielokrotnie wyrazów niecenzuralnych, ale jestem tak silnie strofowany przez niektórych czytelników, że po każdorazowym użyciu, obiecuję sobie, że już nigdy więcej. Terlikowski jednak – z punktu widzenia katolickiego konserwatysty – spokojnie może wzmacniać swój przekaz takimi wyrazami. To istotne albowiem najważniejszym elementem jego wypowiedzi jest zdeprecjonowanie treści pojawiających się w sieci. Takie jest moje zdanie. Wszystko inne, z ochroną dzieci poczętych, to drukowana kurtyna. Terlikowski poszedł do gazowni, bo PiS nie dał mu szansy i nie zatrudniono go w żadnym pisoskim periodyku, a do tego jeszcze jego wypowiedzi w internecie nie są zauważane. A tak – proszę….I od razu można zaplanować nową książkę o kolejnym świętym, który sprawi, że człowiekowi zmniejszą raty kredytu.

Mówi Terlikowski o swojej fascynacji Norwegią i istniejącym tam prawem, które nie ułatwia rozwodów, w przeciwieństwie do prawa polskiego. Ponoć dlatego, że jak para ma dziecko przez 16 rokiem życia, to urzędnicy gadają z tymi ludźmi o szkodliwości rozwodów. Za to gazownia w Polsce pisze co jakiś czas o zbawiennym wpływie rozwodów na społeczeństwo. To jakoś Terlikowskiemu nie przeszkadza, pewnie ze względu na to, że gazownia nie stanowi prawa i nie ma wpływu rzeczywistego na to czy ludzie się rozwodzą czy nie. Trudno ocenić ten idiotyzm, bo jeśli ktoś ma wpływ na obyczajowość to właśnie GW a nie prawo stanowione, ale tego Terlikowski już nie ocenia.

Powróćmy do kwestii najważniejszej, do tego co Terlikowskiemu najbardziej przeszkadza. Oto stosowny fragment.
Potrzebna jest jakaś polityka wobec imigrantów. I w PiS, i w PO są ludzie, którzy to wiedzą. Ale system, który zbudowały nowe media internetowe, powoduje, że jakakolwiek próba porozumienia się w tej sprawie wywołałaby dym, burzę, okrzyki o zdradzie.
Co my tu mamy? Nowe media internetowe, kładą na łopatki całą dyskusję o zbawiennym wpływie imigrantów na nasz system i to się Terlikowskiemu nie podoba, choć przecież są w PO i PiS ludzie, którzy rozumieją, że przyjęcie imigrantów jest koniecznością. No tylko te cholerne media internetowe przeszkadzają, całe szczęście, że nie ma w nich myślicieli o takim dorobku i takiej ostrości spojrzenia jak redaktor Terlikowski.

Do kwestii mediów internetowych Terlikowski wraca kilkakroć i dlatego sądzę, że jest to w jego wypowiedziach kwestia najważniejsza. On nie może tego przeżyć po prostu, że są jacyś ludzie, którzy się wypowiadają i nie ma nad tym kontroli. A nie dość, że się wypowiadają, to jeszcze mają wpływ na opinię publiczną.

Idźmy jednak dalej, bo są tam jeszcze ciekawsze rzeczy. Oto jak Terlikowski ocenia polskich faszystów:
Polityka historyczna podoba ci się?

I tak, i nie. PiS rzeczywiście zaczął wykorzystywać historię do budowania politycznej tożsamości. Tylko żeby cokolwiek dobrego z tego wyszło, obie strony musiałyby się godzić na poważną debatę. Przykład – postać Dmowskiego. To, co robił w latach 30., było dość paskudne, promował ordynarny antysemityzm. Ale to mu nie odbiera zasług w czasie odzyskiwania niepodległości. Jeżeli mamy budować własną tożsamość i wyciągać z historii wnioski, to nie możemy jednych postaci nieustannie piętnować, a innych nieustannie cukrować.

Honorowanie Brygady Świętokrzyskiej przez premiera – podoba ci się?

Nie. Część żołnierzy wyklętych ma na sumieniu zbrodnie np. wobec ludności żydowskiej czy białoruskiej, działy się rzeczy straszne. I nie możemy dawać laurek.
Myślę, że ten fragment unieważnia Terlikowskiego jako publicystę i demaskuje go ostatecznie. Co to jest poważna debata o Dmowskim według niego? To jest przyznanie, przez narodowców, że Dmowski robił w latach trzydziestych „straszne rzeczy”. Jakie, że spytam? Wydawał wyroki śmierci jak brat Michnika? Był jak Berman w latach czterdziestych? Co takiego robił Dmowski, że Terlikowski raczy wymienić go z nazwiska? I dlaczego nie odgryza się gazowni wspominając Michnika i Bermana. Nie czyni tego, albowiem nie kąsa się ręki, która karmi, a po to właśnie Terlikowski poszedł do gazowni – po porcję świeżej paszy. Okazuje się, że też przy okazji, że od czasu kiedy dobra znajoma Szewacha Weissa pani Cherezińska napisała grubą księgę o Brygadzie Świętokrzyskiej, wiele się na tym świecie zmieniło. Pan Szewach i rabin Schudrich doszli do wniosku, że ta Brygada, to jednak faszyści i trzeba ich potępić, na wszelki wypadek, gdyby PiS zaczął za bardzo fikać. Jak zacznie to mu się wyciągnie współpracę z faszystami, a uczyni do znany konserwatywny publicysta Tomasz Terlikowski.

I kolejny fragment:
Pisowskie państwo na „Krytykę Polityczną” nie chce dawać.

To głupio. I to kolejny przykład, że rządzą nami internetowe burze. Gliński to nie jest przecież konserwatywny jastrząb, ale jak im da dotację bez tych wszystkich utrudnień, korowodów i odwołań, to go zglanują prawicowe trolle.

A jeżeli „Krytyka Polityczna” wydaje książkę o piekle polskich kobiet, która jest kompletnie sprzeczna z twoim światopoglądem? Też byś dał?

Na całą książkę to nie, ale gdyby wydali numer swojego pisma na ten temat, to na pismo państwo powinno dać. Z perspektywy społecznej ważne jest, żebyśmy ze sobą rozmawiali.
Znów powraca Terlikowski go internetowych burz, które przeszkadzają w porozumieniu się światłych i rozumiejących okoliczności redaktorów prawicy i lewicy. Ach jakie to straszne, trzeba coś koniecznie zrobić z tymi prawicowymi trolami, które tak strasznie atakują dobrego ministra. Ten może i by przychylił nieba Krytyce politycznej, może dałby pieniądze na jeden numer poświęcony aborcji, bo o to przecież chodzi, ale potem żyć mu nie dadzą….

Wiecie, co nie mogę dłużej, zaraz się porzygam….przepraszam. Powiem jeszcze tylko, że jak jeszcze raz podejdzie do mnie ktoś zbierający podpisy pod ustawą o całkowitej ochronie życia poczętego i będzie chciał uzyskać moje dane wrażliwe, to dostanie kopa w dupę. Miejcie to wszyscy na uwadze.

Aha, jeszcze jedno – tak mnie wkurzył ten wywiad, że wysłałem go do Józefa Orła, żeby zobaczył kogo promuje. No i Józef odpowiedział mi, że mylę się w ocenie Terlikowskiego, albowiem on ma słuszne poglądy, tylko niepotrzebnie udziela wywiadu gazowni. Proszę Państwa, dopóki w Polsce, będziemy oceniać ludzi po poglądach, a nie po dokonaniach i realizacjach, będzie to co będzie. Poglądy są bowiem jak pampers dla dorosłych, kiedy stają się zbyt ciężkie, trzeba je koniecznie wymienić. Można to robić na różne sposoby, tutaj widzimy jak Terlikowski zmienia sobie pampersa przez nogawkę spodni, żeby nikt tego czasem nie zauważył. Dziękuję za uwagę.



Drukowana kurtyna czyli syfilis w służbie popularyzacji

Herman Zdzisław Scheuring w swojej, raz tylko w Polsce wydanej, książce „Czy królobójstwo? Krytyczne studium o śmierci króla Stefana Batorego”, zwraca uwagę na pewien dobrze nam znany, ale nie do końca zrozumiały sposób fałszowania faktów. Nazywa to drukowaną kurtyną, a chodzi o to, by kontrowersyjne wydarzenia obudować taką ilością komentarzy, żeby nikomu nawet nie śniło się dotarcie do prawdy. Ja od siebie dodać mogę tyle, że drugie imię drukowanej kurtyny to popularyzacja, która ma różne piętra i warstwy, a jej charakterystyczną cechą jest podkreślanie rozrywkowego charakteru omawianych zdarzeń i ich interpretacji. Jak wiemy istnieje pewna, bardzo silna tradycja drukowania kurtyn. Nie potrafię jej zdefiniować jednym zdaniem, ani nawet dwoma, ale pozwolę sobie na ilustrujący rzecz przykład. Już o tym kiedyś wspominałem, ale nie zaszkodzi powtórzyć. Oto dawno temu stałem na targach w Krakowie, było to wtedy kiedy zaczynaliśmy sprzedaż „Świętego królestwa”, a ja zachwalałem ten komiks wszystkim, którzy podchodzili do stoiska. W pewnej chwili pojawiła się tam trójka grubasów – dwóch facetów i jedna dziewczyna. Wyglądali na zainteresowanych, więc zacząłem opowiadać o upadku Węgier, o kopalniach Fuggera i Jana Turzo, o najeździe tureckim. Oni patrzyli na mnie jak na martwego ptaszka i jeden w końcu powiedział – wie pan, nas to nie interesuje, bo my jesteśmy redaktorami portalu „Ciekawostki historyczne” i nas właśnie interesują te ciekawostki. Myślicie, że się załamałem, dałem mu po gębie odruchowo, albo coś podobnego? Nic z tych rzeczy. Zacząłem tłumaczyć jeszcze raz. Oczywiście bez skutku. Pożegnali się i poszli. No więc drukowana kurtyna to, z grubsza rzecz biorąc, owe ciekawostki historyczne. Z grubsza, bo nie chodzi bynajmniej o żadne ciekawostki, ale o takie rozdrobnienie narracji i takie namnożenie kierunków absurdalnych zupełnie zainteresowań, żeby główny przedmiot dociekań zniknął nam z oczu. Scheuring wskazuje wyraźnie jak to się odbyło w przypadku śmierci króla Stefana Batorego. Zaczęło się od opublikowania polemiki pomiędzy lekarzami królewskimi – Mikołajem Bucellą i Simonem Simoniusem – zbioru wzajemnych oskarżeń idących w tysiące stron i rozproszonych po różnych miejscach. Tekstu, którego nikt nigdy nie zgromadził w jednym miejscu i nie podjął się jego krytycznej analizy, połączonej z orzeczeniem o jego autentyczności, bo ta wcale nie jest pewna. Drugim filarem drukowanej kurtyny był tak zwany protokół sekcji, który znany jest jedynie w XVIII wiecznym odpisie, powstałym na polecenie biskupa Naruszewicza. Protokół ten jest najprawdopodobniej fałszerstwem mającym wykazać, że nic ani nic we wnętrznościach króla nie znaleziono. Nie sposób też zrozumieć dlaczego Adam Naruszewicz sporządzał sobie jego odpis, zamiast odkupić oryginał. Nie wiadomo od kogo, bo właściciel owego protokołu, pozostaje nieznany. W tekście stoi jak byk, że sekcję wykonano na rozkaz senatorów. Scheuring zaś wskazuje, że w czasach Batorego sekcje były nielegalne, zakazane przez Kościół, senatorowie zaś nie mogli mieć żadnych wiadomości na temat przydatności takiej sekcji do rozpoznania przyczyn śmierci króla. Wiedza medyczna nie było tak popularna jak dzisiaj, a do czasów Leonarda, ludzie wierzyli w to, że serce i płuca są połączone tajemniczą rurką. Serce zaś jest elementem aparatu oddechowego człowieka. Otwarcie królewskich zwłok, to była raczej ekstrawagancja, niż standardowa procedura, no a poza tym nie ma oryginalnego dokumentu, uchodzącego za protokół tego zdarzenia.

Drukowane kurtyny to, jak już wspomniałem, pewna tradycja. Im dalej od wypadków, które są przedmiotem zainteresowania autorów owych kurtyn, tym radośniejszego i bardziej rozrywkowego charakteru one nabierają. Myśmy się już do tego przyzwyczaili i nawet nie próbujemy z tym walczyć. Chodzi o to, że historia jest – w pewnym obszarze dystrybucji – sformatowana na sztywno. W obszarze zaś tak zwanych badań poważnych całkowicie niezrozumiała albowiem nikt poza autorem i recenzentami nie ma dostępu do źródeł. Wnioski zaś płynące z ich analizy nie dają się połączyć z tym, co za historię uważają jej popularyzatorzy i konsumenci produkowanych przez nich treści. Zestawienie tych dwóch rodzajów optyki powoduje, że nie ma żadnych szans, by dowiedzieć się jak było naprawdę. Pozostaje jeszcze tylko przyjąć doktrynę, która mówi, że nie sposób poznać historii ze względu na przyrodzone wady proponowanych metod i można już kłamać do woli, a także zająć się skupowaniem i gromadzeniem źródeł, które następnie zostaną ukryte przed oczami profanów, a wyciągane będą tylko z okazji wielkich politycznych promocji. Takich jak promocja humanizmu w Krakowie na przełomie XIX i XX wieku, albo promocja socjalizmu obecnie, odbywająca się pod pretekstem promocji niepodległości. Oczywiście takie sztuki może wykonywać ktoś odpowiednio zamożny, a nie my tutaj.

Dla zachowania równowagi i wiarygodność, a także utrzymania widza w napięciu, do tego sosu dodaje się elementy sensacyjne i humorystyczne. Takie, prawda, ciekawostki historyczne. Jeśli idzie o śmierć Stefana Batorego, była ona w ten sposób opisywana wielokrotnie, a spektrum jednostek chorobowych za nią odpowiedzialnych miało swoją szerokość i głębię. Poczynając od przeziębienia na syfilisie kończąc, z uremią pośrodku. Oczywiście o truciźnie nie wspomniano ani razu, albowiem – o co zadbali już popularyzatorzy z XIX i początku XX wieku – Polska była krajem bez królobójców i trucicieli. Ponoć tę no, Barbarę Radziwiłłównę otruli, ale to nic pewnego….dowodów na to nie ma.

Jak wiemy, popularyzacją i ciekawostkami historycznymi nie może się zajmować byle kto, wtedy nie spełniałyby one swojej funkcji. I tak tezę o tym, że król Stefan zmarł na syfilis rozpropagował Emir Wyrobek. Zaczął od artykułu w krakowskim IKC, czyli Ilustrowanym Kurierze Codziennym, gdzie w roku 1929 wydrukowano jego tekst z całkiem nieprzekonującymi wywodami dotyczącymi rzekomego zarażenia się króla lues. Dlaczego te dowody są nieprzekonujące, każdy może sobie doczytać w książce Hermana Zdzisława Scheuringa https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

Kim był Emil Wyrobek? Proszę bardzo, oto jego biogram https://pl.wikipedia.org/wiki/Emil_Wyrobek Sławny lekarz firmujący swoim nazwiskiem oczywiste niedorzeczności. Kolejnym popularyzatorem wiedzy o chorobach króla Stefana był Franciszek Giedroyć. Oto jego biogram https://pl.wikipedia.org/wiki/Dowmont_Franciszek_Giedroy%C4%87 To byli ludzie o ugruntowane pozycji, a Wyrobek wręcz zaczął sobie tę pozycję umacniać od artykułu na temat syfilisu króla Stefana.

Ja pragnę tylko zwrócić uwagę na to, że syfilis, jak też inne choroby weneryczne jest nieodzownym narzędziem w produkowaniu drukowanych kurtyn i nieodłączną częścią nurtu zwanego ciekawostkami historycznymi. Kolejnym ważnym elementem jest kwestia kto był, a kto nie był gejem. To się trochę wyjałowiło dzisiaj, w dobie parad równości, ale bywa często stosowane. Chodzi z grubsza o to, by nadać ludzkim słabościom i tragediom wymiar rozrywkowy, jeśli kto woli błazeński, który po tylu latach nikogo już nie zirytuje i nikogo nie zaboli, bo wszyscy zainteresowani, protagoniści i współudziałowcy dawno nie żyją. Jak żywy jest ten nurt niech zaświadczą wszystkie obecne dziś na YT popularyzacje z udziałem ludzi przeszkolonych aktorsko na podstawowym poziomie i serwujących treści lekko i łatwostrawne, z takimi minami, jakby odkrywali po raz kolejny groby faraonów. Jeśli ktoś sądzi, że to są sprawy przypadkowe, wynikające z indywidualnych upodobań prowadzących je osób, niech tę myśl porzuci i przyjrzy się ile wysiłku włożono w wykreowanie Radosława Koterskiego, ile kłamstw i przeinaczeń emituje ten człowiek i jak bardzo podkreśla fakt, że odniósł sukces. To jest, w świecie współczesnym, w mojej ocenie, najwyraźniejszy przykład „drukowanej kurtyny”, która nie jest już drukowana ale zwizualizowana. Najciekawsze są moim zdaniem nagrania z publicznych wystąpień Koterskiego w wielkich salach z widownią. Moim zdaniem on za każdym razem mówi do pustej sali.

Czy to jest w ogóle to pokonania i do złamania? Ja sądzę, że jest. Nie za pomocą uporczywego wskazywania błędów i oszustw, a także nie za pomocą protestów i lamentów. Trzeba podjąć trud stworzenia nowych sposobów opowiadania i dystrybuować powstałe w ten sposób treści gdzie się da i jak się da. Nie troszcząc się za bardzo o poziom tak zwanego profesjonalizmu uwidocznionego w wyglądzie autora, bo ten zwykle demaskuje oszustów.

Chcę teraz zwrócić uwagę na naszą księgarnię i na nasz flagowy produkt, czyli serię Baśń jak niedźwiedź. To jest, o czym wielokrotnie już wspominałem, seria, które powinna być poza sprzedażą. Według kryteriów, które lansują popularyzatorzy i redaktorzy z portalu ciekawostki historyczne, to jest produkt z wadą, nie nadający się do dystrybucji. Nie ma dobrego tytułu, nie ma wyraźnych bohaterów, składa się z dygresji i wątków pobocznych i ani razu nie występuje tam żadna gotowa do wszelkich poświęceń dziewoja z piersiami jak melony. A jednak – on się nie tylko sprzedaje, ale jeszcze zdobywa wyznawców, czego się Koterskiemu nie udało zrobić w żadnym razie, choć oczywiście upiera się, że jest inaczej. Dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że nie da się produkować drukowanych i zwizualizowanych kurtyn posługując się metodami z XIX wieku. Być może nie da się dlatego, że one zostały – z pychy i przekonania, że już można, bo ludzie są całkiem sprymitywizowanym bydłem – oderwane od studiów psychologicznych. To znaczy nikt się już dziś nie zastanawia dlaczego ludzie interesują się jakimś zagadnieniem, a innym już nie chcą. Mam na myśli ludzi z pretensjami do ilorazu. Oni zostali pozostawieni sami sobie, a popularyzacja wjechała parowozem ciągnionym przez siwe koniki wprost do Biedronki i ogłosiła tam swój powszechny i ostateczny triumf. A nie! Takiego wała! Że posłużę się metodami popularyzacji rodem z portalu „Ciekawostki historyczne”, wcale tak nie będzie, bo pomiędzy omawianymi tu kurtynami, a odbiorcą – którego psychika i emocje są przecież celem najważniejszym tych działań – zieje coraz głębszy dół. Nie da się go zasypać produkcjami Koterskiego ani tego drugiego, co ma wytrzeszcz. Nic nie pomogą wojenne dziewczyny, ani Szyc- Hałabała w roli Piłsudskiego. O tym wszystkim już wkrótce nikt nie będzie pamiętał. A nasze książki zostaną. Jestem o tym przekonany.



Co łączy Wielomską i zoofila z Grodziska czyli prawdziwe znaczenie demografii

Na ekrany właśnie wszedł film Vegi, który powstał ponoć na zamówienie społeczne. To znaczy w portalach piszą, że Vega swoje filmy realizuje na podstawie badań socjologicznych, które zleca profesjonalnym firmom. No i wychodzi mu potem, że wszyscy chcą oglądać mocne rzeczy, czyli Macierewicza spółkującego z Misiewiczem i temu podobne historie. Jak wiadomo nie istnieją tak zwani zwykli ludzie, a masa jest pojęciem wymyślonym po to, by ubezwłasnowolnić jednostki. Z moich osobistych zaś doświadczeń wynika wprost, że jeden może zrobić więcej niż dziesięciu. To wszystko jest jednak nieważne wobec kwestii podnoszonej w filmach Vegi – ludzie lubią ostre kino. A skoro tak, to znaczy, że można na tym zarobić, bo masa, z definicji jest głupia i prymitywna. Ja na ten film pójdę już jurto, bo go będą wyświetlać w Grodzisku, a nie dość, że pójdę to jeszcze napiszę recenzję. Pojęcie masa lub jak mawiają politycy na Ukrainie – biomasa, łączy się z demografią. Ta zaś jest jednym z najważniejszych bożków czczonych przez skrajną prawicę. Nie tylko przez nią jednak – masa i demografią to są ponoć atuty, które czynią państwo potężniejszym. Wieści te rozpuszczane są przez uczonych amerykańskich i brytyjskich, czyli przez te ośrodki, które ani na demografię ani na udział mas w konfliktach nigdy nie stawiały. Przeciwnie, zawsze miały w zanadrzu atuty inne – wyższą technologię i doktrynę wybraństwa. To, bowiem, a nie demografia daje rzeczywistą przewagę. Jeśli tak postawimy sprawę, jasnym się stanie, że filmy Vegi produkowane są po to, by grzać spreparowane emocje, które po wyjściu z kina nabierają już nie masowego, ale indywidualnego charakteru. I każdy, oceniając ten film, wystawia sobie indywidualne świadectwo zidiocenia, albowiem nie jest w stanie ocenić dzieła inaczej niż poprzez pryzmat, który wcześniej został mu wręczony wraz z instrukcją obsługi. Ta zaś mówi – politycy to zdeprawowane świnie, my zwykli ludzie to co innego. Nie ma zwykłych ludzi. Wszyscy są niezwykli. A oszustwo Vegi polega na tym właśnie, że on próbuje ten fakt zamaskować.

Pewnie się zastanawiacie jak ja do tego wszystkiego dokręcę Wielomską wraz z zoofilem z Grodziska Radomirem D? Uczynię to z wdziękiem prestidigitatora. Oto nagranie, które przesłano mi wczoraj https://youtu.be/rab2LAu0l3s?t=3223 Widzimy tutaj, jak Magdalena Ziętek-Wielomska opowiada o sukcesach cybernetyków w dekadzie Gierka. Konkretnie zaś o sukcesach Józefa Koseckiego, który namówił Gierka na budowę szkół oraz osiedli dla młodych małżeństw, dzięki czemu wzrosła dzietność i Polska stała się potęgą. Niestety potem przyszedł zły Jaruzelski i jeszcze gorszy rok 1989 i wszystko szlag trafił. Mu tu już wielokrotnie pisaliśmy o małżeństwie Wielomskich, które jest zestawem epokowym, na miarę państwa Gucwińskich, tyle, że nie robi w zoologii, ale socjologii i polityce i efekty osiąga odwrotne. Słuchając pani Wielomskiej doznałem olśnienia. Istotną funkcją demografii i całego tego dziamdziania o potędze poprzez rozrodczość jest wychowanie odbiorców filmów Vegi, a także zapewnienie dożywotniego utrzymania cybernetykom. Oni do wszystkiego podchodzą statystycznie i sprawę stawiają tak – statystycznie w większej populacji zwiększa się szansa na konsumpcję treści idiotycznych produkowanych przez nas, chwalmy więc demografię. Jeśli zaś ktoś krytykuje nasze poglądy napiętnujmy go jako zwolennika aborcji. To łatwe i dla wszystkich zrozumiałe. Wdzięcznych sojuszników znajdziemy wśród księży, którzy nie widzą dalej własnego pępka i wolą się nie kompromitować zabierając głos w sprawach, których nie rozumieją. Jeśli zaś idzie o demografię, to ją rozumieją wszyscy – więcej dzieci to więcej chrztów, więcej uroczystości komunijnych, więcej radości, więcej wszystkiego. No i nie zapominajmy, że więcej rąk do pracy, które można wysłać za granice w razie, gdyby się okazało, że mocarstwa przeżywają jakiś kolejny kryzys. To tyle, jeśli idzie o wrażenia ogólne po wysłuchaniu Wielomskiej. Teraz szczegóły. Wszyscy pamiętamy, że szkoły w PRL budowano za Gomułki, z okazji Millenium. Za Gierka system przyznawania mieszkań na książeczki mieszkaniowe właśnie się zawalił, wiem, bo moja rodzina takiego mieszkania nie dostała. Kosecki nie mógł w żaden sposób wpływać na biuro polityczne, bo ta sztuka udawała się tylko towarzyszom radzieckim. To za Gierka w końcu oszałamiającą karierę zrobiła Michalina Wisłocka, o której Wielomska wolałaby zapewne nie pamiętać. To za Gierka zaczęto puszczać w kinie nocnym filmy z gołymi babami, a po kraju, w ramach rozrywki kulturalnej, zaczęły jeździć striptizerki. Ja oczywiście rozumiem, że to także mogło mieć wpływ na dzietność, bo jeśli do jakiegoś Frampola zawitała pewnego wieczoru egzotyczna piękność z Warszawy, która w miejscowym MDK-u pokazała cycki, to brat dyrektora tego MDK-u, który od dawna już patrzył na swoją żonę z obrzydzeniem, nagle zapałał do niej uczuciem gorętszym, z czego wyniknęła dzietność za dziewięć miesięcy. No, ale rozumiem też, że nie o taki rodzaj wpływu na dzietność Wielomskiej chodzi. Nie wiem także jakie Wielomska ma zastrzeżenia do obecnego systemu. W takim Grodzisku, na przykład, funkcjonuje karta dużej rodziny, miasto jest oblepione bilbordami, na których widać uśmiechnięte dzieci, uśmiechniętych ojców i matki. Co trzecia dziewczyna na ulicy jest w ciąży. W kraju działa 500+ i rodzi się coraz więcej dzieci, a Wielomska startuje w wyborach z listy Konfederacji i domaga się jakichś zmian? Jakich, że spytam? Ożywienia docenta Koseckiego? Przywrócenia realiów z lat siedemdziesiątych? Ktoś powie – he, he, nie ma tak dobrze, wcale nie jest różowo. W tym całym Grodzisku zdemaskowano ostatnio zoofila. I takiego samego zoofila Wielomska chce zdemaskować w polityce. Dlatego właśnie kandyduje w wyborach z ramienia Konfederacji. Informacje o zoofilu są tutaj https://www.tvp.info/44223514/alarm-perelka-padla-ofiara-zoofila

Gość mieszka dwie ulice stąd, a sąsiedzi oskarżają go, że po pijanemu spółkował ze ślepą i głuchą wyżlicą. On się oczywiście wypiera, ale co ma robić? Przyjechali do niego z programu Alarm. Normalnie pisoska telewizja przyjechała. A gdzie jest Wielomska wskazująca na przewagi jakie daje demografia? Gdzie jest ruch LGBT, broniący mniejszości i gdzie jest straż dla zwierząt, która w Grodzisku ma chyba ze trzy mutacje, albowiem panie występujące w obronie psów i kotów kłócą się ze sobą co jakiś czas i urządzają frondę, tworząc nową formację.

Ja, przyznam szczerze, czekam ze spokojem na reakcję burmistrza. Miasto sławne na cały kraj, przyjazne, opiekuńcze, interesujące pod względem rekreacyjnym, oferujące pracę i pomoc najbiedniejszym, a tu nagle coś takiego. Myślę, że bez względu na wyniku obdukcji tej wyżlicy, pan podejrzewany o uprawianie z nią seksu, zostanie wkrótce przeniesiony ciupasem do Żyrardowa. I tam zwiększy miejscową populację, przyczyniając się do sukcesu demograficznego tego pięknego miasta.

Teraz ogłoszenie – w dniach 19 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.



Mocni ludzie filmu i literatury

Dziś z rana przywitała mnie informacja, że w Gdyni wręczają jakieś nagrody literackie i to jest sam smak, creme de la creme, a wszyscy na wieści z tej literackiej Gdyni czekają jak na szpilkach. Informacja jest stara i podał ją Onet, a chodzi o to z grubsza, by wydawnictwa Czarne, WAB i Ha! Art mogły podzielić się naszymi pieniędzmi. Pretekstu do tej jumy dostarczają autorzy i tłumacze. Ja wiem, że już o tym pisałem sto razy i że nie da się z tym nic zrobić, ale piszę raz jeszcze bo to co dzieje się wokół filmu „Malowany ptak” i wokół filmu Vegi daje jakąś nadzieję na normalność, to znaczy daje nadzieje, że te beznadziejnie prowincjonalne, w wymiarze emocjonalnym, wydawnictwa albo znikną albo się opamiętają. Stasiuk zaś przestanie zwyczajnie pieprzyć te swoje dyrdymały. Jak to widzieliśmy wczoraj w niektórych komentarzach, towarzystwo rąbie liny łączące je z reżyserem Vegą, a najbardziej energicznie macha toporem Tomasz Raczek, który zrobił wszystko, żeby nie kojarzono go z tym, pardon, syfem. Dobrze bowiem Tomasz Raczek wie, w filmie nie da się pewnych rzeczy obronić. To znaczy konwencja jest sztywna i przekroczenie jej zasad to po prostu pastisz, na który widzowie nie są przygotowani, a jeśli nie pastisz to katastrofa. Stąd właśnie wniosek, że nie ma innego kina niż gatunkowe. Jeśli do tego ktoś próbuje łączyć kino z polityką, nie rozumiejąc polityki i aktualnych trendów, ten nie zasługuje na nic, a najmniej na to, by podawać mu rękę. W filmie nie można sobie pozwolić na obronę instalacji gdzie widać jak baba je banana i w żywe oczy wmawiać, że to jest wybitne dzieło. Mankamenty filmu widać od razu i one silnie oddziałują na emocje. Kino zaś jest rozrywką dla mas, a wpływanie na emocje mas przed ważnymi wyborami musi mieć swoje konsekwencje. One nie zostaną ujawnione wcześniej niż w dniu wyborów i do tego czasu ten dureń reżyser może jeszcze mieć jakieś złudzenia. Potem już nie. Złudzeń jednak nie mają krytycy tacy jak Raczek i politycy tacy jak Celiński, którzy odcinają się od Vegi widząc, że ten jego obraz kręcony „na zamówienie społeczne”, zbadane przez poważną sondażownię, doprowadzić może ich formację do klęski gorszej niż forsowanie Berezyny zimą. Są jednak jeszcze tacy, którzy się łudzą. Ich los powinien być nam obojętny.

Vega od samego początku ustawił się w takim segmencie, który wymusza na nim pewne zachowania i pewne decyzje, w wielu przypadkach nieodwracalne. Nie można sobie usunąć z boku obscenicznego tatuażu, on już z nim zostanie do śmierci. Nie można zrezygnować z uprawianej konwencji, nawet jeśli ona się zgrała, bo próba kreowania czegoś innego, zostanie oceniona przez widzów jako niewiarygodna. Nie można wreszcie wiecznie kręcić filmów na podstawie tych samych scenariuszy z lekko tylko zmienionymi realiami.

Mam wrażenie, że idzie ku jakiemuś przełomowi. To nie znaczy, że będzie lepiej, ale na pewno będzie inaczej. Jak ktoś słusznie wczoraj zauważył, Raczek i gazownia przynajmniej potrafią się odciąć od nędzy i ją skrytykować. Tak zwani „nasi” będą bronić nędzy do krwi ostatniej, bo to „nasza” to znaczy ich nędza. I nie można im wytłumaczyć, że ten sposób prowadzenia spraw to droga do katastrofy. Oni bowiem są u progu sukcesu, który tylko w niewielkim stopniu zawdzięczają sobie, w sercu jednak hołubią przekonanie całkiem inne. Na ekrany za chwilę wejdzie film „Piłsudski”, a już tam jest film „Malowany ptak”. Z tm Piłsudskim jest kupa śmiechu, bo kraj jest oblepiony plakatami, na których widać krasnala Hałabałę przebranego w dziwny mundur, nad którym ktoś – nie wiedzieć z jakiej przyczyny – umieścił napis „Piłsudski”. Całość ma robić wrażenie podniosłe. Mam nadzieję, że klapa tego filmu przywróci do przytomności wszystkich sponsorów i kolegów Szyca, z Lejbem Fogelmanem na czele. Ponoć „Malowany ptak” już robi plajtę, bo widzowie oglądający to w Wenecji zaczęli wychodzić z kina. Dlaczego? Otóż dlatego, że w kręgach ludzi wtajemniczonych, nawet jeśli wziąć pod uwagę spory odsetek żydów, którzy do tych kręgów należą, Jerzy Kosiński był, jest i pozostanie, zwyczajnie trefny. Tej zależności i rządzącej środowiskiem hierarchii, nigdy nie zrozumieją aspirujący reżyserzy i literaci z Europy Wschodniej, którym się zdaje, że wystarczy pokazać zoofila i gwałt zbiorowy na wariatce, żeby zyskać uznanie. Ten trend się kończy. To jest jasne. Nie wiem co przyjdzie po nim, być może coś gorszego, albo jeszcze bardziej mydlanego niż te nagrody literackie w Gdyni wręczane przez komisję pod przewodem Agaty Bielik Robson, w każdym razie będzie odmiana.

Rozpaczliwe szukanie trendów, które poniosą dzieło jak spieniony rumak i uniezależnią je od dotacji jest dziś ulubionym sportem literatów. Filmowcy mają gorzej, bo oni bez forsy nie mogą nawet włączyć prądu na planie. Pisarze jednak próbują sobie radzić. Oto toyah wspomniał ostatnio o niejakim Reszce, który – zanim stał się gorącym pisoskim patriotą – pisał wraz z niejakim Majewskim paszkwile na Lecha Kaczyńskiego. Cóż zrobił ten cały Reszka? Otóż on się przebrał za księdza i jeździł po Polsce w tym przebraniu usiłując poznać życie księży od podszewki. Potem zaś napisał o tym książkę. Jak pisano w recenzjach – wszedł w środowisko księży. To jest niezwykła zmiana, bo do tej pory jak dziennikarz albo literat robił dzieło wcieleniowe – reportaż czy książkę – nie istotne, to wcielał się w złodzieja, szedł do więzienia na krótko, albo udawał żebraka. A ten wcielił się w księdza. I co robił, że spytam? Uwodził nieletnie? Wizytował parafie z fałszywymi papierami od biskupa? Chodził po odpustach? Nie potrafię sobie tego jakoś wyobrazić. Przypuszczam, że Reszka przebrał się w czarny garnitur z koloratką, zrobił sobie zdjęcie i umieścił je w sieci. To wszystko. Potem zasiadł do klawiatury i przepisał fragmenty jakiegoś XIX wiecznego paszkwilu na księży, dawno w Polsce nie wznawianego. Jego koledzy zaś, krytycy, jak najbardziej „nasi”, którzy już ledwo pamiętają, kto to był Lech Kaczyński i co o nim pisał Reszka, zrobili mu promocję. I teraz ludziska mają udawać, że traktują to wszystko serio i że to „mocna rzecz”. Reszka zaś spodziewa się krociowych zysków. Że też on wcześniej nie zadzwonił do Sekielskiego, który ponoć wyciął sobie połowę żołądka. Może on by mu powiedział parę słów, dzięki którym Reszka by się opamiętał…

Idę dziś na film Vegi. Już nie mogę się doczekać.



Sierp z dupy

Proszę wybaczyć mi tytuł, ale innego być nie może. Mój ojciec miał takie powiedzenie, że coś się ciągnie, jak przysłowiowy sierp wiadomo z czego. I tak samo jest z filmem Patryka Krzemienieckiego zwanego Patrykiem Vegą. Byłem wczoraj na tym filmie i siedziałem w drugim rzędzie, bo nie było już innych miejsc. Pierwszy też był zajęty. Kino było pełne, a ja widząc ludzi, którzy stali przed wejściem pomyślałem, że będzie naprawdę ciężko. To znaczy wystraszyłem się, że te wszystkie wice, które Vega umieścił w swoim filmie wywołają szczerą wesołość i sala będzie ryczeć ze śmiechu, a potem, w październiku, wszyscy pójdą zagłosować na Czarzastego. Tak się nie stało. Słychać było co jakiś czas ciche wymuszone w zasadzie śmiechy, gdzieś z tyłu, śmiała się także jakaś młoda pani z cyckami i udami na wierzchu, która siedziała przede mną i to w zasadzie wszystko. A nie, przepraszam, kiedy na ekranie pojawił się Macierewicz i Misiewicz, którzy najpierw wciągali kreski, a potem tańczyli, kilka osób rozśmiało się głośniej.

Przez cały film ludzie siedzieli w milczeniu. Nie wiedzieli co powiedzieć, bo wobec tego co było tam pokazane nawet standardowa wiedza ekonomiczna, którą sobie przyswoili oglądając TVN, a dotycząca krachu jaki nastąpi w wyniku wypłacania 500+, nie mogła się do niczego przydać. Zanim cokolwiek powiem o filmie, przypomnę, że Vega czyli Krzemieniecki pochodzi z bardzo utalentowanej rodziny. Jego babcia, której nie mógł poznać bo zmarła przed jego narodzinami– Lucyna Krzemieniecka – była autorką popularnych książek dla dzieci. Oto biogram babci Lucyny https://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/lucyna-krzemieniecka

To ona napisała książeczkę o przygodach krasnala Hałabały. Dzięki temu wyjaśniło się dlaczego w filmie zatytułowanym „Piłsudski”, Borys Szyc, który wcale się tak nie nazywa, bo jego prawdziwe nazwisko to Michalak, został ucharakteryzowany na krasnala Hałabałę. To przez wzgląd na babcię Vegi-Krzmienieckiego i bliskie daty premier obydwu filmów. Mamy trzy osoby, które są przez większość dorosłej populacji rozpoznawane i okazuje się, że one wszystkie mają fikcyjne nazwiska, a każda z tych osób zmieniła je z innego powodu. Niezwykłe prawda? Oczywiście, że niezwykłe, jeśli uświadomimy sobie, że wszystkie te osoby „robiły” w kulturze i w tej kulturze, zamierzały osiągnąć sukces i zdobyć popularność.

Nie wiem jak było z rozpoznawaniem targetu sprzedażowego w przypadku Lucyny Krzmienieckiej, ale chyba dobrze, bo krasnal Hałabała jest dość popularny do dzisiaj, a ja bardzo go lubiłem jako dziecko. Jeśli idzie o jej wnuka, to mamy prawdziwą katastrofę, to samo z Szycem. Nie wiem do kogo adresowane są te emocje, pokazywane w tych filmach, bo i zajawkę „Piłsudskiego” i zajawkę „Legionów” obejrzałem, ponieważ ludzi o takiej konstrukcji psychicznej zwyczajnie nie ma. Te ciche śmiechy na sali, świadczyły o tym dobitnie. Ci co się śmiali liczyli na to, że inni też się będą śmiać, a może też na to, że ich śmiech porwie salę. Najpewniej jednak liczyli, że poprzez ten chichot uda im się wpisać w intencję reżysera, którego pewnie lubią. Zawiedli się jednak srodze. Vega ich zawiódł. Pokazał im po prostu, że nie jest z tego samego co oni świata. To było widać wyraźnie, bo większa część widowni wyglądała, jak bohaterowie i bohaterki wcześniejszych filmów Vegi. Oni przyszli tam jak po swoje, a on im pokazał, że są dla niego śmieciem. Tak to trzeba określić, nie inaczej – śmieciem. Nie ma bowiem ludzi nadających na takich falach. Podobne numery robił zawsze Zanussi z aspirującymi studentami kierunków humanistycznych. Pokazywał im, że są dla niego śmieciami, którym on – reżyser przebywający w intelektualnej stratosferze – może co najwyżej sprzedać trochę szarego mydła.

Vega zrobił rzecz niewybaczalną, bo odarł swoich bohaterów ze wszystkiego, nie tylko z godności. Oni są po prostu nie do wytrzymania. To, że przeklinają, to jest nic. On każde aktorom uczestniczyć w sytuacjach nieprawdopodobnych ze wszystkich znanych dresiarstwu punktów widzenia. Vega zapomniał po co tak naprawdę ludzie przychodzą do kina. Oni tam idą, żeby zobaczyć siebie w wersji lekko zmodyfikowanej i uszlachetnionej. Tutaj zobaczyli tłum skandujący – konstytucja, konstytucja – z którym nikt z widzów się nie utożsamia, a także ludzi, pochodzących z jakichś zakazanych rewirów, którzy udają takich jak oni. To wszystko.

Najgorszy w tym filmie jest Grabowski. To jest suma nieprawdopodobieństw. Myślę, że gdyby Palikot reżyserował ten film, to dałoby się go jeszcze oglądać. W tej wersji jest to niemożliwe. Prezes zaprzyjaźniony z gejem terapeutą podsuniętym mu przez Zamachowskiego-Rydzyka, który klepie geja po tyłku – tak sobie tę sytuację ustawił Vega. Potem tenże gej – grany przez młodego Stuhra zdobywa serce prezesa i razem idą nad Wisłę puszczać kaczki, albowiem faceci jak się zakolegują, to zajmują się takimi właśnie czynnościami. W filmie jest mnóstwo wątków homoseksualnych, które służą – nie rozumiem dlaczego – do deprecjonowania i degradacji postaci. Macierewicz pederasta jest godzien szyderstwa i pogardy, to samo z prezesem, to samo z Rydzykiem. To są ludzie, których formacja, pardon, intelektualna reprezentowana przez Vegę powinna brać w obronę, a nie z nich szydzić. Mamy złych pedałów – to ci, których wymieniłem, i dobrego pedała, czyli młodego Stuhra. Gdzie przebiega granica podziału? Trudno mi dociec, ale prawdopodobnie chodzi o jawność. Jeśli ktoś obnosi się ze swoimi preferencjami jest dobry, a jeśli ktoś jest trochę dyskretniejszy, to jest zły, bo przeszkadza w robocie politycznej polegającej na propagowaniu tego rodzaj zachowań.

W filmie da się rozpoznać tylko te postaci, które wymieniłem. To znaczy Kaczyńskiego, Macierewicza, Rydzyka i Misiewicza. Ja nie potrafiłem rozeznać się wśród innych. Nie wiem kim był facet, który uciął sobie romans z młodą dziewczyną i miał założyć nową partię. Nie wiem kim był polityk lansujący Olbrychskiego na posła i nie wiem kim byli jego współpracownicy. Coś tam mówili o ośmiorniczkach, a więc pewnie chodziło o polityków PO. Nieważne. Vega obmyślił pointę swojego filmu tak, żeby wzruszyć zwykłych ludzi, tak jak on ich sobie wyobraża. Do roli emerytowanego nauczyciela historii, do tego pszczelarza, który wjeżdża samochodem wprost w kolumnę pojazdów eskortujących premier Szydło, wybrał Olbrychskiego. To jest zabieg fantastyczny. Olbrychski jako reprezentant uczciwszej części narodu, wygrywa w wyborach i zostaje marszałkiem sejmu. Potem zaś wchodzi na mównicę, wygłasza serię komunałów, które nie zrobiły najmniejszego wrażenia na grodziskiej widowni, a potem pokazuje, pardon, dupę. Normalnie wchodzi na fotel, ściąga spodnie i pokazuje dupę. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Dupa, bardzo przepraszam panie, zwykle wywołuje salwę śmiechu, nawet jak jest wstawiona w narrację bez sensu, przypadkowo albo z rozpędu. Ktoś powie – dupa – i zawsze parę osób parsknie śmiechem. I tutaj było podobnie, ale za chwilę zaległa grobowa cisza. Potem film się skończył i wszyscy wychodzili w milczeniu, jak z jakiegoś pogrzebu.

Poświęcę jeszcze kilka słów tak zwanym faszystom, albowiem ich obecność w tym filmie zdradza rzeczywisty cel jego powstania. To jest – robiona na chama – próba odwrócenia uwagi widzów od prowokacji wymierzonych w ruch narodowy. Tak sądzę. Lewicowa młodzież przygotowuje tam bowiem w lesie urodziny Stalina, który jak wiadomo urodził się w styczniu, a nie latem, ale to reżyserowi nie przeszkadza. Chodzi o to, żeby pokazać, że za prowokacjami – Stalin-Hitler -wafelki – stoją media katolickie, a nie służby nierozpoznanej proweniencji. W filmie efektem tych prowokacji jest gwałt zbiorowy na absolwentce toruńskiej uczelni, którego dokonują brutalni faszyści. Wcześniej zaś traci ona dziewictwo z jednym z lewicowych działaczy, który potem za pieniądze Rydzyka, wręczone mu przez grubego księdza udającego włoskiego komunistę, robi te urodziny Stalina w lesie.

Nie mogę powstrzymać się od zadania tego pytania – dlaczego osoby pochodzenia żydowskiego, nawet tak mocno zdegradowane i prymitywne jak Vega – nie są wstanie zrozumieć, że widz, do którego adresują te swoje komunikaty, jest kimś zupełnie innym niż oni sądzą? Być może oni powinni te komunikaty filmowe, bo tak chyba trzeba to nazwać, pokazywać sobie nawzajem, ale przecież ich filmy nie interesują z istoty. Im chodzi o to, by podkreślać własną wyjątkowość na każdym kroku. To wszystko. Czy robią to za pomocą filmu, tatuażu, czy pieniędzy, nie ma najmniejszego znaczenia. Gdyby Vega pokazywał swój film w Izraelu mógłby może liczyć na jakąś przychylność publiczności, ale on się uparł, żeby pokazywać go nam. Nie jest przy tym wcale świadomy, ilu ludzi o identycznych jak on korzeniach działa w strukturach PiS. Myślę więc, że pan Patryk został po prostu wystawiony, że zaangażowano go, bez jego wiedzy, jako ostatni gwóźdź do trumny projektu zwanego PO, przekształconego teraz w coś innego. Nieistotne czy to się nazywa KO czy Lewica czy jakoś inaczej. Chociaż mam pewne podejrzenia, że film ten może być początkiem kontrolowanej odgórnie kariery lewicy rozumianej jako resztówka po SLD, bez Kwaśniewskiego, Milera i reszty. Ktoś musi artykułować te żydowskie roszczenia, a nie może robić tego partia mająca Piłsudskiego-Hałabałę na sztandarze. Może się więc zdarzyć, że PO zejdzie do grobu, a zastąpi ją Lewica i Czarzasty. Ani jego bowiem, ani Hansa Klossa w filmie Vegi nie było. Jeśli chcecie zapytać o czterech pancernych, to tak – byli. Był czołg, była piosenka i była salwa z działa, ale Klossa, Brunnera, Czarzastego i Milera nie było i to też może być pewna wskazówka co do intencji inspiratora tego filmu, bo przecież nie reżysera. Reżyser to bałwan.

Dodam jeszcze tylko, że ten film to koniec kina agresywnego i początek kina kokieteryjnego. Na początku bowiem pojawia się plansza z napisem – Tu miała być reklama, ale się wystraszyli. To zupełnie jak z zakazanymi piosenkami Kukiza reklamowanymi na bilbordach w głównych punktach wielkich miast. Kim zaś są wytatuowani, kokieteryjni faceci, to już każdy dobrze wie. Publiczność także się dowiedziała i jak sądzę zareaguje odpowiednio przy wyborach. Aha – jeszcze uchodźcy, Vega bez przerwy podnosił sprawę uchodźców, że PiS ich nie chce. Nikt mu nie powiedział, a sam się nie zorientował, że dresiarstwo, dla którego do tej pory kręcił filmy, też ich nie chce. I to w zasadzie tyle. Katastrofa.

Teraz ogłoszenie – w dniach 19 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.



O prawicy

Z demencją nie ma żartów. Oto wczoraj napisałem, że zmieniam ceny Baśni socjalistycznej na stare, wyższe. Po czym po napisaniu tych słów uznałem, że ceny te już zmieniłem. To nie była niestety prawda, o czym przekonałem się dziś z rana. Tak więc chyba nie mogę tego lekceważyć. Zanim przejdę do rzeczy chciałbym Wam zaprezentować list od trola, który nęka mnie regularnie, pisząc przeważnie o tym, jak istotną rolę w moim projekcie odgrywają dziewczyny. Ja z tym nic nie robię, bo nie mam czasu, a poza tym mam początki demencji. Nie bawi mnie to już także, ale może Wy się rozerwiecie. Oto korespondencja z dzisiejszego ranka:

narcyz którym jesteś koncen truje się na sobie i na swoich wymyślonych celach. Straciłeś kasę na swoje fanaberie wydawnicze bezpowrotnie, kosztem swojej rodziny lub ukrytych sponsorów.

Grafomania, od której jesteś uzależnony jest nieuleczalna i kończy się demencją, zużyciem mózgu na nieprzydatne do życia codziennego fakty historyczne.

Degradacja emocjonalna i intelektualna literackiego zasrańca.

Kolejna ofiara szambonetu i bezkrytycznej grupy wsparcia starych dewotek niedozdarcia.

Przypomnę tylko, że człowiek ten pojawił się na ostatniej edycji bytomskiej Rozetty i zrobił tam nagranie. Jest do rozpoznania, jak myślę i pewnie jeszcze kiedyś, gdzieś się pojawi.

A teraz już do rzeczy. Wszyscy mniej więcej wiedzą co to był pakt lanckoroński. Stronnictwa prawicowe zawiązały koalicję i po zwycięskich wyborach roku 1922, utworzono tak zwany rząd Chjeno-Piasta. Dało to PPS i Piłsudskiemu powód do oskarżenia prawicy o zamach na prezydenta Narutowicza i wywołało poważny kryzys, który trwał w zasadzie do zamachu majowego. Czytając o tych wypadkach miałem wrażenie, że nikt nie rozumie co się wtedy stało. I nikt nie rozumie jak powtarzalne i łatwe są takie operacje jak utworzenie tego całego paktu lanckorońskiego. Zanim zadam pytanie najważniejsze, umieszczę tu skopiowane wprost z wiki założenia tego paktu.

  • państwo i samorząd powinny odzwierciedlać narodowy charakter II Rzeczypospolitej, a rząd winni tworzyć wyłącznie Polacy
  • większą niż dotychczas rolę w państwie uzyska Kościół katolicki
  • nastąpi wzmożona polonizacja Kresów Wschodnich
  • wprowadzony zostanie rozdział liczby miejsc w całym szkolnictwie według proporcji narodowościowej ludności w państwie (tzw. zasada numerus clausus)
  • przyspieszona zostanie parcelacja rolna (przynajmniej 200 tys. hektarów rocznie).

Nie będę się zajmował dziś reformą rolną, która jest idiotyzmem samym w sobie dowodzącym tego jedynie, że jej zwolennicy nie rozumieją struktury globalnego rynku żywności i spekulacji, jakie się na nim odbywają. Najlepsza jest moim zdaniem w tym zestawie wzmożona polonizacja kresów wschodnich. To jest obłęd czysty. Oto kresy wschodnie w roku 1922 podzielone granicą ryską, która zostawiła masę Polaków za kordonem, miały być polonizowane ale jednocześnie trzeba tam było likwidować latyfundia, które polskość kresów gwarantowały. Kto więc miałby te kresy polonizować? No urzędnicy rzecz jasna. Oddani sprawie urzędnicy. Wszyscy wiemy, że wśród urzędników, tych oddanych sprawie jest może jeden na stu. Reszta zaś, chce napawać się władzą, odwalić swoją robotę i iść do domu. Jak można zwiększyć w państwie rolę Kościoła, kiedy pozbawia się jednocześnie ten kościół diecezji mińskiej? To jest niepojęte. No, ale tak właśnie było i my musimy tu wprost wskazać na to, jaka była przyczyna tego stanu rzeczy. Nie chodzi bynajmniej o polityczną krótkowzroczność prawicy, która wygrała wybory roku 1922, choć o to, że ludzie ci nie rozumieli realiów państwa powołanego właśnie do życia. Witos nie był żadnym politykiem, to był w najlepszym razie człowiek opętany rządzą władzy, a w najgorszym oszust. Ja wiem, że mamy tu sporo zwolenników Korfantego, ale jak można było podpisywać takie deklaracje w chwili, kiedy zawarto traktat ryski? No i najważniejsza rzecz – kto ten pakt gwarantował? Wszyscy wiedzą kto, ale to nie wywołuje żadnej refleksji w nikim. Pakt lanckoroński układany był w leżących pod Lanckoroną dobrach Ludwika Hammerlinga, żydowskiego aferzysty z Nowego Jorku, który uzyskał obywatelstwo USA na podstawie sfałszowanych dokumentów. Potem wspomógł finansowo prawicę w wyborach roku 1922, otrzymując za to fotel senatora z ramienia PSL Piast. I co? Nikt się nim nie brzydził? Nikt nie wpadł na pomysł, że człowiek ten może mieć nieszczere intencje? Że może być, na przykład w zmowie, z Piłsudskim, który w odpowiednim momencie zdemaskuje machlojki tej całej prawicy i Witosa, łasego na pieniądze dziada, który dałby się za dwa złote kopnąć w tyłek? Jakoś chyba nie, bo wszyscy myśleli, że dzięki jego pieniądzom zdobędą władzę, utrzymają ją, a do tego jeszcze wzmocnią Kościół, spolonizują kresy i wyrzucą wszystkich żydów z polityki i uniwersytetu. To jest moim zdaniem niezwykłe i powinno być przypominane wszystkim zawsze, kiedy pojawia się jakiś nowy zbawca ojczyzny, który woła – precz z żydostwem – domaga się wzmocnienia pozycji Kościoła i deklaruje inne jeszcze rzeczy, wśród których nie ma już niestety polonizacji Kresów.

Ludwik Hammerling wywinął jeszcze jeden fantastyczny numer, który opisał w swoich wspomnieniach Feliks Młynarski. Otóż pan Hammerling w tajemnicy przed wszystkimi, dogadał się z ministrem skarbu Kucharskim, zapewniając go, że ma wielkie znajomości w świecie finansowym i załatwienie Polsce pożyczki stabilizacyjnej w Banku Anglii to dla niego – Ludwika Hammerligna – pardon miłe i drogie, stare dewotki nie do zdarcia – pierdnięcie w mąkę. Po czym bez wiedzy rządu, ambasadora, bez uprzedniego zaanonsowania się obaj panowie pojechali do Londynu, poszli do tego całego Banku Anglii i zażądali widzenia z prezesem. Kiedy ten się pojawił oświadczyli, że chcą pożyczkę stabilizacyjną dla nowo powstałego państwa polskiego. Czy Wam to coś przypomina? Bo mi na przykład trochę Stana Tymińskiego. Prezes, pan Norman, mocno się zdziwił, kazał zadzwonić do ambasady i powiedzieć ambasadorowi, że ma przed sobą dwóch oszustów, z których jeden podaje się za polskiego ministra skarbu Kucharskiego. Kiedy okazało się, że to rzeczywiście minister skarbu Kucharski, życzliwy gubernator – jak pisze Młynarski – Banku Anglii – wyjaśnił mu, że po pożyczki stabilizacyjne jeździ się do Genewy. No, a poza tym taka pożyczka wiąże się z poddaniem gospodarki kraju pod międzynarodową kontrolę. Czym była i jest międzynarodowa kontrola wszyscy dobrze wiemy. Nikt jakoś, a przynajmniej ja się z tym nie spotkałem nie ocenia wyczynu Hammerlinga jako prowokacji. Wszyscy uważają, że to był niezrównoważony oszust. Moim zdaniem nie, ale i tak powinniśmy się cieszyć, że nie zaliczono go do panteonu ojców odrodzonej ojczyzny, jak tego całego Daszyńskiego. Dodajmy jeszcze tylko, że sąd marszałkowski zarzucił Hammerlingowi, iż będąc w USA prowadził robotę agitacyjną dla Niemiec a nie dla Polski. No to teraz na trzeźwo i z ręką na sercu zadajmy pytanie – jakimi myślami kierowali się przywódcy stronnictw ludowych i narodowych mający i bez Hammerliga ogromne poparcie w kraju, czego oni od niego chcieli, bo wybory i tak by wygrali? A jeśli nie czuli się dość pewnie, jaka była tego przyczyna? Może ich intencje nie były aż tak szczere, jak to się zwykło oceniać? Może nie traktowali tej całej niepodległości zbyt serio? Ja nie wiem, tylko zadaję pytania. Nie jestem w stanie wyjść z podziwu, nad tym zestawem deklaracji niemożliwych do zrealizowania i tym gangsterem, który śmiejąc się zapewne w duchu, obiecywał Witosowi gruszki na wierzbie. Trzeba też zapytać ile razy liderzy tak zwanych stronnictw prawicowych będą dawali się robić w bambuko portfelom takich Hammerlingów?

Na koniec wisienka. Pierwszą żoną Ludwika Hammerlinga była Klara Szechter. Nie wiem czy z tych Szechterów, ale nazwisko jest znamienne.

Przypomnę jeszcze tylko, że polityka to zbiór metod, które w zasadzie nie są modyfikowane i jeśli coś raz się sprawdziło, na pewno zostanie wykorzystane po raz drugi.

Teraz ogłoszenie – w dniach 19 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.



Czy najgłupsi są dziennikarze, aktorzy czy publicyści z dorobkiem naukowym?

Miałem dzisiaj pisać o czymś innym, ale poranna porcja newsów trochę mnie zbiła z pantałyku. Już się jednak opanowałem, podjąłem decyzję i lecimy. Na portalu WP można znaleźć informację o tym, jak wyglądały szczegóły prowokacji gliwickiej, a także o tym, że pierwszą ofiarą II wojny światowej był zamordowany 31 sierpnia Franciszek Honiok, ofiara tej prowokacji. W tekście o nim znajduje się takie zdanie:

„Wiem, że mój ojciec, brat Franciszka, był zawsze z niego dumny. Ale w domu tak naprawdę nigdy się nie mówiło, co się wówczas stało z nim albo z jego ciałem” – mówił w 2009 r. Paweł Honiok. Do rodziny zapukali wówczas brytyjscy dziennikarze, pierwsi po 70 latach, którzy chcieli dowiedzieć się czegoś o Franciszku. Polskich dziennikarzy nigdy nie było.

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie, człowieka, który przez lata utrzymywał się z pisania tekstów jako freelancer, bez żadnego wspomagania i bez środowiska, informacja ta potwierdza moje najgorsze przypuszczenia dotyczące dziennikarzy polskich. To nawet nie są durnie. Bo dureń może być zabawny, śmieszny, wesoły i może wprawić człowieka w dobry nastrój. Widok polskiego dziennikarza, jest gorszy niż śnieg w telewizorze czarno-białym za późnego Gierka w sobotę o 20.00, kiedy miał się zacząć western. To jest sam smutek, zawód i wymioty. Gorsze od widoku polskiego dziennikarza może być tylko wysłuchanie tego, co on ma do powiedzenia.

O czym nam mówi powyższy, zaczerpnięty z tekstu na portalu Wirtualna Polska, cytat? O tym, że żaden polski dziennikarz, sam z siebie, nie zainteresuje się niczym. Żeby wywołać w nim jakieś żywsze reakcje trzeba mu pokazać budżet, albo wydać polecenie. To nie wszystko jednak. Wśród polskich dziennikarzy istnieje ścisła hierarchia dotycząca tematów, a ta jest związana z wysokością budżetów, jakie organizacje zainteresowane „promowaniem wolnych mediów” przeznaczają na obróbkę tak zwanych ciekawych tematów. I tak, żeby napisać tekst o Honioku, bądź co bądź postaci tragicznej, związanej z ważnym wydarzeniem, dziennikarz polski musiałby uzyskać zezwolenie, zachętę środowiska, a także pewność, że go w nic nie wrabiają. Bo normalnie oni się takimi pierdołami nie zajmują. Oni muszą mieć prawdziwe zadania i prawdziwe mięso do obróbki, żeby było widać jakie są z nich ostre pisaki. Trwa to już trzydzieści lat, a każde kolejne pokolenie, które zaczyna karierę w zawodzie wydaje się głupsze, gorsze i bardziej zdeprawowane. Choć sam nie wiem czy może być większa manifestacja tego wszystkiego niż książka Igora Janke zatytułowana „Twierdza”. Wobec tak postawionej kwestii warto zadać pytanie czy polscy dziennikarze w ogóle zasługują na to miano – polscy? Moim zdaniem nie. Ktoś powie, że oni nie są winni, bo cały rynek mediów w kraju jest zorganizowany i gwarantowany przez służby, jeśli nie nasze to niemieckie. Okay, a komuś się zdaje, że w GB jest inaczej? A jednak BBC przyjechało do Honioków, albowiem temat II wojny światowej to było coś, z ich punktu widzenia, szalenie ważnego. I teraz popatrzcie, mamy tego Durczoka i tych wszystkich telewizyjnych Hanysów, napawających się swoją śląskością, ten Silesion i wszystkie śląskie bojki, serwowane gorolom odkąd pamiętam. I co? Żaden się po Honioka nie schylił? Trzeba było wielkiego narodowego, gwarantowanego przez rząd programu „odkłamywania” II wojny światowej, żeby o tym człowieku wspomnieć, bo przecież bez tego żaden dziennikarz nie dźwignie dupy ze stołka. Jest za ważny, a poza tym jaki z niego dziennikarz, kiedy on jest przecież publicystą i może publikować jedynie przemądre analizy zjawisk zachodzących w globalnej polityce. To jest hańba.

Polski rynek mediów służy do lansowania agentów wpływu, którzy – z każdą kolejną próbą – są coraz mniej wiarygodni i coraz głupsi. Po sezonie, dwóch, nikt już na nich nie zwraca uwagi, a kontrolerzy tego procesu jeszcze nie zorientowali się, że nie można działać w ten sposób, bo postawiony na rzewnej pustyni pełnej kup kamieni, gość w garniaku, z dyplomem Harvardu, nie budzi zaufania tylko drwinę. Może czasem wzbudzić zaciekawienie, ale na krótko. Żeby osiągnąć właściwy efekt trzeba zlikwidować pustynię i kupy kamieni. Musi być ruch, schody, amfiteatr, różnorodne tendencje i kierunki działania. No, ale wtedy dogadani ze służbami publicyści z dorobkiem naukowym stracili by swoje znaczące miejsce. I co? I pstro…nikt nie pozwoli na coś takiego. Dlatego właśnie mamy to, co mamy, zza każdej kupy kamieni, co jakiś czas, w przerwie na pokazywanie Bartosiaka, wyskakuje publicysta z dorobkiem i próbuje „na szybko” wzbudzić nasze zainteresowanie. To się zawsze kończy tak samo. I nie skończy się inaczej, dopóki nie wymrze pokolenie, do którego i ja należę. To smutna konstatacja, ale innej być nie może.

I teraz popatrzcie co się wyrabia na twiterze, gdzie siedzą wszyscy dziennikarze i publicyści, siedzą, bo tam nie ma dla nich konkurencji, wyklucza to bowiem charakter medium. Oni mają bezwzględną przewagę i sprawy nigdy nie wymkną się im spod kontroli. No i popatrzmy na to co się tam wyrabia.

https://twitter.com/DekonstrukcjaM/status/1165322508305883136?s=20

Oto koledzy dobrze usadowieni w nowych realiach zrobili w bambuko jednego ze swoich, który miał trochę słabszą pozycję i był z innego rozdania. Poza tym miał taką manierę, że próbował zwracać na siebie uwagę i jeszcze do tego robił różne demaskacje, przeważnie bez sensu. Chodzi o Jana Pińskiego. Wysłali do niego maila z ostrzeżeniem, że jest inwigilowany przez służby kontrolowane przez PiS, no i on to łyknął, a oni mają bekę. Z kogo się śmiejecie, aż się chce zapytać….Z kogo drwi ta banda durniów, która bez rozkazu, bez polecenia, sama z siebie nie jest w stanie wymyślić niczego i niczego zrobić?

Jan Piński zaproponował mi kiedyś współpracę. Odmówiłem, choć nie byłem w najlepszej sytuacji. Odmówiłem, albowiem współpraca z dziennikarzami polskimi „en masse” to jest wyłącznie ciężki stres, przypominający bieganie w gumowych butach po schnącym błocie, które ciągnie się po horyzont. Nie ma to sensu, nawet jeśli obiecują jakieś pieniądze. I tak na koniec się okazuje, że jest tylko połowa tego co obiecali, a wypłata przeciągnie się o dwa miesiące. Zawsze są bowiem „godniejsi”, którym trzeba wypłacić dolę najpierw.

Dziś pierwszy września, jak co roku. Ten jednak jest szczególny, albowiem firma prowadzona za nasze pieniądze przez Mistewicza, zorganizowała nowy sposób upamiętnienia 1 września. Mamy cały, europejski program wspominkowy, którym zainfekowane są dzienniki we wszystkich krajach. Do tego jeszcze publikowane są tam teksty prezydenta i premiera. Jakie to niezwykłe. Tak jakby nie można było ustawić przy każdym dużym wydawnictwie swojego człowieka, który każdego roku o oznaczonej porze dogada się z naczelnym i puści materiał o wojnie, a jeśli się nie dogada, to instytut Mistewicza zapłaci za publikację. Mamy więc przypominajkę, która za rok nie będzie już ważna, bo takie rzeczy robi się raz. I robi się je, nie po to, żeby zwrócić uwagę na Honioka, ale żeby zwrócić uwagę na Mistewicza. I taka jest właśnie różnica pomiędzy tą hucpą, a działalnością BBC. Dwóch zwyczajnych chłopaków przyjechało do rodziny Honioków na Śląsk, żeby zrobić z nimi wywiad i nakręcić ekstra materiał. Było to 10 lat temu. My dzisiaj wywalamy nie wiem jakie pieniądze, po to, żeby mieć papierowy sukces, który w dodatku nie jest naszym sukcesem, nie jest też sukcesem władz.

Nie wiem czy dobrze wskazałem różnicę pomiędzy poważną polityką propagandową i informacyjną, a podobną jej, ale z gruntu niepoważną i fikcyjną. Jeśli nie, mam nadzieję, że dyskusja, te zagadnienia pogłębi.



Dlaczego Bolesław Przybyszewski nie jest patronem ruchu LGBT?

W całych tych wspominkach Boya- Żeleńskiego, dotyczących krakowskiej cyganerii, najistotniejsze jest jedno zdanie. Cytuję je z pamięci – Tradycja nie istnieje, albowiem gdyby istniała, bo ci, co pozostali po Przybyszewskim, spotykaliby się później na corocznych zjazdach i wspominaliby dawne czasy. To jest wniosek obłąkany, ale wart zapamiętania. Tradycja oczywiście istnieje, ale ludzie bliscy Przybyszewskiemu i on sam, nie organizowali wieczorków wspominkowych, ponieważ ich spotkania nie miały tak swobodnego charakteru, jak się Tadziowi Żeleńskiemu zdawało. Być może jemu się nic nie zdawało i wszystko miał właściwie poukładane, tylko nas próbuje przekonać do czegoś innego. Ja nie wiem tego z całą pewnością, ale pewne podejrzenia mam. Cyganeria nie była tym, za cho chciała uchodzić i Żeleński mówi o tym wprost, ocenia jednak wypadki post factum i stawia je na gruncie literatury, jej autentyczności i funkcji, które powinna ona w jego mniemaniu spełniać. Mówi tak – Przybyszewski i cyganeria to fałszywa literatura i prawdziwe trupy. I tak rzeczywiście było. Trudno jednak odnaleźć punkt, z którego Boy ocenia literaturę powstającą w kręgu Przybyszewskiego. Przyjmijmy, że on szafuje tymi opiniami jako esteta, tyle, że Przybyszewski nie miał zamiaru estetyzować, on został wynajęty do deprawacji. Piszę wynajęty, bo wydaje mi się to właściwsze, niż formuła oceniająca Przybyszewskiego, jako samotnego, niedocenianego geniusza.

Popatrzmy na następująca fakty z życia Stacha. Kiedy znalazł się w Berlinie, został zapuszkowany za kontakty z ruchem robotniczym. Co to dokładnie mogło oznaczać nie wiem, albowiem jeszcze się w to nie zagłębiłem. Istotne jest to, że nie siedział za długo, albowiem z pruskiej tiurmy uwolnił go nie kto inny tylko Stanisław Grabski, który zatrudnił go w redakcji Gazety robotniczej. Ciekawe, prawda? Chłop ze wsi w gazecie robotniczej. No, ale nie takie cuda się zdarzały.

Nie możemy pominąć obyczajowych ekscesów Stacha, które sprowadzały się do: uwiedzenia żydówki i zrobienia jej trójki dzieci, uwiedzenia Norweżki i zrobienia jej dwójki dzieci, uwiedzenia pani Pająkowej i zrobienia jej jednego dziecka, uwiedzenia żony Kasprowicza i pójścia na odwyk. To można oczywiście oceniać w kategoriach wyczynu, ale ja znam lepszych. Tyle, że oni nie piszą o nagiej duszy i nie opowiadają na odczytach o fallusie szatana. Chlają jednak tyle samo, a może nawet więcej.

Przyjrzyjmy się teraz tym dzieciom. Najbardziej interesował nas będzie pierworodny Bolesław i syn z drugiego małżeństwa – Zenon. Stanisławę Przybyszewską, biedną wariatkę, zostawiamy na boku. Miecię, którą z sierocińca wzięli bogaci ludzie także, jak również jej siostrę biedną Janinkę, która nie miała takiego szczęścia. Ich matka popełniła samobójstwo w chwili kiedy była w ciąży z czwartym dzieckiem, a Stachu zdążył się już ożenić z Duchą, czyli z Dagny Juel. Wracajmy do tego Bolesława. Otóż jako dorosły człowiek został on komunistą i żył w ZSRR. Był także przy tym homoseksualistą, czyli mówiąc po dzisiejszemu gejem. No i to się towarzyszom robociarzom nie spodobało, a więc wysłali go na północ, żeby wraz z innymi wrogami ludu budował kanał białomorski. I tam stała się rzecz niezwykła, Bolesław Przybyszewski założył wraz z innymi więźniami gejami grupę baletową. Tańczyli i śpiewali, rozweselając innych więźniów i załogę obozu. Tak im dobrze szło, że w końcu pana Bolka zwolnili z tego gułagu i mógł chodzić po wolności. Niezwykłe, prawda? Nie wiem niestety co się z nim dalej działo, bo nie miałem czasu tego sprawdzić.

Zenon Przybyszewski, syn Dagny, który był w mieszkaniu w Tyflisie, kiedy Władysław Emeryk zamordował jego matkę, nie wykoleił się wcale. Został szwedzkim dyplomatą i ożenił się z panną de Geer. Nazwisko to jest znane wszystkim, którzy zgłębiają historię Potopu szwedzkiego. Pan de Geer, z Niderlandów wyposażał szwedzką armię w armaty, które potem waliły ile sił w mury klasztoru na Jasnej Górze. Rodzina de Geer jest do dziś chyba jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych rodzin w Szwecji. Jak to się stało, że biedny sierota, obciążony dziedzicznie przez takiego wariata jak Stachu, został dyplomatą i tak dobrze się ożenił? Ja tego nie wiem, ale przypuszczam, że rodzina, z której pochodziła Dagny nie była taką sobie, zwykłą norweską rodziną. Jej siostra adoptowała Zenona i dała mu solidne wychowanie, a także wykształcenie.

Poświęćmy kilka słów relacji Stacha z Dagny, a także ich przedkrakowskiemu życiu w Berlinie. To nie była taka znowu zwyczajna rzecz, żeby samotna dziewczyna siedziała przy stole w winiarni wraz z gromadą nabuzowanych facetów. A do tego sprowadzała się relacja Dagny z ludźmi takimi jak Munch i Strindberg. Oczywiście, obyczajowość w krajach północnych była inna nieco niż w Polsce, być może więc nie wywoływało to takiej sensacji, jak później w Krakowie, ale jednak nie było zwyczajne. Dagny zawróciła w głowie obydwu wymienionym. Munch malował ją jako Matkę Bożą, na swoim obrazie, gdzie Jezus jest poronionym płodem, umieszczonym w prawym dolnym rogu obrazu. Strindberg zaś, który miał jakieś poważne problemy ze sobą, po tym jak przespał się z Dagny, zagroził, że oskarży ją na policji o prostytucję. Potem zaś pojawił się Stachu, który nikogo o nic oskarżać nie zamierzał, nie malował też głupich obrazków, tylko grał na fortepianie, gadał i pisał te swoje dyrdymały. Przybyszewski nie był człowiekiem odtrącanym, jak to czasem można przeczytać. To był gość, którego wszyscy witali z wielkim entuzjazmem, a on się temu poddawał. Kłopot był tylko taki, że co jakiś czas w jego otoczeniu ktoś strzelał sobie w łeb albo truł się jakimiś chemikaliami. Nie wynikało to, moim zdaniem, li tylko z emocji, ale także z innych, pozaliterackich i poza erotycznych przyczyn. W jego mieszkaniu nigdy nie interweniowała policja, on sam zaś zawsze miał pieniądze. Ponoć pożyczał, no ale ile można pożyczać. Jego krakowski sponsor, Zdzisław Gabryelski, oddalił się w końcu od niego, żeby popełnić samemu samobójstwo, a Stachu tańczył i tańczył. Urodziło mu się dwoje dzieci, wyprawił chrzciny córeczce i wszystko szło jak z płatka. No, ale ileż można pić? Dagny w końcu odeszła, ale potem wróciła. Okazało się bowiem, że kocha tylko Stacha. Na zgodę mieli wybrać się na Kaukaz, nie wiadomo za czyje pieniądze, gdzie ich małżeństwo powinno na nowo rozkwitnąć. No i ona tam pojechała wraz z synem milionera, właściciela kopalni manganu i innych jeszcze min, Władysławem Emerykiem. Ten zaś bez jednego słowa zastrzelił najpierw ją, a potem siebie. Ona miała 34 lata, a on 21. Ponoć był to wielki dramat miłosny. Pewnie tak, bo wszyscy w otoczeniu Przybyszewskiego wariowali na punkcie jego żony, on zaś jeszcze to szaleństwo stymulował. To wszystko jest dziwne, ale nie z tych powodów, o których się zwykle pisze. Jeśli mamy całą zgraję rozstrojonych nerwowo i przez większość dnia pijanych facetów, którzy adorują jedną babkę, to musi dojść do tragedii. Nie ma wyjścia. No, ale przypomnijmy, że Stachu znał takie osobistości jak Stanisław Grabski. On musiał być nieźle zaambarasowany sytuacją, której się znalazł i pewnie miał silną potrzebę odmiany. Świadczyć może o tym jego późniejsza decyzja, pójścia na odwyk. Odmiana nie mogła przyjść dopóki w jego otoczeniu była Dagny, bo ona generowała wyłącznie cholerne kłopoty. Stachu miał robotę zleconą do wykonania, a do tego jeszcze kręciły się wokół niego inne dziewczyny, które z pewnością nie sprawiałby tylu kłopotów, co ruda. Nie zawracałby w głowach kolegom, nie bałamuciłby młodszych odeń sensatów i nie wracałby jak bumerang po wskazaniu im drzwi. No, a Ducha to wszystko robiła. Czy nie było czasem tak,że posługujący się manipulacją i intuicją Stachu, najpierw wrobił tego Emeryka w miłość do swojej żony, a potem celowo wypchnął ich oboje na ten Kaukaz, wiedząc, że albo oni się tam połączą węzłem silniejszym niż śmierć, a on wreszcie będzie miał spokój, albo on ją zastrzeli, jeśli okaże się, że ona jednak codziennie wychodzi na pociąg w nadziei, że na peronie pojawi się Stachu jej jedyna, prawdziwa miłość. Zaszły te drugie okoliczności i wszyscy dziś piszą o różnych niespełnieniach i tragizmie. Nikt nawet nie próbuje pisać o cynizmie i podstępach Stacha, który spełniał swoją funkcję deprawatora, nie gorzej niż gwiazdy rocka w latach sześćdziesiątych, a jego żona – osoba pozornie wyzwolona z przesądów w rzeczywistości pragnąca domu – tylko mu w tym przeszkadzała. Raz, że samym tylko pojawieniem się dewastowała emocje wszystkich kolegów, dwa, że nie miała ochoty zostać czarownicą. Trzeba ją było więc sprytnie usunąć.

Jak wiemy, w odrodzonej ojczyźnie Stachu Przybyszewski zajmował się robotą urzędniczą. W ministerstwie poczt i telegrafów tłumaczył dokumenty z niemieckiego. Potem pracował w Warszawie, a jak umarł, na jego pogrzeb zjechali prezydenci Wojciechowski, Mościcki, a także dwaj ministrowie, zarządzający tymi resortami gdzie Stachu urzędował. To jest zadziwiające zestawienie, zwłaszcza, że mamy przecież do czynienia z pogrzebem skandalisty, człowieka wolnego i nieskrępowanego ponoć żadnymi konwenansami. To jest oczywiście nieprawda, Stachu dobrze wiedział co robi i jak powiadam, miał zlecenia, które musiał wykonać.

I teraz powróćmy do problemu postawionego w tytule i do kwestii tradycji. Bolesław Przybyszewski nie może być patronem ruchu LGBT, bo ruch ten ma identyczny charakter jak cygańskie wyczyny Stacha. To znaczy ma wymiar polityczny i żaden inny. Jeśli zaś ktoś zaczyna wierzyć, że może znajdzie tam zrozumienie, może miłość prawdziwą, a może spokój, jeśli poświęci odpowiednio dużo swoich uczuć i siebie samego, ten może łatwo zginąć. Jak biedna Dagny, zastrzelona przez taniego, sentymentalnego głupka. Na szczęście jednak zamordowani geje, którzy wezmą zbyt serio sprawy dziejące się na ulicy, nie pozostawią po sobie sierot. Taka chociaż pociecha.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…


© Gabriel Maciejewski
1-10 września 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2