OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O historii erudycyjnej, rozrywkowej i dla kretynów, geopolityce ukraińskiej i największych tajemnicach wszechświata

Ukraińska geopolityka


Moje przedwczorajsze przygody, a także fakt, że wczoraj samodzielnie sprzątałem działkę i ładowałem zalegające tu śmieci do kontenera, skłoniły mnie do napisania tekstu pod takim właśnie tytułem. I jeszcze jedna przygoda – w czwartek jechaliśmy na wywiadówkę do Warszawy. Tuż przed tym nieszczęsnym wywiezieniem babci na SOR. Zamiast samochodem pojechaliśmy pociągiem, bo szkoła jest blisko stacji. Okazało się, że – tak to ogłosił przez megafon pan maszynista – jest stagnacja i wszystkie pociągi stoją. Po prostu stoją i nie jadą, nie ma ruchu. Na szczęście w pociągu przed nami znajdowała się wychowawczyni naszego dziecka, która też dojeżdża. Stalibyśmy tak pewnie z trzy godziny, ale okazało się, że jedzie z nami bardzo rozmowna, ukraińska sprzątaczka, która ma męża kursującego po Warszawie uberem. Zaproponowała, żebyśmy wysiedli – do stacji Włochy było kilka kroków – i jej mąż, który tam na nią czeka podwiezie nas do szkoły. I tak się stało. Pani z Ukrainy była bardzo sympatyczna i ten mąż także, oboje raczej dyskretni niż zagadujący, ale kilka słów udało się wymienić. Najważniejsza konstatacja z tej krótkiej podróży uberem jest taka, że oni się tu czują jak u siebie. Nie ma w nich ani stresu, ani frustracji z powodu wyjazdu. Być może tak jest z ludźmi w ogóle, nie wiem, nie sprawdzałem tego nigdy na sobie. W każdym razie ta dwójka, którą spotkaliśmy, a byli to ludzie w moim wieku, nie zdradzała objawów wyobcowania. W piątek, siedząc na SOR-ze w Grodzisku, musiałem rozróżnić jednak brak wyobcowania sprzątaczki i kierowcy od braku wyobcowania lekarki, z dyplomem MBA. Pomyślałem też o innej lekarce z Kijowa, która nie wykonuje tu zawodu i nie jest zatrudniona w szpitalu, ale opiekuje się ludźmi starszymi i niedołężnymi. Ciekawe jak to jest, że jedni lekarze pracują na SOR-ze, a inni poszukują szczęścia wśród schorowanych starców. No i którzy wychodzą na tym lepiej. Jedno wydawało się pewne – żadna z tych osób nie wzięłaby się za pracę, którą wczoraj wykonywałem, czyli za ładowanie starych, popróchniałych belek i niepotrzebnych elementów budowlanych do kontenera. Te czasy minęły, a fakt ten wywołuje niewesołe konstatacje. I nie mówcie mi, że panie z Ukrainy sprzątają i to jest praca upokarzająca. Jest moim zdaniem dokładnie odwrotnie. Praca sprzątaczki w Grodzisku wynagradzana jest dziś po 25 zł za godzinę. To nie jest mało i myślę, że wielu ludzi poszłoby sobie dorobić jako sprzątacze i sprzątaczki. Nie jest jednak lekko i konkurencja jest mordercza. Rynek jest nienasycony właściwie, a znalezienie sprzątaczki, która – można się śmiać – musi być osobą zaufaną nie jest łatwe. Ukrainki łatwo się aklimatyzują i łatwo nawiązują kontakty z ludźmi, a przez to szybko zdobywają przewagę na rynku. Są polecane i lubiane. Ja nawet próbowałem kiedyś zatrudnić taką polecaną Ukrainkę, ale nie miała czasu, za dużo zleceń. Zostawmy jednak sprzątanie i przejdźmy do polityki. Szymon podesłał mi dziś link do ciekawego bardzo filmu, obraz pochodzi z – uwaga – 1989 roku i jest produkcją radziecko-enerdowsko-czesko-amerykańską. Tytuł to oczywiście „Stalingrad”. W filmie występują amerykańscy aktorzy, którzy nie są może tak świetni jak aktorzy radzieccy, ale mają ważne role. I teraz pytanie – czy w kooprodukcji amerykańsko-ukraińskiej powstała już jakaś filmowa epopeja? Jeśli tak to jaka i kiedy? Bo w kooprodukccji polsko-amerykańskiej nie powstała żadna o ile wiem. Mamy rok 1989, a producenci z Hollywood, wykładają kasę na film o radzieckim zwycięstwie. Za chwilę wszystko się przecież zawali, za chwilę będzie pucz Janajewa, a tu proszę…Może to wszystko wcale nie tak miało wyglądać? I jak ma wyglądać teraz? To jest pytanie adresowane do Ukraińców, którzy – jeśli już myślą o polityce – to mają jej wizję taką, jaką proponuje gazownia – najpierw my, potem wy. To ostatnie stwierdzenie dotyczy przemieszczania się do demokratycznego świata. Tylko czy to tak naprawdę ma być? Obawiam się, że może być różnie, a to znaczy, że będzie tak jak w przeszłości. Polityka ukraińska, o ile istniała w XX wieku naznaczona była marksizmem albo silnymi aspiracjami nie mogącymi znaleźć spełnienia. Marksizm jest wrośnięty w Ukrainę, nawet jeśli Ukraińcy opowiadają o kozakach, albowiem nie może myśleć o sobie inaczej naród składający się z chłopów, naród uważający za elitę tych kozaków właśnie, czyli warstwę wyszkolonych najemników gotowych do służenia komukolwiek, kto gotów jest zapłacić. W dodatku chronicznie nielojalnych. Ta nielojalność została, w wieku XX i dziś, przerobiona na dążenia niepodległościowe. To jest rodząca dramatyczne skutki nadinterpretacja, z czego Ukraińcy nie zdają sobie sprawy i nawet tego nie chcą. Malarski i literacki walor kozaczyzny jest ważniejszy niż fakty i ich konsekwencje. My mamy podobne raty do emitowania złudzeń, ale mam wrażenie, że nie w takiej skali. Wiara w to, że elita kozacka w XVI, XVII i XVIII wieku chciała li tylko dobra Ukrainy i jej samodzielnego bytu państwowego jest wiarą naiwną, a w wielu momentach także zabójczą. Nie można jej jednak zwalczać na Ukrainie, albowiem bez tego nic im nie zostanie. Białorusini gładko przywłaszczą sobie polskich ziemian i uczynią z nich bojowników o niepodległą Białoruś. Ukraińcy tego nie zrobią, albowiem cała idea niepodległego państwa ukraińskiego zasadza się w istocie na niezależności od Polski. Jest to także, w co zapewne nie uwierzy żaden ukraiński patriota, idea importowana z zachodu, a jej celem nie jest rzeczywiste utworzenie niepodległej Ukrainy, ale stworzenie obszaru niestabilności, który można kontrolować popierając jedne gangi przeciwko drugim. Obszaru niestabilności, w kluczowym do tysięcy lat regionie, czyli na stepie pontyjskim i na szlaku północ-południe. Obszaru, który – pozostając w ciągłym wrzeniu osłabia i degraduje Moskwę. Nie można jednak dopuścić do tego, by obszar ten zyskał jakiś inny statur i zmienił się w krainę miodem i mlekiem płynącą, albowiem wtedy zacznie prowadzić własną politykę i zacznie szukać sojuszników, a to czyni się zawsze poprzez osłabianie sąsiadów, którzy są do sojuszu przymuszani. Tak czynią wszystkie aspirujące kraje, które uzyskały jakąś stabilizację i gwarancje na dalsze istnienie, a z Ukrainą nie będzie inaczej. Ich pech jednak polega na tym, że leżąc w newralgicznym regionie, nigdy takich gwarancji nie uzyskają. To znaczy, może się tak stać, ale musi zaistnieć wiele bardzo czynników. Na przykład musi powstać Via Carpatia. Polska musi prowadzić politykę konsekwentnie proukraińską. I na razie prowadzi. Nie jest jednak powiedziane, że będzie ją prowadzić zawsze. Ja dość łatwo mogę sobie wyobrazić sytuację, kiedy powstaje w Polsce, za rosyjskie i niemieckie pieniądze (to nic, że Niemcy inspirują także politykę ukraińską) partia, zwalczająca bezwzględnie aspiracje Ukrainy i domagająca się wyrzucenia Ukraińców z Polski. To jest do przeprowadzenia. W propagandowym wymiarze jest to nawet łatwe, bierzemy 10 przypadków takich jak doktor Natalia Rejnin i grzejemy je w sieci dzień w dzień, 24 godziny na dobę, a do tego jeszcze dokładamy różne pogadanki. I gotowe. Mamy wyrychtowaną siłę polityczną, która idzie do wyborów pod hasłami nie tylko antybanderowskimi, ale także innymi, wskazującymi na nieszczególną rolę Ukraińców w polskim systemie zarządzania służbą zdrowia i innymi sektorami gospodarki. Koszta są niewielkie, a efekt piorunujący.

Pytanie czy cokolwiek z takich zależności rozumieją Ukraińcy, nawet ci, co skończyli MBA? Myślę, że nic. Myślę, że podobna jak opisana tu wyżej akcja jest u nich przeprowadzana od dawna, że przyjeżdżają oni tu już z mocno ugruntowanym poczuciem wyższości. To się nie robi samo z siebie musi być implantowane. A jeśli jest rzeczywiście, to ma swój cel. Mechanizm ten jest pewną tradycją, a słowo „tradycja” jest kluczem do rozumienia polityki. Nie rozumiemy tradycji polityki, a raczej politykierstwa ukraińskiego. Patrzymy na nią poprzez propagandę wrogości skrajnej, albo fałszywego pojednania, nie sięgając nigdy głębiej, z obawy, że nie poradzimy sobie z mieszkającymi pod powierzchnią demonami. A one nie są wcale takie straszne.

Sprzedawaliśmy kiedyś książkę zatytułowaną „Ukraińska geopolityka”, książkę, która zawiera teksty, najważniejszych ideologów ukraińskiej niepodległości XX wieku. Akurat okazało się, że zostało w magazynie jeszcze 10 egz. https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ukrainska-geopolityka/W promocji jest także ukraiński numer Szkoły nawigatorów. Zostało nam jeszcze około 100 egz.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kwartalnik-szkola-nawigatorow-nr-19-ukrainski/

No, a poza tym zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



O historii erudycyjnej, rozrywkowej i dla kretynów


W Polsce panuje powszechne przekonanie, że historia jest nauką, która Polacy cenią i znają. To nieprawda. Nie ma bowiem w kraju bardziej pogardzanej i źle traktowanej dyscypliny niż historia, a winę za to ponoszą głównie profesorowie uniwersytetów, którzy nie chcą, bo nie wierzę, że nie potrafią, nakręcić żadnej koniunktury wokół swoich publikacji. Nie chcą bo niby po co? Forsę dostają, na uczelni mają pozycję, władza ich kocha i mają status kapłanów świeckiego kultu. A do tego jeszcze wychowują jakichś takich proroków mniejszych, którzy strzec będą wydzielonych i zarezerwowanych dla wybrańców obszarów, na których nie może postać noga profana. Oto wczoraj napisał do mnie pan Bartosz Bajków, który twierdzi iż kłamię pisząc w swoim wstępie do Nadberezyńców, że Wańkowicz nie znał Czernyszewicza, bo obaj pisarze rozpoznawali się i wymieniali jakieś listy. No i on te listy, czy też ich fragmenty wkrótce opublikuje. Na koniec napisał mi jeszcze, że sprawdzi okładkę mojej książki, czy wszystko z nią w porządku. Nie wiem kim jest ten Pan, ale ponoć wcześniej już wymienialiśmy jakieś listy. Ja tego nie pamiętam, albowiem mam masę spraw na głowie i pamięć mi coraz bardziej szwankuje. Chciałem podkreślić jednak, że oto obcy człowiek, współpracujący jak się zdążyłem zorientować z wydawnictwem Arcana, na niezrozumiałej zasadzie ocenia naszą pracę, tak, jakby była przez niego zlecona. To jest wśród polskich popularyzatorów historii częsta przypadłość. Chodzi mi o to charakterystyczne roszczenie sobie praw do wyłączności. To jest zdumiewające, a im mniej się takim ludziom płaci tym jest zdumiewające bardziej.

Słowo o tej okładce „Nadberezyńców”, widzimy tam obraz Juliana Fałata zatytułowany „Powrót z polowania z Łosiem”, przedstawia dwóch Poleszuków, którzy na niewielkim czółnie wiozą ubitego łosia przez rozlewisko. Być może jest to rozlewisko Piny, ale pewności nie mam. Nie miałem dostępu do żadnej dokumentacji dotyczącej życia nad Berezyną – jedynym prawdziwym, z krwi i urodzenia Nadberezyńcem, jakiego widziałem (a i to tylko na fotografii) był mój ś.p. teść Bronisław Aninowski, urodzony w Rakowie – zdecydowałem się umieścić na okładce ten obraz. Wyszukał go Jarek, oryginał znajduje się w muzeum w Bytomiu, a za wykorzystanie go na okładce zapłaciliśmy gotówką. Piszę to, albowiem człowiek działający w dobrej wierze, jest często posądzany przez piramidalne struktury strzegące tych rzekomych, historycznych tajemnic, o nieuczciwość, brak przygotowania fachowego, albo inne jeszcze podobne głupstwa. O co chodzi w tej dziwnej zabawie? O popularność jak się zdaje i o te groszaki, które można wycisnąć z publikacji i przyczynków. Być może jeszcze o jakieś dotacje. Pamiętam, jak po wydaniu wspomnień Edwarda Woyniłłowicza, jego biografka, pani Gizela Chmielewska, napisała w jakimś artykule, że we wstępie piszę bzdury. Nie jest bowiem możliwe, żeby Woyniłłowicz mieszkał w oficynie, na pięterku i nosił tam własnymi rękami wodę w wiadrach. Był bowiem członkiem kilku rad nadzorczych i mimo zubożenia, człowiekiem wciąż zasobnym. Ja tę informację zaczerpnąłem ze wspomnień Jałowieckiego, o czym pani Gizela Chmielewska nie wiedziała, albowiem ich nie czytała i umieściłem ją w swoim wstępie, bo wydała mi się istotna.

We wstępie do „Nadberezyńców” zestawiłem dwóch autorów – Wańkowicza i Czarnyszewicza – a to z tego względu, że obaj pisali o mniej więcej tych samych obszarach (zaraz przyjdzie ktoś i zacznie wyliczać co do metra, jak bardzo się mylę), a ich twórczość choć miała podobny początek i na podobnej treści wyrastała, została tak różnie potraktowana przez los. Wańkowicz mimo chwilowych nieprzyjemności, był jednak pupilem wszystkich reżimów, a Czarnyszewicz, oficer wywiadu, umarł na wygnaniu. „Naberezyńcy”, powieść rzewna i ukrywająca wszystkie nieprzyjemne dla autora i czytelnika momenty odbudowy niepodległości jest podobna do powieści Wańkowicza „Tworzywo”, dzieła entuzjastycznego w istocie, które pokazuje jak z galicyjskich i wielkopolskich emigrantów tworzył się nowoczesny naród kanadyjski. Powieści te to dwie strony medalu, który niestety, nie jest wykonany z bardzo szlachetnego kruszcu, choć wielu osobom może się tak wydawać.

Jak wiecie nie ulegam przesadnemu entuzjazmowi i nie uprawiam świeckich kultów, co jest nagminne wśród popularyzatorów historii i samych historyków. Wielu z nich to kapłani strzegący niby-tajemnych formuł, od których mają się trzymać z dala różni profani, a jeśli już chcą się zbliżyć, muszą pokazać uwierzytelnienia, albo przynajmniej trochę się przymilić. Książkę Czarnyszewicza wydałem z tego powodu właśnie, że budzi ona różne moje wątpliwości. Szczególnie zaś dotyczą one oceny generała Dowbora, który jawi się na jej kartach niczym zbawca narodu, po czym znika z nich po cichu, po sławnym przecież i dobrze, przez niego samego opisany, zamachu na jego życie. To jest jedna z tych wstydliwych odsłon historii, której komentować nikt nie chce. Przypomnijmy tylko, że korpus Dowborczyków, który rekrutował się po części z nadberezyńskiej młodzieży został przez Józefa Piłsudskiego skazany na zagładę. Ten bowiem, wydał Dowborowi rozkaz walki z Niemcami, którzy nie dość, że liczniejsi byli do tego jeszcze lepiej uzbrojeni. Dowbor, żołnierz prawdziwy, to znaczy taki, co nie wysyła bez sensu ludzi na śmierć i nie dekoruje ich potem nic nie wartymi i źle zaprojektowanymi medalami, poddał swój korpus ocalając życie ludzi. W efekcie tego Pisłudski zlecił swoim najbardziej zaufanym oficerom przejęcie władzy w tym rozbrojonym korpusie i walkę z Niemcami. Było to wprost wysłanie tych durniów na śmierć. Rzecz miała się dokonać w Bobrujsku, w momencie kiedy generał Dowbor-Muśnicki, człowiek, który nigdy nie przegrał żadnej bitwy był ciężko chory. Nie udało się. Część zamachowców uciekła, a część została aresztowana. Wśród nich wymienić należy najważniejszych, albowiem są to wszystko jeden w drugiego bohaterowie naszej niepodległości: Leopold Lis-Kula, Ignacy Matuszewski i Melchior Wańkowicz. Sprawę buntu w korpusie Dowbora, Czarnyszewicz, który przecież musiał zdawać sobie sprawę z tego o co chodzi, załatwia dwoma chyba zdaniami. Wiara w to, że reaktywowane będzie całe królestwo, była przemożna i nie do zwalczenia. Nie wiem jakie były relacje pomiędzy Wańkowiczem, a Czarnyszewiczem, ale wobec faktów podstawowych musiały być naznaczone obłudą i ułudą. Czarnyszewicz, wywiadowca i zdolny autor został wystawiony do wiatru. Nie znane mi są powody jego emigracji i być może wcale nie chodziło o to, że nie znalazł pracy w nowej Polsce, być może musiał po prostu uciekać. Wańkowicz zaś – oficer i propagandysta, nie mający litości dla swojej ziemi rodzinnej, jej kultury i tradycji, stał się – jakże niesłusznie – piewcą Kresów. Przypomnijmy tu całkiem idiotyczną i oszukaną książeczkę pod tytułem „Szczenięce lata”, w której pan Melchior zachwyca się życiem w dworze swojego brata, a kończy ją opisem całkowitej dewastacji tego dworu przez okolicznych chłopów. Pointą zaś tego opisu jest zdanie – a dookoła Polska szumi. Tak właśnie, wszystko rozpieprza się w gruzy, ludność jest eksterminowana, oddani ojczyźnie żołnierze wysyłani są na pewną śmierć przez uzurpatora, ale Polska dookoła szumi. To jest moim zdaniem niezwykłe, ten opis i ocena zjawisk z lat 1916-1919 w twórczości obydwu autorów. Tak jak powiedziałem w czasie dyskusji panelowej w Kalsku – ja się nie domagam korekty granic, ja się domagam korekty ocen. To znaczy chcę, żebyśmy zrezygnowali z kultu świeckiego, którego przedmiotem są różne podejrzane, albo wkręcone w sytuację indywidua, bo w epoce, w której żyjemy pamięć po nich nie ma żadnej funkcji, szczególnie zaś nie pełni funkcji wychowawczej. Jeśli komuś się zdaje, że przez takie kulty, podniesie swoje znaczenie i jeszcze zaszczepi w młodzieży patriotycznego ducha, powinien się leczyć. Im szybciej zacznie tym dla niego lepiej.

Wydałem „Nadberezyńców” także z tego powodu, że występuje w tej powieści rodzina Anichowskich. To jest ewidentny błąd autora, który odczytał nazwisko pisane rosyjskim alfabetem nie tak, jak ono w rzeczywistości brzmiało. Rodzina mojego teścia, przyjechała znad Berezyny, wszyscy nosili nazwisko Aninowscy i byli to jedyni Aninowscy w całej Polsce, jest ich niewielu i wszyscy są ze sobą spokrewnieni. Mieszkają w Trzciance, Uniejowie i gdzieś pod Warszawą. Jedna ciotka mieszka jeszcze w Lubsku, reszta wymarła albo się wyprowadziła. W rodzinie moje żony żywa jest pamięć o dziadku Aninowskim, który ze swoimi małymi dziećmi przyjechał w Lubuskie i tam prowadził samodzielnie gospodarstwo rolne. Pamięć o dziadku obrosła różnymi legendami. Jedna z nich jest taka – wyszło zarządzenie, że trzeba oddać złom do skupu, wszystko co jest z metalu i się wala w obejściu, musi być przekazane państwu za darmo. Dziadek powiedział, że nie odda komunistom niczego, załadował wóz złomem, wyjechał na górkę, w pole, które dzierżawił, wykopał sam jeden wielki dół, poskładał tam ten złom i przykrył grubą warstwą ziemi. Zmarł zanim go poznałem, w tym samym miesiącu co jego syn Bronisław. Obaj raczej nie mieli pojęcia, że istniał ktoś taki, jak Florian Czarnyszewicz, który opisywał życie, jakie było udziałem ich rodziców i dziadów. Dziadek przed śmiercią chciał jeszcze pojechać nad Berezynę, ale już nie zdążył. Pamięć o nim i o tych dawnych czasach ginie, albowiem została skazana na zapomnienie już w roku 1918. Nasze dzisiejsze ekscytacje tamtymi wypadkami mają charakter dziecinny. Nie rozumiemy o co szło i dlaczego Polska, ta szumiąca Polska z książki Wańkowicza, zostawiła tych ludzi na pewną śmierć. Czarnyszewicz ze wszystkich sił próbuje tę Polskę jakoś przed swoimi krajanami wytłumaczyć i usprawiedliwić. No, ale my nie musimy. Naprawdę, my nie musimy tego robić, albowiem łatwo może się okazać, że staniemy się ofiarami podobnych rozgrywek.

Na dziś to tyle. Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl



O największych tajemnicach wszechświata


W ostatniej pogadance na temat książki Braudela wspomniałem, nie wiem który to już raz, o targach w Szampanii, które w polskiej historiografii nie istnieją w ogóle. Nie ma na nie miejsca, choć jest tam miejsce na inne kwestie, całkiem błahe i nieważne. Nie ma też w tym naszym piśmiennictwie miejsca na Jakuba Fuggera, do niedawna nie było miejsca na Albrechta Hohenzollerna. O jego braciach nie ma nawet co wspominać. Nie ma w polskiej historii, i to mimo niezwykłego zainteresowania historią Śląska, miejsca na biografie książąt śląskich, z Fryderykiem Legnickim na czele. Nikogo to nie ciekawi. Nie ma o tych kwestiach dyskusji, a jeśli już to na poziomie książek pani Lamparskiej, która zapisuje tomy całe rzewnymi jakimiś historiami o tajemnicach ziemi śląskiej. Ja dobrze pamiętam co się działo kiedy wydałem II tom Baśni jak niedźwiedź, który został obsmarowany przez Ebenezera Rojta, opłaconego przez Artura Nicponia. Nigdy tego nie zapomnę, bo nie zapomina się agresywnej i wsobnej głupoty. Pamiętam że najbardziej w mojej książce ubawiła Rojta wzmianka o pokładach węgla pod Bayreuth płonących przez ponad 400 lat. Co doprowadziło do zmiany klimatu w południowych Niemczech i miało z pewnością wpływ na politykę. Tyle, że nie wiemy dokładnie jaki. Ebenezer Rojt szczerze się weselił, że palnąłem taką głupotę, bardziej śmiał się tylko Jerzy Targalski kiedy napisałem o Kompanii Moskiewskiej. Ja oczywiście próbowałem to jakoś tłumaczyć powołując się na dostępne mi informacje, ale wywoływało to jeszcze większą wesołość anonimowych komentatorów i różnych dziwnych blogerów. Płonące 400 lat pokłady węgla to jest moim zdaniem ważny czynnik decydujący o sprawach gospodarczych. Wpływa on na ceny surowców, na technologię, na decyzje banków i decyzje władców. Podobnie było z funkcjonującymi przez ponad 200 lat targami w Szampanii, o których w Polsce nikt nie pamięta. We Francji pewnie też, ale nas to nie zajmuje, albowiem my się staramy zrozumieć „jak co jeździ”. I przez to właśnie posunięcia propagandystów, którzy próbują odwrócić naszą uwagę od spraw istotnych nie interesują nas wcale.

Wyobraźcie sobie teraz, że za 400 albo 600 lat, kiedy już nowy ład zwycięży na świecie, ktoś będzie sobie próbował uzmysłowić, po jaką cholerę i do czego potrzebny był ludziom ten dziwny, okrągły, dmuchany przedmiot, za którym 22 facetów latało bez sensu po kawałku łąki. Czy to może jakieś zyski generowało? Czy miało jakiś wpływ na życie? Czy to była tylko rozrywka czy może coś innego? Taka mniej więcej jest skala tego zaniechania, a może i większa. Dziś z rana jeden z czytelników podesłała mi taki oto film:
https://www.arte.tv/pl/videos/049509-000-A/jharia-kraina-ognia/?xtor=CS1-98&kwp_0=1260671&kwp_4=3989656&kwp_1=1659742&fbclid=IwAR0ttp5AaDaZBWL_KZ_CjlOLz5vvrnFinmwDP-_PYraq0nbNWhk0DDacfxA

Widzimy wyraźnie, że wbrew temu co pisał dawno temu ten jakiś Ebenezer Rojt płonące pokłady węgla kamiennego, to jest problem w skali nie regionu nawet, nie kraju, a subkontynentu, bo wpływa on na całą politykę gospodarczą Indii. A mamy wiek XXI, nie XV, kiedy nie było ciężarówek, a załadunek płonącego surowca był w ogóle niemożliwy, bo jak – na wozy z drewnianymi burtami?

Nie zamierzam Was zanudzać tymi starymi historiami, przechodzę do rozważań bardziej współczesnych, do kwestii, które także kryją wielkie tajemnice. Oto wczoraj w sejmie zaprzysiężono nowych posłów PO, a wśród nich syna Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego, niekomunistycznego premiera rządu polskiego. Tuż po zaprzysiężeniu pan Mazowiecki powiedział, że on jednak wystąpi z PO i przyłączy się do PSL. Dacie wiarę? ! Syn tego Mazowieckiego! To jest moim zdaniem niezwykłe i kryje jedną z największych tajemnic wszechświata. Oto mieszczuch z Krakowa, dziedzic całej ideologicznej doktryny, z której ni cholery nie rozumie, wystarczy na niego popatrzeć i go posłuchać, wstępuje do partii z definicji chłopskiej. To jest facet paprotka, grający jedynie swoim nazwiskiem, czyli operujący w sferze pewnych symboli, i on właśnie zgłasza akces do PSL. Wcześniej zaś w tym PSL znalazł się szef banku Morgana i syn Bartoszewskiego – tego Bartoszewskiego – Władysław Teofil Bartoszewski. Co to może znaczyć? Oto PO odchodzi nieodwołalnie w przeszłość, czego nie chcą albo nie potrafią zauważyć ci durnie dziennikarze. Już jest po Schetynie i jego bandzie. Jest już nawet po Tusku, a poznajemy to także po tym, jak oni próbują porozumiewać się z PiS. Bo sprawa Falenty, to nie jest atak, ale chęć porozumienia się i dogadania jakiegoś dealu. Mogą sobie wsadzić tego Falentę, jak również jego listy. To już jest nieważne. PiS, za zgodą banków i Żydów buduje sobie sztuczną opozycję. Ta opozycja będzie jak piesek na tylnej szybie samochodu, taki co bez przerwy kiwa głową. Nie może być jednak całkowicie fikcyjna, albowiem banki mają w tym jakiś interes. Jest nim ziemia i dlatego właśnie sztuczna opozycja do partii rządzącej stworzona zostanie na przepróchniałym już dobrze pniu PSL. Kosiniak się cieszy jak dziecko, bo nie rozumie, że to jest jego koniec. W tym nowym PSL, zapewne dobrze już wymoszczonym i przygotowanym, znajdą się ludzie bliscy dawnej mumii wolności, a może nawet ktoś z gazowni. Oni będą robić politykę ludową i stać pod zielonym sztandarem. A te wszystkie Kalinowskie, Zychy i Pawlaki, pójdą na pawlacz. To samo z peeselowską inteligencją miejską. Do uspania, jak mawiał pan Sławeczek. W PO mamy już wyraźne objawy paniki, co było widać wczoraj w Wiadomościach. Oni jeszcze próbują trzymać fason, ale widać, że sami nie wierzą w to co mówią. Falenta jest ostatnią nadzieją, jak ofensywa w Ardenach, ale to już koniec. Nadchodzi epoka nowej komunikacji międzypartyjnej, na której na szczęście dla nas stracą media. To znaczy scena zostanie wyczyszczona, a wszelkie porozumienia będą odbywały się za kulisami, bez niepotrzebnego kokietowania dziennikarz, bez podsłuchów, bez Sowy i temu podobnych idiotyzmów. Poza tym obecność Mazowieckiego w PSL gwarantuje, że żadnej komunikacji nie będzie, albowiem człowiek ten ma jakiś problem z wypowiadaniem dłuższych fraz. Albo przytakuje, albo kręci głową i to w zasadzie wszystko. Nic ponadto mu nie wychodzi. Ja uważam, że to bardzo dobrze i nie martwię się tym wcale. Najbardziej cieszy mnie zaś ten cyrk, który – po tym jak ziszczą się moje przepowiednie – rozpocznie się w mediach. Nie mogę już doczekać się na wywiad Anity Werner z prezesem Kaczyńskim. Czekam z utęsknieniem na to jak Sekielski będzie wyglądał bez gaci w telewizorze. Mam na myśli gacie mentalne, rzecz jasna. Inne kwestie też mogą być interesujące. Nie wiem czy zauważyliście, ale wczoraj pokazywali jak Vincent Rostowski popiera 500+. To się powinno puszczać na okrągło wszystkim zwolennikom PO, jak kraj długi i szeroki. Nikt tym ludziom nie powiedział jeszcze, że wkrótce będą musieli stać się najbardziej zagorzałymi wyznawcami Kaczyńskiego, żeby utrzymać swoją psychikę w jako takiej formie i nie stracić pozycji towarzyskiej. Oni się tego dowiedzą ostatni. No, ale czekajmy w spokoju, na to co nieuchronnie nadchodzi.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl


© Gabriel Maciejewski
13-16 czerwca 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2