Męczeństwo Przemysława Witkowskiego
Ruch sodomitów i gomorytów dynamicznie się rozwija i odnosi sukces za sukcesem – ale dotychczas do pełni szczęścia brakowało mu jednego, mianowicie męczeństwa. Teraz jednak krew męczeńska się polała, co prawda tylko z nosa, ale nie bądźmy zbyt wymagający. Hitlerowcy w swoim czasie też mieli problem z męczeństwem, które stosowną palmą ukoronowałoby ich Kampf i dlatego tak się uczepili Horsta Wessela, który został zamordowany przez jakiegoś komunistę. Toteż zaraz zajęli się nim specjaliści od propagandy, którzy z tego męczeństwa wycisnęli, co się tylko dało. W rezultacie kultową piosenką hitlerowców, która śpiewali przy rozmaitych okazjach, stała się „Horst Wessel Lied”. Wspomina się tam o „towarzyszach” rozstrzelanych przez „reakcję” i Rot Front, czyli bojówki komunistyczne, a którzy mimo to „w duchu” maszerują wraz z żywymi w „mocno zwartych szeregach”, co to wpatrują się w swastykę, zwiastującą „dla milionów” chleb i wolność. Trzeba powiedzieć, że socjaliści, wszystko jedno – narodowi, czy z miotu internacjonalnego, używali dobrej oprawy muzycznej, zwłaszcza do hagiografii męczeńskiej, czego dowodem jest choćby piosenka skomponowana z okazji śmierci generała Karola Świerczewskiego, zwanego także „Walterem” – od czego rozmaici ówcześni lizusowie tak nazywali swoje potomstwo. Zaczynała się ona od słów, jak to „ziemia spadła na ciało”, ale „serce zostało na przedmieściach hiszpańskich miast”, no a potem „szło z wojskiem przez obszary Republik Rad”, ponieważ „gdzie za wolność narodu polski żołnierz umierał, tam zostawał strzęp serca generała Waltera”. Wprawdzie ci, co go bliżej znali, utrzymywali po cichu, że serce postrzępiła mu prawdziwa zapamiętałość do wódki, a nie umiłowanie żołnierzy, których krwią szafował bez opamiętania, ale oczywiście „legenda” generała Waltera została zbudowana na kłamstwach patetycznych, a nie na prawdzie, która zawsze jest znacznie skromniejsza. Nawiasem mówiąc, „Horst Wessel Lied” muzycznie jest nawet ładniejsza od kantyczki dla generała Waltera, podobnie jak „Lili Marlen” w czasie II wojny cieszyła się większym wzięciem i to po obydwu stronach frontu zachodniego, bo na Ostfroncie królowała kultowa „Katiusza”, którą przewidział jeszcze Adam Mickiewicz, wkładając w usta Konrada deklarację: „nazywam się Milijon, bo za milijony kocham i cierpię Katiusze”.
Toteż z jednej strony z ubolewaniem, ale z drugiej – z nadzieją powitałem wiadomość o napaści na pana Przemysława Witkowskiego, którego nieznany sprawca dotkliwie pobił – o czym zaświadcza selfie, które pan Witkowski natychmiast sobie zrobił. Widzimy tam krew lejącą się z nosa i rozmaite inne obrażenia, których przyczyną była deklaracja, że nie podobają mu się „homofobiczne napisy”, akurat malowane przez owego napastnika. Z ubolewaniem – no bo pobicie – wszystko jedno z jakich pozycji, bywa dla pobitego bolesne i przykre, ale też z nadzieją, że to męczeństwo pana Witkowskiego nie pójdzie na marne. Że specjaliści od propagandy, uwijający się wokół żydowskiej gazety dla Polaków, co to kieruje nią potomek sowieckich kolaborantów, wycisną z tego męczeństwa wszystkie soki, którymi odtąd będą karmiły się rosnące szeregi sodomitów i gomorytów. Skąd u nas ich się tyle wylęgło w sytuacji kryzysu demograficznego – tajemnica to wielka, chociaż pewne światło rzuca na nią okoliczność, że stary żydowski finansowy grandziarz wyłożył na takie rzeczy aż 18 miliardów dolarów. Taka suma robi wrażenie zwłaszcza na ludziach młodych, którzy zamierzają dopiero wystartować w dorosłe życie z nadzieją, że będzie ono „godne”, to znaczy – opłacane przez kogoś innego. I chociaż rząd „dobrej zmiany” próbuje wyjść naprzeciw tym oczekiwaniom, mnożąc programy rozdawnicze, ale 500 złotych to nie tak znowu dużo w warunkach przyspieszającej inflacji, a poza tym apetyt wzrasta w miarę jedzenia, więc dlaczegóż by w tej sytuacji nie dorobić sobie na demonstracjach sodomitów i gomorytów? Dodatkowym elementem przyciągającym jest nadzieja nobilitacji uczestników takich „marszów” przez szacowne grona ludzi przyzwoitych, co to rozpoznają się po zapachu, a w przyszłości – kto wie – może dodatki kombatanckie do zasiłków? Jak to proroczo napisał rewolucyjny bard Wacław Sieroszewski – „My złota chcemy! – Za złota blaski ja mogę życie z rozkoszy spleść. Za złoto kupię tłumów oklaski i honor mężów i niewiast cześć.” Znakomitą ilustracją trafności tej obserwacji jest oferta, jaką niedawno złożył Kukuniek w nadziei, że ktoś go w końcu wypucuje. Obiecał 250 tysięcy złotych za udowodnienie, że papiery, które zachował sobie w charakterze polisy ubezpieczeniowej generał Kiszczak i których autentyczność potwierdzili grafologowie, są fałszywką spreparowaną przez wrogów, niewątpliwie inspirowanych przez Kaczyńskich. Kukuniek zasłynął z bon-motów w rodzaju: jestem za, a nawet przeciw – toteż nie powinno dziwić skąpstwo byłego prezydenta, któremu najwyraźniej się wydaje, że wydobycie zeznań zza grobu powinno być tańsze, niż od osoby żyjącej. Wydaje mi się tedy, że to za mało, bo adwokaci, nawet mniej znani od pana mecenasa Giertycha, potrafią od swoich ofiar brać honoraria w wysokości 300 tysięcy złotych, więc Kukuniek ze swoimi 250 tysiącami może się wypchać, bo „honor” dzisiejsi „mężowie” cenią sobie znacznie wyżej, nie mówiąc o „niewiastach”, które na taką ofertę nie chciałyby nawet spojrzeć.
Jak już wielokrotnie wspominałem, uczestnicy nowojorskich demonstracji przeciwko prezydentowi Trumpowi, byli werbowani za 18,5 dolara za godzinę.Taka stawka była przewidziana dla zwykłych uczestników, którzy mieli tylko maszerować i wznosić nakazane okrzyki. Natomiast dla chętnych, którzy przed telewizyjnymi kamerami pozwoliliby sobie spuścić krew z nosa, stawki były wyższe – jak mówiono – do negocjacji. W przypadku pana Przemysława Witkowskiego z pewnością tak nie było; jego męczeństwo miało charakter bezinteresowny, co oczywiście przynosi mu zaszczyt, chociaż z drugiej strony, cóż wynagradzać w tych zepsutych czasach, jak nie bezinteresowność i poświęcenie? Dlatego jestem pewien, że pan Przemysław zostanie za swoje męczeństwo wynagrodzony, zwłaszcza gdy policja nie złapie nieznanego sprawcy. Wtedy niezawisły sąd, opierając się na precedensie stworzonym przez panią sędzię Annę Łasik, przysoli odszkodowanie od wrocławskiej kurii, bo wiadomo, że te wszystkie paroksyzmy, jakie spotykają sodomitów i gomorytów, mają swoją przyczynę w Kościele. Już dawno prawdę tę spenetrowała na łamach żydowskiej gazety dla Polaków pani Aleksandra Klich, którą redakcyjny Judenrat rzucił na religijny odcinek frontu ideologicznego, z którego z tajemniczych dla mnie powodów zniknęła moja niegdysiejsza faworyta, pani Katarzyna Wiśniewska. Teraz jednak, gdy sodomitom i gomorytom trafił się taki dar Niebios w postaci męczeństwa pana Przemysława Witkowskiego, na pewno wszystkie ręce będą wezwane na pokład i tylko patrzeć, jak będzie skomponowana specjalna piosenka, która będzie mogła wreszcie zastąpić i „Horst Wessel Lied” i „Katiuszę”.
I nie miłować ciężko i miłować
Prace nad zmeliorowaniem Kościoła katolickiego idą pełną parą, przynosząc codziennie porcję nowych pomysłów reformatorskich. No, może nie całkiem nowych, bo niektóre pomysły pojawiły się jeszcze za Stalina, kiedy to bezpieczniacy oddelegowani na odcinek kościelny podjęli próbę budowania Żywej Cerkwi w postaci ruchu „księży patriotów”. „Nie potępiamy w czambuł wszystkich księży – deklarował Notatnik Agitatora. – Cenimy księży-patriotów...” - i tak dalej. A po czym można było poznać, czy ksiądz jest patriotą, czy nie? Po tym, czy słuchał się partii, ewentualnie bezpieczniaków, czy też się nie słuchał. Jak się nie słuchał, to „my” go „w czambuł”, no a jak się słuchał, to takiego „cenimy”. Ale jakże nie cenić takiego, co się słucha?
Doskonale zrozumiał to francuski prezydent Mikołaj Sarkozy z pierwszorzędnymi korzeniami. Złożył on mianowicie Kościołowi ofertę treści następującej: jeśli Kościół zaakceptuje zasadę laickości Republiki, czyli – w przełożeniu na język ludzki – zrezygnuje z wszelkiego przywództwa moralnego, degradując się do organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przemysłu rozrywkowego, to może nawet liczyć na finansowanie przez Republikę, a jeśli nie – to wojna. Słowem – Żywa Cerkiew a la russe – co jest o tyle oczywiste, że Związek Radziecki obecnie przesunął się na Zachód i właśnie tam bije serce komunistycznej rewolucji. W takiej sytuacji nic dziwnego, że i prezydent Sarkozy wpada na te same pomysły, co wcześniej Józef Stalin.
Jednym z elementów nowej rewolucyjnej taktyki jest wspieranie wszelkich dewiacji, zarówno intelektualnych, jak i seksualnych, bo właśnie one najlepiej nadają się do rozmywania, a następnie unicestwiania organicznych więzi społecznych. Toteż z jednej strony forsowana jest ideologia gender, będąca uperfumowaną i upudrowaną wersją łysenkizmu, a z drugiej – promowanie wszelkich zboczeń, dla których wymyślono skrót LGBT (Lesbian, Gay, Transseksual, Transgender), obejmujący również osoby tzw. „niebinarne”, to znaczy takie, które nie mogą zdecydować się, do jakiej płci należą. Jak widzimy, powstała straszliwa wiedza („powstała wnet straszliwa wiedza, że byt się zgęszcza i rozrzedza”). Zboczenia były również i przedtem, ale nikomu, a specjalnie Stalinowi nie przyszło do głowy, by wprząc je do rydwanu komunistycznej rewolucji. Nowym rewolucjonistom, tym co w roku 1968 wykrzykiwali, że „zabrania się zabraniać” - zwłaszcza gżenia się wszystkich ze wszystkimi - przyszło to do głowy przede wszystkim, z tym, że pierwotne hasło zostało nieco zmodyfikowane: dzisiaj „zabrania się zabraniać” zboczeńcom propagowania zboczeń.
Bojownicy rewolucji – jak to bojownicy – działają na tym odcinku, na który rzuciła ich partia. Toteż jedni organizują „marsze równości”, podczas gdy inni – próbują oduraczyć tak zwane katolickie masy tak zwaną „miłością Chrystusową”. No i właśnie w miesięczniku „Więź”, który za pierwszej komuny był odkrywką tak zwanych katolików postępowych, których najwybitniejszym przedstawicielem, a zarazem redaktorem naczelnym, był znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki. Ale nie był to jedyny organ środowiska zawodowych katolików, bo też było kilka takich środowisk, które nawet – bywało – żarły się między sobą, ale nie z powodu odmiennego rozumienia religijnych dogmatów, tylko zwyczajnie – o pieniądze, które partia wydzieliła dla nich w postaci dochodów z przedsiębiorstwa „Libella”, produkującego słynnego „Ludwika”. Bo inny oddział zawodowych katolików, z tym, że jeszcze bardziej postępowych, otrzymał od samego Iwana Sierowa koncesję na przedsiębiorstwo „Inco-Veritas”, które obracało chemią gospodarczą i dewocjonaliami. Dochody z tych chemikaliów i dewocjonaliów częściowo były obracane na wydawanie gazet i książek – bywało, że całkiem udanych. Trochę nużące są te prehistoryczne wspominki, ale trudno – bo wydają się niezbędne, by zrozumieć – jak to powiadają Rosjanie – czym dyszyt ta cała „Więź”.
Otóż 8 lipca ukazała się w „Więzi” publikacja 30-letniego pana Bartosza Bartosika, w postaci listu biskupów, jakiego autor i tak zwani „apostołowie świeccy”, czyli inaczej mówiąc – aktywiści – bardzo by pragnęli. A dlaczego bardzo by pragnęli? Przede wszystkim oczywiście dla miłości Chrystusowej, to jasne, jak budowa cepa, ale również w celu stopniowego oswajania i tresowania społeczności katolickiej do tego, co starsi i mądrzejsi dla niej przeznaczyli.
Toteż w pierwszych słowach swego listu autor wyraża wdzięczność „wszystkim osobom, działaczom, duszpasterzom, wspólnotom i organizacjom, które w życiu kościelnym i świeckim działają na rzecz duchowego rozwoju i aktywizacji społecznej osób LGBT”. Nie ma mowy o porzuceniu „sprośnych błędów Niebu obrzydłych”, tylko o „doskonaleniu duchowym” – ale w ramach LGBT. No dobrze – ale na czym w takim razie ma polegać to „doskonalenie duchowe”? Ano, skoro nie na porzuceniu sprośnych błędów, tylko na tym, by zaspokajać swoje erotyczne potrzeby „po Bożemu”. O tym, że to jest możliwe, przekonują nas ubeckie materiały z podglądów i podsłuchów w konstancińskiej willi członka Rady Państwa Jerzego Zawieyskiego, nawiasem mówiąc – brzydkiego, jak noc. Jak wiadomo, Jerzy Zawieyski, z pierwszorzędnymi korzeniami i również pod tym względem podobny do feldkurata Otona Katza z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, został zawodowym katolikiem, który do sodomii i gomorii miał już nie skłonność, ale prawdziwą zapamiętałość, niczym Jacek Kuroń do „herbatki”. No i zdarzyło się – o czym ubeccy podglądacze rutynowo meldują – że odbyła się tam homoseksualna orgia, której uczestnicy – również osoby duchowne – w dobrym chmielu, na golasa śpiewali po łacinie „Te Deum laudamus”.
Skoro tedy sprawę „rozwoju duchowego” mamy już załatwioną, możemy przejść do kwestii następnej, mianowicie do miłości Chrystusowej. Pan Bartosik przypomina, że najważniejszym przykazaniem jest przykazanie miłości Boga i bliźniego – a „nakaz miłości bliźniego odnosi się, rzecz jasna, również do osób LGBT, wśród których wielu jest przecież uczniów i uczennic Chrystusa”. No dobrze; to już wiemy, że osoby LGBT mamy „miłować” – bez względu na to, co by to konkretnie miało znaczyć tym bardziej, że w tej sytuacji one powinny „miłować” też i nas. Ale co w takim razie oznacza, że mamy „miłować Boga”? Pan Jezus to wyjaśnił, że chodzi o to, by przestrzegać przykazań, między innymi przykazania „nie cudzołóż”, które najogólniej biorąc, sugeruje konieczność panowania nad instynktem płciowym. W tej sytuacji nie da się ukryć, że między „miłowaniem” osób LGBT i „miłowaniem Boga” zachodzi potężna, być może nawet nieusuwalna sprzeczność. Bo posłuchajmy, co w tej sprawie ma do powiedzenia Pan Jezus: „jeśli brat twój zgrzeszy przeciwko tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik.” Okazuje się, że granice „miłowania” zostały dość wyraźnie nakreślone i żadnej amikoszonerii tu być nie może.
Tymczasem pod koniec wyłazi szydło z worka, bo okazuje się, że te wszystkie zaklęcia zostały wypowiedziane w kontekście awantury w firmie IKEA, która zwolniła pracownika za zacytowanie, co Biblia ma do powiedzenia na temat gorszycieli – a pojęcie to obejmuje propagowanie zboczeń. „W zakładzie pracy nie ma miejsca na słowa, które mogą być odczytane, jako nawoływanie do przemocy.” - powiada pan Bartosz Bartosik.
Jak widzimy, również rzewne opowieści o „miłowaniu” mogą być przydatne w ograniczaniu swobody wypowiedzi. Dlaczego jednak pan Bartosik postanowił dać biskupom lekcję akurat teraz? Tego oczywiście nie wiem, ale możliwe jest, że „Więź” przed jesiennymi wyborami składa Episkopatowi ofertę zawieszenia broni. Sodomici trochę się utemperują, jeśli nawet zrobią jakąś „paradę”, to już bez antychrześcijańskich akcentów – ale Kościół też musi wykonać gest dobrej woli w stosunku do sodomitów. W innym czasie może ta oferta nie byłaby warta zachodu, ale tak się złożyło, że duchowieństwo zostało zapędzone w kozi róg oskarżeniami o pedofilię, pan Sekielski zapowiada emisję drugiej część swojego filmu, podobno jeszcze bardziej pikantną od pierwszej, zaś pan Patryk Vega też się uwija na odcinku demaskowania, więc sytuacja nie jest wesoła. Niczego wykluczyć nie można i być może właśnie dlatego dwaj biskupi: Frankowski i Dec tak zaporowo wystąpili niedawno na Jasnej Górze. W odpowiedzi pani Aleksandra Klich alarmuje, że Kościół w Polsce stosuje przemoc, na razie werbalną. Żydowska gazeta dla Polaków, jak zwykle pozostaje w awangardzie rewolucji i nieubłaganym palcem wskazuje cele do odstrzału.
Czerwony Madryt i Biała Podlaska
Idą faszyści, wiodą natarcie sodomickimi batalionami – mógłby dzisiaj napisać poeta, gdyby strzelił mu do głowy pomysł skomentowania mową wiązaną zamieszek w Białymstoku podczas marszu równości, który w ostatnia niedzielę urządzili tam sodomici. Nawiasem mówiąc, wszystko mieściłoby się w tradycji, bo Białystok jest stolicą Podlasia, a poetę – jak wiadomo – inspirował „czerwony Madryt”, któremu w kontrze przeciwstawiano Białą Podlaską. Według rozmaitych relacji miało ich tam być około tysiąca, co musi budzić zdumienie, że w Białymstoku może być aż tylu zboczeńców płciowych – ale inni obserwatorzy zwracają uwagę, że większość uczestników stanowiły osoby przyjezdne, a na dodatek takie, które widuje się na każdym marszu równości, kiedyś nazywanym, „paradą”. Wygląda na to, że sytuacja jest podobna do tej z lat 50-tych, kiedy to po świecie peregrynował tzw. „cyrk Stalina”. W roku 1954 tenże cyrk zjechał do Warszawy na tak zwany Światowy Zjazd Rewolucjonistów. I stało się, że – jak w swoim „Dzienniku 1954” notuje Leopold Tyrmand – jeden z rewolucjonistów, Grek nazwiskiem Apostolos Grozos, zaniemógł. Wezwany do Hotelu Sejmowego, w którym rewolucjoniści kwaterowali, doktor Dobrzański, chciał udzielić Grekowi pomocy z marszu, ale został zatrzymany przez osobę o manierach ruskiego generała, która towarzyszyła mu aż do pokoju pacjenta. Tam doktor usiłował dowiedzieć się, co choremu dolega, więc pytał go, a to po angielsku, a to po francusku, a to po niemiecku – ale Grek żadnego z tych języków nie rozumiał. Tedy doktor Dobrzański zwrócił się doń po rosyjsku, ale w obecności wspomnianej nadzorczyni Grek po rosyjsku też nie rozumiał. Zawołano tedy rewolucjonistkę z Argentyny, która znała wszystkie języki. Zwróciła się ona do Greka w narzeczu, które doktor Dobrzański zapamiętał z młodości. Okazało się, że to tylko niestrawność po obfitym i zakrapianym bankiecie, toteż zrobił pacjentowi zastrzyk i pożegnał życzliwym: „a giten cześć!” Tyrmand wyjaśnia, że w tym cyrku Stalina występowali absolwenci komunizmu w ulicy Gęsiej i Smoczej w Warszawie, bo oni w lot pojmowali, z jakiego klucza trzeba ćwierkać, podczas gdy prawdziwym rewolucjonistom trzeba by to wszystko mozolnie tłumaczyć. Podobnie musi być i teraz, bo jakże inaczej, kiedy stary żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros całkiem niedawno wyłożył na takie przedsięwzięcia aż 18 miliardów dolarów? Za okruszki z takiej góry złota niejedna panienka zakocha się w koleżance, a niejeden chłopiec – nawet w kilku kolegach. Wprawdzie u nas stawki muszą być nieco mniejsze, niż w takim Nowym Jorku, gdzie w grudniu 2016 roku uczestnikom demonstracji przeciwko prezydentowi Trumpowi płacono 18,5 dolara za godzinę, no ale nawet jeśli o połowę mniejsze, to dobra psu i mucha.
Marsz w Białymstoku od początku nosił cechy prowokacji, bo według świadków („nie brak świadków na tym świecie” - twierdził Rejent Milczek) wszystko zaczęło się od tego, że maszerujące równiachy obrzuciły kontrmanifestantów jajami, a następnie policja oddała z bliskiej odległości w ich kierunku salwę z gumowych kul, co wywołało reakcję w postaci ataku na sodomitów i policjantów. Niektórzy świadkowie powiadają nawet, że policja potraktowała gazem uczestników „pikniku rodzinnego”, który wprawdzie odbywał się niejako w kontrze do marszu sodomitów, ale miał charakter wybitnie pokojowy. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – mawiał dobry wojak Szwejk – a podejrzenia wzbudzone relacjami świadków wzmacnia kilka poszlak. Po pierwsze – że władze zarówno pięknymi usteczkami pani minister Witek zapewniły, że policja będzie chroniła wszystkie manifestacje tak samo, bez względu na ich charakter. Od razu widać, że to łgarstwo, bo gdyby na przykład odbyła się manifestacja pod hasłem „Żydzi na Madagaskar!”, to jestem pewien, że pani minister Witek pierwsza nakazałaby policji spałować uczestników, a minister Ziobro nakazał niezawisłym sądom przysolić im piękne wyroki. Po drugie – że już wkrótce okazało się, że niektóre brutalne sceny były zainscenizowane, podobnie jak tak z obchodami urodzin Hitlera w lasach kolo Wodzisławia Śląskiego. Wprawdzie TVN się zaklina, że to wszystko naprawdę, ale na wszelki wypadek pani Żorżeta przestrzegła wymiar sprawiedliwości naszego bantustanu, by nie wsadzał nosa w nieswoje spawy, czego on w podskokach posłuchał, bo jakże niezależna prokuratura, czy niezawisłe sądy miałyby nie słuchać pani Żorżety, która przedstawia Sprawiedliwość Najwyższą? Za taką samowolkę nawet Prokurator Generalny mógłby zostać zdmuchnięty jak gromnica, więc nic dziwnego, że i w Białymstoku posypią się piękne wyroki. Tego właśnie domaga się tak zwana „opinia publiczna”, to znaczy – żydowska gazeta dla Polaków, która na użytek bliższej i dalszej zagranicy zatytułowała relację z Białegostoku wielkim tytułem: „Faszyści atakują”. Skoro w Polsce faszyści atakują sodomitów, to czyż jakieś państwo ośmieli się protestować, kiedy po jesiennych wyborach żydowskie organizacje przemysłu holokaustu pod nadzorem Naszego Najważniejszego Sojusznika zaczną Polskę szlamować pod pretekstem tzw. „roszczeń”? Nie ma co na to liczyć w sytuacji, gdy marsz sodomitów w Warszawie ochraniało aż 53 ambasadorów, no a poza tym – jeśli szlamowana będzie Polska, to innym będzie się wydawało, że są bezpieczni. Myślę, że i dla rządu „dobrej zmiany” taka prowokacja może być korzystna, bo bez wysiłku pozwala mu zaprezentować się w charakterze Wielkiej Nadziei Białych, która ochroni Polskę przed sodomią i gomorią – ale dopiero po wyborach, bo na razie policja musiała otrzymać rozkaz, by chronić sodomitów, żeby bez obawy mogli urządzać swoje sabaty i w ten sposób straszyć spokojnych obywateli. Po trzecie – że uczestnicy świeżo skleconej koalicji z SLD, sodomickiej „Wiosny” pana Biedronia i „Razem” pana Zandberga, uczepili się tej okazji jak pijany płotu i planują już manifestację wynagradzającą sodomitom ich męczeństwo. Złośliwi mówią, że kulminacyjnym momentem tej manifestacji będzie ofiara, jaką panu Biedroniowi złoży pan Czarzasty, ale pewnie nie ma w tym ani słowa prawdy, bo przecież nie wiadomo, czy panu Robertowi taka ofiara byłaby miła. Po czwarte wreszcie, emocjonalne rozhuśtywanie opinii publicznej na tle sodomii i gomorii znakomicie odwraca uwagę nie tylko od największego zagrożenia, jakie od 1939 roku zawisło nad Polską w postaci żydowskiej okupacji, ale i od sytuacji gospodarczej, która wprawdzie jest tak znakomita, że lepsza już być nie może – ale Naczelnik Państwa zapowiedział „odejście” z polityki już w roku 2023, a nie w roku 2027 – jak jeszcze niedawno chciał. Najwyraźniej musi wiedzieć coś, o czym my jeszcze nie wiemy i swoim zwyczajem całego odium nie zwali na swojego obecnego faworyta, który najwyraźniej też jeszcze nie wie, co go czeka. Muszę się pochwalić, że proroctwa mnie wspierały, kiedy po pierwszym roku „dobrej zmiany” w artykule „Exegi monumentum aere perennius”, co się wykłada, że wznoszę pomnik trwalszy od spiżu w postaci melancholijnych westchnień rodaków, że „za Kaczyńskiego – to było dobrze!”, prawie jak za Gierka, którego pamięć przetrwała we wdzięcznych sercach.
Tęczowy terror, czyli HOMO-ZOMO
Po „białym terrorze”, jaki zapanował we Francji po Restauracji Burbonów, „biały terror” pojawił się w następstwie „terroru czerwonego”, jaki rozpętali bolszewicy natychmiast po rewolucji w 1917 roku. Czerwonego terroru doświadczyliśmy nie tylko w czasie wojny bolszewickiej, ale również po II wojnie światowej, kiedy to Polska z łaski naszych sojuszników: Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, trafiła pod okupację „sojusznika naszych sojuszników”, czyli Józefa Stalina. Warto przypomnieć, że na tamtym etapie, podobnie zresztą, jak i na etapach wcześniejszych, czerwony terror rozpętany został po pretekstem walki o wolność i szczęście ludu. Lud co prawda aż takiego nadmiaru szczęścia się nie spodziewał, podobnie jak były premier Kazimierz Marcinkiewicz, ale wiadomo, że szczęście, wszystko jedno na czym miałoby polegać, prędzej czy później musi być okupione cierpieniem.
Toteż rozruchy w Białymstoku zostały przez zwolenników i promotorów komunistycznej rewolucji przyjęte jako prawdziwy dar Niebios – by pod pretekstem walki z rzekomą dyskryminacją sodomitów i gomorytów rozpętać terror, tym razem „tęczowy”. Z obfitości serca usta mówią, więc przez media przewaliła się fala publikacji o potrzebie, a właściwie o konieczności zaostrzenia represji karnej wobec każdego kto publicznie a nawet i nie publicznie wyraża swoją niechęć wobec sodomickiej propagandy. Nawiasem mówiąc, w awangardzie tego tęczowego terroru przoduje żydowska gazeta dla Polaków, kierowana przez potomka sowieckich kolaborantów, za komuny nawołujących do „nienawiści klasowej”, co pokazuje, że ciągłość, również międzypokoleniowa, jest większa, niż nam się wydaje. W Warszawie zaś, na Placu Defilad odbył się wiec sodomitów i gomorytów, podczas którego przedstawiony został polityczny program tych środowisk, które nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że są wykorzystywane w charakterze mięsa armatniego przez promotorów rewolucji komunistycznej, której celem jest destrukcja organicznych więzi społecznych, by historyczne europejskie narody przerobić na tak zwany „nawóz historii”.
Ten program ma swoje maksimum i swoje minimum. Maksimum zostało wyrażone przez osobę przedstawiającą, jak powinien wyglądać Białystok. W mieście tym „nie ma miejsca”, ani dla „homofobów”, ani dla „kibiców”, ani dla duchownych katolickich, którzy dla komunistycznych rewolucjonistów zawsze byli uważani za najgorszych wrogów – no i w ogóle – dla nikogo, kto by próbował sprzeciwiać się sodomitom i gomorytom w przejęciu przez nich władzy najpierw nad Białymstokiem, a potem nad resztą kraju. „Wir werden weiter marschieren Wenn alles in Scherben fällt, Denn heute da hört uns Deutschland Und morgen die ganze Welt.” (I będziemy maszerować, aż wszystko rozpadnie się w proch, bo dzisiaj nasze są Niemcy, a jutro – cały świat) – śpiewali w swojej kultowej piosence hitlerowcy. Oczywiście sodomici i gomoryci strasznie by się oburzyli, gdyby nazwać ich hitlerowcami – bo dzisiaj „faszysta” nie jest już zwyczajną nazwą zwolennika tego kierunku politycznego, tylko wyzwiskiem, jakim sodomickie mięso armatnie obrzuca swoich rzeczywistych i domniemanych przeciwników. Tymczasem „faszyzm” jest poglądem, którego najtwardszym jądrem jest przekonanie, że państwu nie tylko wszystko wolno, ale że wszystko ono może. Na przykład – nadawać nowy sens pojęciom. Dotyczy to na przykład małżeństwa, które dotychczas jest uważane za związek mężczyzny i kobiety, którzy – abstrahując od religijnego wymiaru tego aktu – umawiają się na wzajemne świadczenie sobie usług seksualnych, ale też zobowiązują się do przyjęcia i wychowania potomstwa . Tymczasem sodomici pod pretekstem „równości małżeńskiej” domagają się, by „państwo” postawiło znak równości między małżeństwami, a umowami o wzajemne świadczenie usług seksualnych, z których żadne potomstwo pojawić się nie może. Jest to przykład swego rodzaju faszystowskiego sposobu myślenia z myśleniem bolszewickim, które „nie znało granic ni kordonów” dotychczas wytyczanych przez logikę i prawa fizyki. Tak – również prawa fizyki – bo jakże inaczej potraktować ulubiony przez Stalina pomysł odwracania biegu rzek? Zatem program maksimum przewiduje „oczyszczenie” miast i miasteczek z „homofobów” gwoli zapewnienia sodomitom i gomorytom „dobrostanu”. W jaki sposób te czystki mają się odbywać, tego na razie nie wiemy, ale przecież są wypróbowane w przeszłości sposoby, do których zawsze można by się odwołać pod pretekstem, że z nienawiścią walczyć trzeba, no a jakże tu walczyć z nienawiścią nie ruszając nienawistników? Tedy rysują się dwa sposoby; albo poprzez intensywną działalność perswazyjną i systematyczne oduraczanie ich przekonać, a jak nie – to pozabijać – bo z nienawiścią żartów przecież nie ma.
Program minimum, to przeforsowanie przez „państwo” ustawodawstwa zgodnego z wyobrażeniami sodomitów i gomorytów na temat prawa. Chodzi nie tylko o postulaty „równościowe” ze sławną „równością małżeńską” na czele, ale i prawo adoptowania cudzych dzieci, które w tym celu musiałyby być odbierane rodzicom hołdującym rozmaitych wstecznym przesądom, choćby po to, by uchronić je przed nieodwracalnym nasiąkaniem „nienawiścią” - ale przede wszystkim o zaostrzenie represji karnej. Penalizowaniu miałyby podlegać wszelkie zachowania, które nie podobają się sodomitom, a więc na przykład – ostracyzm towarzyski. Bowiem sodomici pragną być kochani, a jak ktoś nie chce ich kochać, to „państwo” powinno nauczyć go rozumu za więzienną kratą. Jak już stamtąd wyjdzie, w dodatku przecwelowany przez towarzyszy niedoli, to już będzie kochał każdego, kto od niego tego zażąda.
Mamy zatem do czynienia z obrazem „tęczowego terroru” w pełnym rozkwicie – bo przecież etap surowości dopiero się zaczyna i sodomici nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Natomiast presja, jaką próbują wywierać na „państwo”, akurat tworzone przez eunuchów łasych na głosy wyborcze, może okazać się skuteczna. Sami sodomici i gomoryci nie byliby w stanie nikogo sterroryzować, bo jest ich po prostu za mało. Dlatego też próbują zaprząc do swego rydwanu „państwo” i sądząc z przebiegu wiecu na Placu Defilad i ekspiacyjnych przemówień parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, może im się to udać. Już teraz niezawisłe sądy uchylają decyzje zakazujące prowadzenia sodomickiej propagandy, a policja te propagandowe operacje ochrania – ale czegóż innego moglibyśmy spodziewać się po pani Elżbiecie Witek, która pewnie sama nie może ochłonąć ze zdumienia, że Naczelnik Państwa właśnie ją udelektował taką wysoką funkcją? Toteż i rząd „dobrej zmiany” pod osłoną buńczucznej retoryki, po cichu spełnia wszystkie, albo prawie wszystkie sodomickie oczekiwania – bo głosy wyborcze trzeba ciułać, a poza tym – kiedy już po wyborach trzeba będzie przystąpić do realizowania żydowskich roszczeń majątkowych, to i tak wszystko zacznie się rozstrzygać w całkiem innych kategoriach.
© Stanisław Michalkiewicz
27-28 lipca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
27-28 lipca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz