O tym jak Elżunia wdała się we Władka, czyli pedagogika jako element propagandy
Miałem napisać dwa teksty, na różne tematy, bo dwa razy wczoraj doznałem olśnienia i jeden z tych tekstów pojawił mi się przed oczami w całości. Tak po prostu – rzędy liter na białej powierzchni – drugi zaś tylko w kawałkach. Tak się czasem zdarza, nieczęsto, ale czasem tak, mam na myśli pojawienie się w głowie gotowca. No i bałem się, że do rana coś zapomnę z jednego albo drugiego. Poza tym wyjeżdżam dziś na cały dzień i do jutra na pewno jeden by gdzieś zniknął. Tak więc musiałem je połączyć.
Pedagogika, nie wiem czy z takim zamiarem ją stworzono, ale jest z całą pewnością częścią machiny sprzedażowo propagandowej. Chodzi mi o sprzedaż treści. A jeśli idzie o pedagogikę, to mam na myślę tę, której hołdował Janusz Korczak.
Konkretnie zaś chodzi mi o koncepcję oddzielenia dzieciństwa od dorosłości i traktowania dziecka jak osobnego człowieka z osobnymi potrzebami i problemami. Tak się złożyło, że byłem dzieckiem i mogę powiedzieć jedno – nie ma mowy o żadnym osobnym dzieciństwie w grupach koedukacyjnych. One dojrzewają błyskawicznie i błyskawicznie gotowe są do stawania wobec problemów dorosłości, tak jak się tę dorosłość rozumie dzisiaj. Mam na myśli prokreację, zakładanie rodziny i odpowiedzialność. Wychowanie grup koedukacyjnych w duchu przysposobienia do życia w rodzinie polega w zasadzie na tym, by te dzieci wyciągnąć ze stanu pierwotnej dzikości i nauczyć je odpowiedzialności za drugiego człowieka. Dziś nie widzimy takich problemów, albo większość ludzi ich nie widzi, ale kiedyś grupy rówieśnicze były całkiem poza kontrolą dorosłych, a nawet gdyby ci dorośli chcieli jakoś ingerować w życie tych grup, nie mieliby ani siły, ani ochoty na to. W sytuacjach bardzo drastycznych wkraczał po prostu ojciec i prał po tyłku każdego z osobna.
W grupie koedukacyjnej poza kontrolą dorosłych i poza kontrolą systemu, czyli poza organizacjami o charakterze politycznym, takimi jak harcerstwo, niemożliwa była edukacja. To znaczy jeśli ktoś był uparty to jakoś tam się wyuczył i gdzieś doszedł, ale to musiało się odbywać przy głębokim zaangażowaniu rodziców. Grupy koedukacyjne, które ja mogłem obserwować, bo miałem to szczęście, że w żadnej nie uczestniczyłem, kończyły swoją edukację wcześnie i na niskim poziomie. Wielu ich członków powracało potem do szkoły i robiło jakieś specjalizacje jako ludzie dorośli, co już powinno być pewną wskazówką dla teoretyków pedagogiki. Myśl o nauce, kształceniu, karierze nie towarzyszy grupom koedukacyjnym. Ona jest właściwa jedynie poddanym dyscyplinie grupom męskim lub żeńskim. To jest niby oczywiste, ale wcale takie nie jest. Młodzież mieszkająca w miastach, miała do dyspozycji cały system, który utrzymywał ich we względnym bezpieczeństwie, i ratował przed osiągnięciem szybkiej dojrzałości. Była to tak zwana kultura. Młodzież z mniejszych ośrodków dysponowała tylko sobą nawzajem i piosenkami zespołu Perfct. To się zwykle kończyło różnymi katastrofami i coraz to lepszymi pomysłami na uczenie ludzi młodych odpowiedzialności.
Wracajmy jednak do Korczaka. Skoro człowiek pozostawiony sam sobie i swojej grupie rówieśniczej staje się dorosły gdzieś około 11 roku życia, po co mu wmawiać, że jest dzieckiem i rozbudzać w nim dziecięce pragnienia? Po to, żeby mu nakłaść do głowy treści, które ukształtują go na wiernego pretorianina systemu, dającego mu narzędzia do funkcjonowania w świecie…i tu w zasadzie trzeba by napisać – dorosłych, ale to przecież jest nieprawda. Nie po to izoluje się dziecko od świata dorosłych, by go do życia w nim przygotować. Ten etap służy temu, by owo mentalne dziecko w człowieku dorosłym pozostało na zawsze i ułatwiało potem absorbowanie rozmaitych propagandowych memów, które się chce dużym grupom ludzi do głowy włożyć. Pewne nawyki i pewne przywiązania są bowiem nie do zwalczenia, do późnej starości. Jak się komuś w dzieciństwie wmówi, że Musierowicz jest dobrą pisarką, to już z nim koniec. To samo jest z Bondem i filmami o nim. A można przecież ludziom wmówić rzeczy dużo poważniejsze i groźniejsze niż to. Rzeczy, którym oddawać będą oni hołd do końca dni swoich, choćby była to nieprawda i jawne oszustwo, które w dodatku prowadzi do konfliktów, a czasem zbrodni, również politycznych.
Mamy więc takie oto sekwencje, albo może lepiej drogi – wychowanie koedukacyjne bez kontroli, które w najoczywistszy sposób było stosowane w Polsce przez całą komunę, na dużych bardzo obszarach i prowadziło do szybkiej prokreacji, kojarzonej z dorosłością, i powiększania się populacji mimo tego, że promowano antykoncepcję i aborcję. Wychowanie pod kontrolą rodziców albo organizacji politycznych zdejmujących odpowiedzialność z tych rodziców. Odbywało się to wychowanie pod presją kultury masowej, ale przy założeniu jednak, że dziecko i człowiek młody to twór odrębny od człowieka dorosłego. To jest założenie katastrofalne, albowiem czyni ono z dziecka konsumenta treści propagandowych i wydaje go na pastwę organizacji produkującej propagandę, która, nawet jeśli jest ważna przez moment i budzi jakieś emocje, to nie zapewni temu dziecku niczego. Do tego w Polsce dołożyć można jeszcze wychowanie katolickie, które było dawniej – w opozycji do komuny – proste i skuteczne, ale takie być przestało, kiedy zaczęto je kojarzyć w eventami polegającymi na oprotestowywaniu kiosków z pornografią. Nie będę dziś rozwijał wątku dotyczącego wychowania skutecznego i bezpiecznego, mogę tylko z własnego doświadczenia rzec jedno. Najważniejsze jest, by rodzic nie starał się przytłoczyć sobą i swoimi koncepcjami dziecka. Tyle mogę powiedzieć jako ojciec, bo widzę, że to działa. Lepiej zrobić kanapkę i podać kubek kakao, a potem niech leci do kolegów, niż trzymać go obok siebie na kanapie i coś tam pierniczyć. No, ale mogę się mylić w tej kwestii bardzo. Dziś chciałem zwrócić uwagę na to, że tak naprawdę wychowanie rozpoczyna się kiedy jesteśmy już dorośli, bo wtedy dostrzegamy, że to co wmówiono nam w dzieciństwie służy jedynie intensyfikacji sprzedaży. Widzimy też, że formuły, które stają się dla nas nie do zniesienia, poprzez swoją nieautentyczność, poprzez jawne oszustwo i kryjącą się za nim pogardę, a także plany jakie ktoś emitujący te formuły ma wobec nas, są pielęgnowane, utrwalane i żyją w najlepsze. Dlaczego? Dlatego, że ludzie, wychowywani w duchu korczakowskim, którzy przez pół życia uważali, że czeka ich w życiu coś niesamowitego, nagle, po skończeniu studiów humanistycznych, zrobieniu specjalizacji i kawałka jakieś tam kariery, dowiadywali się – wprost albo pokątnie – że jednak ta prokreacja jest najważniejsza. Jeśli zaś nie prokreacja to jawne lub ukryte preferencje dotyczące życia moczo-płciowego. Takie rzeczy koedukacyjne grupy rówieśnicze snujące się po wsiach i ulicach małych miasteczek wiedziały już w trzynastej wiośnie swojego życia. Dziś zaś ludzie dorośli dowiadują się tego po trzydziestce i postawieni wobec tego problemu, mogą tylko oddać się w całości na służbę systemu, który to wychowawcze oszustwo umacnia. Nie wiem czy już, ale mam wrażenie, że udowodniłem propagandowy charakter pedagogiki rozumianej na sposób Janusza Korczaka. Teraz przejdźmy do konkretów. Pojawił się tu wczoraj link do strony, którą już omawialiśmy, czyli do tych całych ciekawostek historycznych. To jest modelowy przykład tego, co z człowiekiem zrobić może pedagogika rozumiana w opisany wyżej sposób. Na tej zalinkowanej stronie była akurat recenzja książki pani Cherezińskiej, pod tytułem „Wojenna korona”. Ja może to jeszcze raz tu umieszczę
https://ciekawostkihistoryczne.pl/2019/10/29/wojenna-korona-elzbieta-cherezinska-zachwyca/
Najciekawszy jest tu moim zdaniem sposób w jaki Cherezińska opisuje relacje rodzinne w stadle gdzie ojcem jest Władysław Łokietek, bo to jasno wskazuje do czego służą jej książki, a także jakie wychowanie odebrała ona sama. Mianowicie wychowywała się w niekontrolowanej przez nikogo grupie koedukacyjnej. Proszę bardzo oto dowód:
A jeśli Elżbieta wdała się we Władka? Ten też, całymi latami rzucał się na wroga, nie czekając na posiłki, wybierał nie tego nieprzyjaciela, którego podpowiadała strategia, jakby zawołaniem rodowym Kujaw było nie “Pod wiatr!”, a “Jakoś to będzie”.Elżbieta wdała się we Władka? Tak mówił wujek do mojej matki, jak chciał zagaić jakąś rozmowę przy stole. Kto się do kogo wdał i jakie będą tego konsekwencje. Ponieważ jednak Cherezińskiej ktoś dał szansę i uniknęła ona prokreacji w wieku lat trzynastu, zassała później całkiem sporą dawkę pop-propagandy, która służy utrwalaniu pewnych schematów sprzedażowych i utrzymywaniu dużych grup ludzi w stanie kompletnego zgłupienia, co nazywane bywa czasem edukacją historyczną. Oto przykład:
Władek gotował się na najtrudniejszą z batalii. (…) Wiedział, że nie może na nią spojrzeć. Że nie uniesie rozczarowania w jej wzroku. (…) Stało się. Powiedział to. Wolał patrzeć na rozpacz klęczącego przed nim księcia, niż odwrócić się i zobaczyć rozczarowanie w oczach żony.No tak. Rysiek podpierdolił eternit i przyszedł do Władka po radę, co zrobić jak psy będą w obejściu. Niestety Jadźka się zirytowała i powiedziała mu, że jak coś zacznie kombinować z Ryśkiem i tym eternitem, to niech zapomni o prokreacji. Klapa na norę, jak mówią czasem dystyngowane damy w sytuacjach kryzysowych, kiedy nie mogą już inaczej opanować emocji i zmienić priorytetów działania poślubionego sobie mężczyzny.
Bardzo przepraszam panie, za to co napisałem, ale – jak to czasem mawia lud prosty w Małopolsce – jo nie strzymoł.
Nie ma sensu omawiać dalej prozy pani Cherezińskiej, ani też tego co publikowane jest w portalu ciekawostki historyczne. Zajmijmy się sprawami istotnymi. Najważniejszym celem tego systemu jest przekonanie nas, że stoimy wobec sytuacji bez wyjścia. Możemy tylko konsumować treści Cherezińskiej, określane jako pożywka intelektualna, albo strawa duchowa, albo oddać się czynnościom kojarzącym się z prokreacją, które w 90 procentach przypadków nie będą efektywne. To jest sprowadzenie ludzi do poziomu stada baranów. Nie żadna edukacja, nie żadna pedagogika, nie żadna popularyzacja.
I teraz ważna rzecz, z którą się spotkałem wielokrotnie. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden element bardzo wyrafinowany. Określmy go tu enigmatycznie jako „coś więcej”. Któż z nas nie słyszał w życiu choć raz tej magicznej formuły – wiesz tu chodzi o coś więcej. Ja to słyszałem mnóstwo razy i nawet dawałem się na to nabrać. Nigdy nie chodzi o coś więcej, zawsze chodzi o to samo – o likwidację innych niż proponowane wyżej kanałów dystrybucji treści. Te zaś otwierają się same, lub zostały kiedyś otwarte ale porzucono je, ponieważ organizacja, która je otworzyła została zlikwidowana, albo osłabiona tak, że nie może z nich korzystać.
Omawialiśmy tu kiedyś casus Gombrowicza. To jest najważniejszy przykład jeśli idzie o „coś więcej”. Facet przez całe życie usiłuje zwrócić na siebie uwagę. Jego istotnym spostrzeżeniem jest, że życie dorosłe zaczyna się w dzieciństwie, co mógł zaobserwować żyjąc na wsi. Nie może tego jednak wyrazić inaczej niż poprzez aspiracje do całkiem fałszywych, albo wręcz nieistniejących treści. Na koniec zaś, kiedy okazuje się, że jest chory i Nobla mu nie dadzą, pisze książkę o tym z kim miał okoliczność i gdzie się to odbywało. Trudno o lepszy przykład tego, o czym tu mówię.
Nie wiem czy mi uwierzycie, ale są ludzie, którzy porzucają swój przyrodzony talent, umiejętności, intuicję, wewnętrzne piękno, albowiem zdaje im się, że to jest cholerna taniocha. Są tacy ludzie. Oni myślą, że to co potrafią nie zostanie należycie docenione, albowiem na całym świecie tylko jedna osoba może to właściwie ocenić – oni sami. Nie mogą jednak tego ujawnić, albowiem objawiona im prawda ( a to rzeczywiście jest prawda) nie godzi się nijak z ofertą świata. Ludzie, którzy umieją malować, rysować, pisać, grać wreszcie, nie wyobrażają sobie, że mogliby te swoje umiejętności – nie wyuczone a przyrodzone – poddać czyjejś ocenie. Nie wierzą w nie, bo na zewnątrz jest coś innego. Wolą więc w uwierzyć w tę ofertę niż w siebie. A kiedy już to zrobią, będą walczyć w obronie tego kłamstwa do śmierci. Po to, by usprawiedliwić jakoś to swoje tchórzostwo. I to jest dramat prawdziwy. Ja nie mogę go jednak zanalizować ani opisać tak, jak bym chciał, albowiem wszystkie kanały dystrybucji poza mną są opanowane przez ludzi pokroju Cherezińskiej. Nasz zaś, jest na razie zawalony czymś innym i musimy go trochę przebudować, trochę zmodyfikować i w ogóle wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.
[…]
Histeryczna książka roku czyli dlaczego lepiej jest kiedy rządzą żydzi
Kiedy patrzę na histerię wokół konkursy na najlepszą książkę histeryczną roku, pardon, chciałem napisać najlepszą książkę historyczną, zyskuję całkowitą pewność, że żydzi niestety nie rządzą. Skąd ta pewność się bierze. Otóż po lekturze dzieła Ignacego Schipera „Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich” doszedłem do wniosku, że żaden poważnie myślący o rynku żyd, nie dopuściłby nigdy do takiego zawężenia spektrum tematów na rynku książki. To jest niemożliwe, albowiem nie gwarantuje żadnych zysków, uniemożliwia spekulacje i wyłącza z miejsca te wszystkie cudowne sytuacje, kiedy kontrahenci mogą złapać się za tak zwane orzydle i wołać w niebogłosy – gewałt, oj wej, gewałt! Czyli, jakby to powiedział ktoś z wielkiej korporacji, prowadzić poważne negocjacje dotyczące ceny i jakości towaru. To jest w przypadku polskiego rynku książki wykluczone, w segmencie książki historycznej czy naukowej w ogóle, wręcz nie do pomyślenia. Wokół rynku bowiem tworzy się hierarchia, a który uczciwy żydowski handlarz wytrzymałby ciśnienie hierarchii, która arbitralnie, nie pytając nikogo o zdanie decyduje co jest, a co nie jest wartościowym dziełem? Żaden. Kim więc są ludzie zatwierdzający jakość w opisywanym tu segmencie? To są urzędnicy. O co oni się kłócą, wszak hierarchia urzędników jest jawna i regulują ją jakieś przepisy resortowe. Otóż okazuje się, że nie. Oni się kłócą o to, kto będzie ważniejszy w hierarchii niejawnej, która istnieje w każdej strukturze. Oparta zaś bywa o osobiste charyzmaty, ale częściej o jakieś kontakty z innymi, silniejszymi strukturami, które są na zewnątrz. Charyzmaty zaś służą wyłącznie do tego, by owe powiązania ukryć. Dlatego właśnie jak ognia należy unikać – działając w sztywnej hierarchii regulowanej ustawami – tak zwanych malowniczych osób, które wzięły się nie wiadomo skąd, nie wiadomo co robią, ale mają fantastyczne poczucie humoru i wszystko im wolno. To są kapusie i reprezentanci sił zewnętrznych. Innych resortów, innych organizacji, innych państw wreszcie. Są nie do ruszenia, albowiem sama najwyższa hierarchia struktury, w której działamy, czuje przed nimi respekt. I być może ubija się tam jakieś interesy, czego szeregowy uczestnik misji, jaką hierarchia deklaratywnie ma wykonywać, nie rozumie i zrozumieć nie może.
Jak to wygląda, kiedy rzecz przeniesiemy na rynek książki i ustawimy w segmencie książki historycznej albo naukowej w ogóle? Ciekawie. Nie ma bowiem, teoretycznie, żadnego powodu, by czytać jakiekolwiek książki naukowe i popularyzatorskie. System grantów unieważnił czytelnika i decyzje gremiów gromadzących się na uczelniach owo wykluczenie czytelnika tylko potwierdzają. O co więc chodzi ludziom z tytułami, którzy szarpią się o tę nagrodę? Oni nie chcą przyjąć do wiadomości, zakulisowych decyzji własnego środowiska, których istotny sens jest taki – żadne rodzime treści, czy to popularyzatorskie czy to poważniejsze, nie mogą być kolportowane. Należy je powoli wygaszać, a już z całą pewnością nie tłumaczyć na języki obce. To można robić tylko z propagandą, którą podeprze się tak zwanymi wielkimi nagrodami – patrz Nobel dla Tokarczuk. Na rynki lokalne zaś należy wprowadzać propagandę anglojęzyczną, drukowaną w wielkich ilościach, która ma zastąpić w zasadzie wszystko. No, ale co zrobić z tymi, którzy jednak są i mają jakieś aspiracje? Chcą czytać, dyskutować i traktują to wszystko cholernie serio? Co z nimi? No trzeba im coś podrzucić do wierzenia i wokół tego nakręcić jakąś koniunkturę, która nie da nikomu sukcesu, ale posłuży jako młotek na sznurku w resortowych walkach urzędników z akademii, kreujących ten nasz biedny ryneczek. I takie próby oglądamy bez przerwy. One są coraz bardziej komiczne, bo jak to tu kiedyś napisał Jarecki, wszyscy – wydawcy i autorytety naukowe rozglądają się nieufnie wokół w poszukiwaniu czytelnika idioty. A kiedy już takiego znajdą, rzucają się nań jak rugbyści na napastnika drużyny przeciwnej i usiłują mu wepchnąć do gardła jakieś treści. Wielu z nich, poprzez znajomości w dużych firmach kolporterskich, idzie na tak zwanego chama i wpuszcza do wszystkich kiosków w kraju film o królach wielkiej Lechii. Inni są trochę ostrożniejsi i stawiają na czytelnika elitarnego i wrażliwego. Dla nich są te wszystkie wojenne dziewczyny, dziewczyny z Wołynia, dziewczyny z powstania, dziewczyny z magla przy ul. Chłodnej i Zychowicz. To wszystko jednak nie załatwia sprawy, bo okazuje się, że wymarzony czytelnik idiota to jest zwierzyna rzadka, płochliwa i nieufna. Poza tym występuje zwykle pojedynczo, a przez to nie można mu wcisnąć jednorazowo zbyt wielu egzemplarzy dzieł popularyzatorskich. Co zrobić z czytelnikami, którzy idiotami nie są? Jesteśmy na etapie niezauważania. To znaczy autorzy, promotorzy, profesorowie i inne jakieś autorytety, które mają fantastyczne poczucie humoru, wzięły się nie wiadomo skąd i wszystko im wolno, traktują nas, czytelników nie-idiotów, jak powietrze. To było widać na spotkaniu z prof. Cenckiewiczem, a także widać na innych spotkaniach, gdzie wymienieni wyżej osobnicy, nigdy nie wychodzą poza formułę polityczno alkowianą, czyli syfilis+agentura. O tym, żeby zagaić coś o handlu nie może być nawet mowy, jeszcze by ktoś z sali wyjął kalkulator i dokonał „na szybkiego” jakichś kłopotliwych działań arytmetycznych. Po co to komu? Niech zostanie jak jest. Otóż nie może zostać, jak jest. Nie może, albowiem grupa czytelników nie idiotów multiplikuje się i rośnie, również dzięki nam tutaj, choć nasz udział w powiększaniu tej grupy, to jedynie jakiś ułamek procenta. Ludzie myślą sami z siebie i sami z siebie wyciągają wnioski. I nawet jeśli trochę błądzą, w końcu dochodzi do nich, że ostatnią rzeczą jaka może pomóc w poznaniu prawdziwej historii, jest histeria. Po takiej zaś konstatacji zaczynają unikać książek o dziewczyna z Wołynia, z magla, a także książek Zychowicza.
Tak, jak napisałem, na razie jesteśmy niewidoczni, ale myślę, że od następnej edycji konkursu, będziemy bardziej zauważalni.
Na dziś to tyle. Zostawiam Wam jeszcze link-zaproszenie do oglądania wywiadów z Turzna.
https://prawygornyrog.pl/tv/2019/10/zaproszenie-na-wywiady-z-iv-konferencji-latajacego-uniwesytetu-leszczynowego/
O technologii pisania książek, segmentacji rynku i autentyczności wizerunku
Jak wszyscy wiedzą, w ogóle nie przypominam pisarza. Nie noszę nawet okularów, nie noszę szalika do marynarki, i w ogóle marynarki nie posiadam. W ostatniej, którą miałem i która na mnie pasowała, przetarły się rękawy. Jeśli idzie o lans mojej osoby, to przez cały czas aktywności na fejsie wrzuciłem tam jedno swoje zdjęcie. To, które widać z lewej strony, z włosami obciętymi do gołej prawie skóry. Już dawno tak nie wyglądam. Nigdy nie umówiłem się na sesję z żadnym fotografem, który zrobiłby mi jakieś stylizowane zdjęcia, podkreślające jakość tego co robię. Nie ma to z mojego punktu widzenia sensu, ale wiem, że są inne punkty widzenia, z których sens takich działań widać. Można śmiało powiedzieć, że im mniej autentyczne i słabsze dzieło, tym wyraźniejsza stylizacja autora. I ja dziś, trochę żartem a trochę nie, chciałbym o tych oczywistościach opowiedzieć. Oczywistościach, bo w zasadzie wydawałoby się, że nie ma o czym mówić. Okazuje się jednak, że jest, bo ludzie mają tendencję do popełniania tych samych idiotyzmów, pokładając wiarę w coś, co rzekomo tkwi w ich sercu, a czego ja z całą pewnością nazwać nie potrafię.
Nie wiem czy pamiętacie taki niemy film z Haroldem Lloydem, który uważa się za podrywacza i chce wydać książkę o swoich podbojach. Koledzy z biura gdzie pracuje kradną mu jednak maszynopis i pokładając się ze śmiechu latają z tym po całej firmie. Lloyd bowiem jest zwykłym gryzipiórkiem, który poci się na widok spódniczki i nie wie co powiedzieć kiedy jakaś koleżanka poprosi go o ogień. Wydawać by się mogło, że formaty takie mamy dawno za sobą, wszak Lloyd kręcił swoje filmy w latach trzydziestych, jeszcze bez dźwięku. Okazuje się, że nie. A jeśli nie, to trzeba się zastanowić, co powoduje ludźmi, którzy podobne rzeczy prezentują. Sprawa nie jest prosta, albowiem nie chodzi w mojej ocenie o kompleksy. Oto przykład. Mamy powieść człowieka, który podpisał ją nazwiskiem Jorge Lewin, a w rzeczywistości nazywa się Liberski i pisze coś w portalu Tomasza Lisa. Powieść Lewina-Liberskiego nosi tytuł „Spowiedź libertyna” i jest utworem nasmarowanym całkiem serio. A skoro tak, to znaczy, że autor w sposób istotny nie rozumie funkcji takich dzieł jak „50 twarzy Greya” i sądzi, że wystarczy powtórzyć te dyrdymały, żeby odnieść sukces i pokazywać się publicznie, z tym charakterystycznym dla zwycięzców błyskiem w oku. Być może Liberskiemu zdawało się, że portal Lisa zapewni mu promocję i załatwi dystrybucję, ale tak się stać nie mogło. Powodów jest kilka, a autentyczny idiotyzm jaki Liberski demonstruje w tej książce jest najmniejszym z nich.
Po co w ogóle pisze się tak zwaną literaturę erotyczną? W mojej ocenie po to, żeby kanały dystrybucji się nie zatkały treścią niepożądaną przez wielkich graczy rynkowych. To jest biznes planowany z wielkim rozmachem, bez grama emocji, z promocją na dużych obszarach, połączoną z filmami i gadżetami. Drugim powodem jest chęć wylansowania jakiejś aktorki, bądź aktora, z kimś spokrewnionego, ale w normalnych warunkach, czyli w tej hollywoodzkiej rzeźni, nie mającej/ego żadnych szans na zaistnienie. Trzecim powodem jest chęć zarobienia pieniędzy za nic. Koszta bowiem takiego przedsięwzięcia są minimalne, a zyski wielkie. Segmentacja rynku treści wygląda bowiem tak, że do każdego przedziału wiekowego przypisane są odpowiednie treści stymulujące emocje. I tak każde pokolenie musi mieć swojego skandalistę, który deprawuje lub przynajmniej usiłuje to zrobić z ludźmi w przedziale wiekowym 25-35 lat. O młodszych nie rozmawiamy, bo to osobna kwestia. Dla starszych też się coś ciekawego zawsze napisze, a dla tych zramolałych są teorie spiskowe. Autorzy działający w tych segmentach dziedziczą swoje funkcje i tylko czasem zdarzy się coś takiego, jak nasza tutaj grupa, która tego nie rozumie. Czasem też jakiś Liberski, bez pojęcia o rynku i jego mechanizmach, napisze coś takiego jak ta „Spowiedź libertyna” z nadzieją nie wiadomo właściwie na co. Bo chyba on nie rozmawiał nigdy z żadną kobietą, jeśli produkuje takie kawałki. Może on gadał do sztachet w płocie, albo do owiec na hali i z tego mu się wzięły te swobodne strumienie świadomości, bo niby skąd? Sami zresztą zobaczcie. Oto kilka fragmentów.
https://twitter.com/JanZelig/status/1186326196440711168
https://www.wattpad.com/625088035-spowied%C5%BA-libertyna-wersja-autorska-przedredakcyjna
Do tego mamy owo wystylizowane zdjęcie autora, w okularach, w czerni i bieli, z trzydniowym zarostem i jakąś taką miną, która przypomina szwejkowego „kota srającego w sieczkę”. Przepraszam wszystkich.
I teraz przeskakujemy do innej książki, która ukaże się już na dniach, a ma ona identyczne pretensje do autentyczności, jak książka tego całego Liberskiego. Jej autorem jest Donald Tusk, a dzieło nosi tytuł „Szczerze”. To jest moim zdaniem lepsze niż ten fragment o rozsuwaniu ud i pokazywaniu Liberskiemu gustownej bielizny podczas wsiadania do samochodu. Były premier napisał książkę o kulisach polityki, pod bezpretensjonalnym tytułem „Szczerze”. „Spowiedź libertyna” kontra „Szczerze”, czy to się w ogóle da wytrzymać? A wszystko na pół roku przed wyborami prezydenckimi! A to wszystko z nadzieją na sukces! Premiera książki Tuska już w listopadzie, a Liberskiego możemy czytać już dzisiaj. Myślę, że obaj panowie powinni połączyć siły i wystąpić w jakimś programie prowadzonym przez Tomasza Lisa.
Pomijając już wszystkie, trafione czy nie, egzegezy rynkowe, które mogą wyjaśnić intencję tych autorów i ich promotorów, zapytać trzeba jak można liczyć na skuteczność tych formatów? Moim zdaniem nie można, ale to jest przymus. Ludzie, którzy są uwikłani w pewne sprawy, w kłamstwa i formaty towarzyskie, a także polityczne, ludzie, których największym problemem jest utrzymanie swojego wizerunku, nie mają innego wyjścia. Ich przyrodzony brak wszystkiego, z talentem do czegokolwiek na czele, skazuje ich na takie wybory. Nie wiem do czego przeznaczono Liberskiego, że musiał napisać ten fajans, ale co do Tuska, sprawa jest jasna i czytelna. On ma być prezydentem. Czy będzie? To już nie zależy od nas, ale od tej masy ludzi, którzy kierując się lękiem o siebie i swoje najskrytsze emocje, pozbawieni sił do tego, by dokonać jakiejś analizy i wyboru, zagłosują zgodnie z tym co im narzuca rynek treści. Za tą krótko tu opisaną segmentacją. I to jest groźne, bo może się okazać, że żadne szyderstwo nam nie pomoże. Strach i niemoc w sercach bliźnich będą zbyt wielkie.
Poruszane tu sprawy dotyczą także „naszych” i modlić się należy o to, by nikt nie podsunął prezydentowi Dudzie pomysłu na napisanie książki. Rzecz jasna o wyborach życiowych, religijnych i o przywiązaniu do rodziny, a także o wielkiej miłości do Polski. To może się zdarzyć, albowiem słyszałem już w radio, jak premier Morawiecki mówił o tym, że ksiądz Jerzy Popiełuszko był dla niego wzorem i wraz z rodziną jeździł on do Suchowoli pomagać rodzicom błogosławionego przy żniwach. Tak powiedział premier. Zupełnie jakby nie był na ostatniej mszy i nie słuchał przypowieści o faryzeuszu i celniku. Niesamowite.
Ludzie, żeby wygrać, musimy zrezygnować ze stylizacji i na nowo sformatować rynek treści, w opozycji do globalnych trendów. Bez tego skończy się wszystko znów dyskusją o bezpartyjnych fachowcach, będących lekiem na całe zło. A w księgarniach pojawi się nowa jakaś powieść o macaniu kur przed wejściem do samochodu. Dziękuję za uwagę.
Dlaczego nie istnieje amerykańska partia ludowa?
Najbardziej rozpowszechniony i najgłębiej nierozumiany mechanizm społeczny – w mojej ocenie oczywiście, a ja jak zwykle mogę się mylić – działa w sposób następujący. Projekty polityczne i propagandowe, obudowane propagandą, informacją wprowadzającą w błąd i fałszywą z istoty realizowane są dla celów praktycznych i doraźnych. To co jest w nich fałszem nosi piętno ponadczasowości, albo piętno wspólnotowe, a generalnie jest naznaczone emocjami, które porywają tłumy, lub rozrywają serca wrażliwcom. Propagandowy aspekt tych projektów powoduje, że istotny ich sens jest całkowicie ukryty, także po latach, kiedy projekt jest już wygaszony i nieważny. Zaczyna on wtedy żyć swoim życiem, które nie jest podtrzymywane budżetami wielkich organizacji, ale emocjami oszukanych ludzi, którzy weń uwierzyli i poświęcili dla niego wszystko. I tak jest na przykład z literaturą i poezją w szczególności. Czy to znaczy, że mamy się nie interesować słowem pisanym? Oczywiście, że nie, bo ono – w formie druków zwartych – bywa nadal ożywiane dla celów politycznych, jak jakiś zombie. W sensie jednak dawniejszym, kiedy używano go do walki z Kościołem, albo do walki pomiędzy organizacjami politycznymi, w zasadzie nie istnieje. Technologia załatwiła ten segment, a to co się dzieje na rynku literackim ma w zasadzie tylko charakter zapychania kanałów dystrybucji. Żeby emocje jakichś wariatów nie wykreowały czegoś ciekawego, za czym ludzie mogliby podążyć. Z literaturą jest tak, że wystarczy lekka tylko zachęta, żeby zaczęła się ona rozwijać „sama z siebie”, w pożądanych kierunkach, albowiem zawsze znajdą się osoby, które zechcą naśladować globalne projekty, wierząc, że są lepiej do tego przygotowane, mają więcej do powiedzenia i ładniej piszą. No, ale zostawmy książki i przejdźmy do polityki, bo tam przykłady opisanego zjawiska są także liczne.
Spróbujmy od razu odpowiedzieć na zadane w tytule pytanie – dlaczego nie istnieje amerykańska partia ludowa? Otóż nie istnieje, bo nie ma sensu. Być może istnieje coś na kształt takiej partii, coś, co jest utrzymywane gdzieś na marginesach, żeby odegrać w jakimś ważkim momencie pewną rolę, ale nie ma czegoś takiego w polityce amerykańskiej, jak polski PSL. Dlaczego? Otóż powód jest jeden – misja i idea partii ludowej są zafałszowane z istoty, a jedynym sensem powołania do życia partii ludowych było wyznaczenie i utrzymywanie granic etnicznych. Można do tego dodać jeszcze inny cel – gospodarczy, którym była kontrola produkcji żywności, ale jest on w mojej ocenie wtórny do tego pierwszego, politycznego. Bez ludu nie ma granic etnicznych. Te zaś są potrzebne, żeby organizacje globalne zastosowały na jakimś obszarze zasadę divide et impera. Ta zasada jest w mojej ocenie powszechnie ważna, ale jej znaczenie jest głęboko ukryte pod różnymi fikcjami. Wymieńmy kilka z nich: Żywią y bronią, za waszą wolność i naszą, chłop potęgą jest i basta. Są jeszcze zapewne inne, które stwarzają nie dające się niczym zwalczyć złudzenia, ale my poprzestańmy na tych, które wymieniłem. Żywią y bronią jest hasłem idiotycznym, co doskonale rozumiała polska szlachta, albowiem powołanie pod broń robotnika rolnego powoduje dewastację rynku i zatrzymuje w zasadzie produkcję. Niestety w tradycji polskiej jest owo powoływanie pod broń elementem stałego oszustwa, którym karmią się lokalni politycy. Dziś ma ono nieco inny charakter, ale dawniej polegało na tym, że elita polityczna ufała iż można produkować dużo taniej żywności bez technologii i kredytu przy obciążającym fiskalizmie, powołując jednocześnie do wojska wszystkich młodych chłopów. Żywią i bronią to w zasadzie twórcza modyfikacja hasła – hej kto Polak na bagnety, albo „poszli nasi w bój bez broni”. Nie dość, że bez broni, to jeszcze głodni – można dodać. Hasło – za waszą wolność i naszą, służy wprost do wybierania darmowego lub półdarmowego najemnika, którego następnie wiezie się gdzieś w dalekie strony, żeby tam orężnie zwalczał innych jakichś chłopów co żywią y bronią. O tym, że chłop nie jest żadną potęgą łatwo było się przekonać naocznie patrząc jak drewniany Waldek jest eliminowany z polityki, a na jego miejsce banki wpychają Bartoszewskiego i Kosiniaka.
Powróćmy jednak do istotnego sensu istnienia partii ludowych. Są nim granice etniczne. Charakter tych granic jest taki, że ich istnienie, będące przecież fikcją, trafia do umysłów tych grup, które we własnej ocenie były ekonomicznie upośledzone, a poprzez wyznaczenie tych rzekomo istniejących granic, miały się one z tej ekonomicznej, a także politycznej opresji wyzwolić. Zwróćmy uwagę, że granice etniczne dotyczą tylko ludu, to znaczy gromad wiejskich. Wyznacza się je za pomocą wyliczania procentowego udziału tak zwanych żywiołów etnicznych biorących udział w produkcji rolnej na danym obszarze. Ponieważ produkcja rolna to dla większości ludzi są cholerne nudy, trzeba ją pod czymś schować. Najlepiej pod piosenką. I tu wymieńmy tytuły niektórych utworów, które stanową propagandową podbudowę, pod metodykę wyznaczania granic etnicznych: Zachodź, że słoneczko za modry obłoczek, Wyganiała Kasia wołki, Głęboka studzienka. A żeby nie poprzestać tylko na utworach polskich, przypomnijmy, że są jeszcze utwory ukraińskie takie, jak choćby pieśń „Oj na hori”.
Granica etniczna przebiega tak, jak kształtują się te procentowe udziały w produkcji. Ja to piszę wiedziony intuicją, a nie wiedzą, ale przypuszczam, że gdyby było inaczej Lwów nie zostałby po stronie ukraińskiej. I teraz rzecz ciekawa, jeśli coś tam w tych procentowych wyliczeniach nie sztymuje, można dokonać korekty za pomocą wywózek, prowokacji lub – w ostateczności – likwidacji żywiołu etnicznego, który rości sobie jakieś prawa do udziału w produkcji. Kolejną ważną kwestią jest stworzenie rzekomej tradycji, która fikcję granic etnicznych będzie utrzymywać, a jednocześnie maskować jej rzeczywisty charakter. Jak wiemy wśród współczesnych hagad nie ma miejsca na opiewanie polskiej szlachty i jej dokonań na niwie gospodarczej, można to oczywiście robić, ale bez masowego odzewu, zawsze z tym charakterystycznym zaśpiewem, że szkoda i żal, ale jednak sprawiedliwość przy podziale ziemi musi być. Jeśli kiedykolwiek coś takiego usłyszycie, od razu zadajcie temu co tak powiedział pytanie z tytułu – a dlaczego bracie kochany nie istnieje amerykańska partia ludowa, która domagałaby się sprawiedliwego podziału ziemi pomiędzy wszystkich mieszkańców środkowego zachodu? No, dlaczego? Dlaczego funkcjonują tam te wielkie gospodarstwa, które produkują na rynek globalny, a ludzie w małych miasteczkach żyją w biedzie? I nie ma żadnego Lenina ani Kosiniaka, który by się za nimi ujął. Co za pech!
Dodajmy jeszcze, że raz wprowadzone do obiegu pojęcie granic etnicznych załatwia politykę na danym obszarze na całe dekady, a być może na stulecia. Nawet jeśli w okolicy nie będzie żadnego chłopa, nawet jeśli PSL, będzie się składał tylko z lekarzy, seksuologów, bankierów, kosmetyczek, aktorów (i do tego dojdziemy), będzie istniał, bo musi istnieć pojęcie granicy etnicznej. No i jest jeszcze jedna kwestia, spróbujcie ten szwindel wytłumaczyć Ukraińcom czy Litwinom. Białorusinom nie musicie, bo oni się wprost i na chama odwołują do polskiej tradycji ziemiańskiej i nawet im powieka przy tym nie zadrga. W jednej sekundzie, zostawią te swoje sukmany, w których pokazują się na festiwalach folklorystycznych i założą żupany. My zaś zostaniemy z tym oszukanym PSL-em, kredytami i nie swoją ziemią obrabianą przez maszyny kupione na kredyt.
Dziękuję za uwagę
Nie ma ulicy Łupaszki w Białymstoku
Najpowszechniej uprawianą polityczną działalnością są w Polsce próby zwrócenia uwagi na siebie, za pomocą czynności błahych i nieistotnych, ale wzbudzających wielkie emocje. Choć nie zawsze wielkie, czasem też mniejsze. Opowiem najpierw o przykładach przedwojennych, a potem o tych współczesnych. Z publicystyki Stanisława Mackiewicza najbardziej utkwiły mi w sercu te fragmenty, które dotyczyły bezradności politycznej sanacyjnych elit. Chodziło o czas tuż przed wojną, kiedy to sprawy stawały się coraz bardziej jasne i wyraziste, a minister Jędrzejewicz, dla przykładu, zajmował się wówczas promocją kilimów huculskich. Owo niezrozumienie okoliczności i czarowanie rzeczywistości, nazwane przez Wańkowicza chciejstwem, było wręcz rozpaczliwe. Ludzie, którym się zdawało, że o czymś decydują, zostali, z dnia na dzień właściwie postawieni wobec eskalacji postulatów politycznych, którym w żaden sposób sprostać nie potrafili, albowiem oni i ich organizacja były jedynie chwilowymi kreacjami, które nie miały oparcia właściwie nigdzie, może poza źle zorganizowaną, źle wyposażoną i źle dowodzoną armią. Tak jednak miała zostać unieważniona już na początku wojny. Czy realny wymiar polityki był przez nich zauważany? Myślę, że tak, ale im bardziej bezradni byli wobec rozwijających się wypadków, tym gwałtowniej przeciwko nim protestowali i tym głupsze decyzje podejmowali, nie rozumiejąc jaki będzie ich finał.
Czy dziś możemy obserwować podobne działania? Rzecz jasna, że możemy. Oto rada miejska miasta Białystok, jednym głosem sprzeciwu, zdecydowała, że ulica majora Szendzielarza-Łupaszki, będzie się odtąd nazywała Podlaska. Radni KO sobie tego zażyczyli. Ja zaś, czytając o tym, nie mogłem wyjść ze zdumienia nad jednym faktem. Oto tablice z nazwą tej ulicy były regularnie zamazywane czerwoną farbą przez nieznanych sprawców. I wyobraźcie sobie, że nikt w mediach centralnych tego nie zauważał. Nie wiem nawet czy media lokalne o tym pisały. Nieznani sprawcy dewastują miejską infrastrukturę i nikt nie protestuje? To moim zdaniem dziwne, zwłaszcza, że każdy może sobie łatwo wyobrazić, co by się działo, gdyby jakiś nieznany sprawca zamazał farbą nazwę ulicy tego żydowskiego terrorysty, którego nazwiska zapomniałem, a która jest tam w centrum. Nawet szkoda mówić co by się tam wyprawiało.
Radni KO, którzy w Białymstoku wygrali, ponieważ miasto jest pompowane emocjami płynącymi z Czerskiej i w zasadzie nie ma własnej tożsamości, choć uważane jest za jedno z nielicznych miast w Polsce, które takową posiada, nie potrafili zrobić nic innego, jak tylko prowadzić uporczywą kampanię przeciwko Łupaszce. I właśnie zwyciężyli. Czy radni KO, potrafili zająć się czymś jeszcze poza zmianą nazwy ulicy, albo stymulowaniem wrogości pomiędzy katolicką a prawosławną populacją w Białymstoku? Nie sądzę. Ich misja bowiem nie opiewa na żaden inny rodzaj aktywności. To są ludzie, którzy zostali do rady tego miasta wybrani po to, by w sposób uporczywy i absurdalny zwracać na siebie uwagę publiczności. I do niczego więcej się nie nadają.
Jak wiemy miasto Białystok jest wdzięcznym terenem do eksploatacji propagandowej i różnych społecznościowych prowokacji. Nie dość, że leży na terenie ekologicznie podejrzanym, to znaczy tak czystym i cennym, że niedługo będą tam kastrować ludzi za zbieranie szczawiu na łące, to jeszcze zamieszkiwane jest przez ludność prawosławną. Jak wiemy, kwestie wyznaniowe nie są w ogóle istotne w tak zwanym codziennym życiu i ludzie swoją ekonomię codzienności ustawiają tak, by nie przejmować się sprawami, które są ważne od święta. Te świąteczne zaś, w których manifestują się różnice ekscytujące przyjezdnych kwestie, są dla mieszkańców Podlasia tak oczywiste jak wschody i zachody słońca. Żeby coś zaczęło się dziać, potrzebna jest inspiracja z zewnątrz, mniej lub bardziej gwałtowna, albo po prostu prowokacja. Jak pamiętamy, nasz ulubiony minister Sienkiewicz odgrażał się kiedyś, że każde aresztować i ścigać wszystkich narodowców w Białymstoku, bo jeden coś tam powiedział, a inny wykrzykiwał na ulicy różne wyrazy. Bardzo przepraszam, a co z tymi, którzy zamalowywali tablicę przy ulicy Łupaszki? Dlaczego oni nie byli ścigani?
Sytuacja w Polsce, która ponoć jest już Polską etnicznie jednolitą, a przynajmniej taką miała być po wojnie, znowu zaczyna przypominać czasy międzywojenne. To znaczy władza, przynajmniej z niektórych opcji pobudza do aktywnego działania, tak zwane żywioły etniczne, które – żyjąc według swoich zasad i nie wadząc nikomu – mają domagać się czegoś, jakiegoś poszanowania, większych praw czy czegoś jeszcze. W istocie chodzi o określanie się wobec zestawu symboli, który jest wytrychem otwierającym różne puszki z Pandorą ( to taki żart, piszę na wypadek, gdyby mąż pani Diduszko czytał ten tekst). Zwróćmy uwagę na to, że na tym Podlasiu, mniejszości białoruska i ukraińska, to są jednak mniejszości, czego zdaje się nie zauważają radni KO. Państwo Polskie zaś, a także większość mieszkańców miasta Białystok, może domagać się tego, by ulica nosiła nazwę Łupaszki. Okay, tak się złożyło, że w radzie miasta przegłosowano tę zmianę. To ważna decyzja, bo świadczy ona o tym, że w Polsce nie ma jednak faszyzmu i rządzi demokracja. Jeden głos wystarczył, żeby zmienić tę nazwę, mimo że tak zwane czynniki oficjalne protestowały. Co dalej? Myślę, że dalej będzie kolejny odcinek serialu o tym, jak zły PiS gnębi dobre i szlachetne mniejszości na Podlasiu, które w najlepszej zgodzie z gejami, dzikami i szczawiem z łąki, chcą zaprowadzić tam nowe, piękne zasady życia. I tak to z każdym kolejnym odcinkiem zbliżać się będziemy do końca tej wieloodcinkowej produkcji, a finał jej da się już dziś łatwo przewidzieć. Oto w końcowych sekwencjach, w specjalnie dla potrzeb mieszkańców Podlasia nakręconym odcinku pojawi się postać majora Różańskiego, którego zagra Tomasz Karolak. I on to właśnie, ku uciesze licznie zgromadzonych mniejszości, odsłoni kolejną tablicę przy ulicy im. Sterna czy kogoś podobnego. I będzie się przy tym promiennie uśmiechał. W następnym zaś odcinku, źli narodowcy, zamalują tę tabliczkę farbą. Nie po to jednak wpuszcza się do serialu Różańskiego, żeby uniknęli oni karzącej ręki sprawiedliwości. Zostaną schwytani w kolejnym odcinku, w Białymstoku przeprowadzone zostaną nowe, sprawiedliwe wybory, które dadzą 100 procent miejsc w radzie członkom KO i wreszcie zapanuje spokój i pokój. Po wieczne czasy. Nie wierzycie, że tak będzie? Poczekajcie.
W poszukiwaniu charyzmatów
Propaganda karmi się popkulturą, a ta ma pewną określoną „pojemność”. Żeby dołożyć cokolwiek do popkultury potrzebne są mnogie znajomości, pozwolenia i budżety, albowiem obecność w niej autora czy treści gwarantuje, przynajmniej w teorii, zyski z masowej publikacji. W naszych okolicznościach ten mechanizm jest powoli unieważniany. Wszystko przez to, że ilość memów, jakości, rzekomych jakości, treści w ogóle, które mogłyby podnieść sprzedaż, lub choćby tylko wzbudzić zainteresowanie, jest mocno ograniczona, a wprowadzanie jakichś nowych nie jest możliwe, bo rynek strzeżony jest przez tych, którzy już na nim zarabiają.
Zanim przejdziemy do omówienia konkretnych przypadków zajmijmy się segmentacją. W zasadzie w polskiej popkulturze literackiej, a wliczam to także filmy i scenariusze do nich, wszak wszystko oparte jest tam na słowie, istnieją dwa segmenty: fikcja i rzekoma prawda dobijająca się o uznanie specjalistów. Mam tu na myśli tak zwane produkcje historyczne, które także są fikcją, ale potrzebują jakiegoś uzasadnienia, żeby w ogóle zwrócić na siebie uwagę. Uzasadniający ich istnienie specjaliści to ludzie wynajęci i opłaceni, a nie szczerzy entuzjaści, jak się może niektórym wydawać.
Jeśli idzie o segment fikcyjny to rządzą w nim Bonda i Mróz, a także ich naśladowcy, bo wszystko w ich prozie jest fikcyjne, od perypetii głównego bohatera zaczynając na zjawiskach przyrody kończąc. Te ostatnie występują tylko na kartach ich książek i nigdzie indziej. Bonda i Mróz bowiem, a także ich wydawcy, nie uważają za stosowne, nawiązania kontaktu z rzeczywistością. To jest dobry pomysł sprzedażowy, albowiem większość ludzi żyje, nie zauważając drobiazgów takich jak wschody i zachody słońca, za to skupiając się mocno na przeżywaniu własnych emocji, związanych z codziennymi wyborami – śledź, czy ogórek małosolny? Wybory te pochłaniają całą ich energię i nie starcza jej potem na to, by zastanowić się o czym tak naprawdę pisze Mroza z Bondem, czy też Mróz z Bondą, bo to już, w rzeczy samej, nie ważne. Gwarantem istnienia tego segmentu rynku jest wiara biednych idiotów w to, że można zrobić to samo co wymienieni i zarobić kupę forsy, bo przecież im się udało, a są nikim. Nie można. Nic nie rozumiecie. Oni mogą wszystko, nawet jeśli okaże się, że na widok Chyłki publiczność już tylko pluje w ekran swojej piekielnie drogiej plazmy.
Jak sytuacja wygląda w tej części, która dotyczy historii? Jeszcze gorzej, bo tam eksploatuje się już tylko zgrane do imentu formaty. Magda Ogórek bawi się w Pana Samochodzika, a inni szukają z obłędem w oczach czegoś, co można by określić wyrazem „skandal”, albowiem wiedzą, że nic innego się nie sprzeda. Oni nie mają pojęcia o sprzedaży i w naszym interesie leży, by nie mieli tego pojęcia jak najdłużej. Jechałem ostatnio metrem, a tam, na chama jak zwykle, reklamowali książkę niejakiego Severskiego. To jest coś absolutnie przygnębiającego, ten facet. Trzeba się zastanowić, czy to tak już będzie, że wszyscy emerytowani stójkowi przejdą do empiku i będą epatować młodzież płci żeńskiej nowym garniturem zębów, czy też może ich byli zwierzchnicy wytłumaczą im jednak, żeby pojechali z Wałęsą na ryby, jak kiedyś. Liczę na to drugie.
Severski, jak wiadomo, to sławny szpieg, który postanowił dnia pewnego opowiedzieć o swoim szpiegowaniu i o tym, jak fantastyczne więzi łączyły go z innymi szpiegami. Wysmażył, w sam raz dla Empiku, serię takich gniotów o męskich przygodach w walce. Leży to wszędzie. Okazało się jednak, że rynek, jak to się malowniczo mówi „nie żre”. Żeby pozostać na rynku popkultury literackiej Severski musiał więc poszukać jakiegoś charyzmatu, który poniesie go niczym fala surfera. I znalazł. Napisał książkę o Krystynie Skarbek! Wciórności!? Naprawdę? Cóż za oryginalny i świeży pomysł! O Krystynie Skarbek….!!! Oczywiście, Severskiemu wolno więcej niż innym, bo on został na rynek wstawiony w uznaniu zasług i jego książki nie podlegają ocenie, takiej jaka jest udziałem innych autorów. Kłopot w tym, że żadne książki obecne na omawianym tu rynku nie podlegają takiej ocenie, bo ich funkcja jest inna niż sądzą czytelnicy. Już o tym pisałem sto razy, ale powtórzmy – literatura pop to propaganda przede wszystkim, to sposób na przewalanie budżetów, na utrzymywanie „zasłużonych” autorów przy pieniądzach i na setkę jeszcze innych okoliczności, z których nie zdajemy sobie sprawy. Czytelnikom zaś zdaje się, że to jest obszar, gdzie szlachetni pisarze walczą o palmę pierwszeństwa w jakości tekstu, jakości suspensu i popularności u czytelników. Czyście ludzie wszyscy pogłupieli?! Taki Krajewski nie ma nawet pojęcia co to jest suspens, choć bez przerwy o tym gada. Gdyby miał nie podchodziłby do książek Mroza z obawy, żeby się czymś nie zarazić, albo nie zastygnąć bez ruchu na wieczność. No, a on je omawia i nie czuje zagrożenia.
Byłem wczoraj w Empiku, tu w Grodzisku i zauważyłem, że to zjawisko – gwałtowne poszukiwanie chryzmatu, który uwiarygodni autora jest powszechne. Oto Orliński, który jest podręcznikowym przykładem braku wyobraźni autorskiej, wzmożonych aspiracji, nieumiejętności prezentowania treści i wszystkiego na widok czego czytelnik dostaje nudności, napisał biografię faceta, który wynalazł internet. Ktoś tam inny zrobił coś podobnego, ale najlepszy był i tak Norman Davies, który wyharatał księgę grubszą niż to za co Tokarczuk dostała Nobla i nazwał to „O sobie”. Autor sam jest swoim własnym charyzmatem, a nam pozostaje już tylko czekać aż Mróz z Bondą dostaną rozkaz, by napisać jedno o drugim i żenić to z ręki przed dużymi Empikami. I rzecz znajdzie odzew w postaci zaangażowanych recenzji w sieci, ludzie bowiem uwielbiają kiedy się ich traktuje poważnie i mogą oceniać samodzielnie dokonania swoich ulubionych autorów.
Czy to znaczy, że wszyscy w Polsce oszaleli i nikt już nie myśli normalnie, ani nie próbuje zrobić czegoś naprawdę dobrego? Moim zdaniem tak właśnie jest, nawet jeśli próbuje to natychmiast wpada w pułapkę własnej pychy i daje dowód, że nie rozumie czym jest rynek książki i odbywające się na nim gierki. Poza tym, krępują go aspiracje i pozycja towarzyska, a także to co jest najgorsze i najgroźniejsze – przemożna chęć zwracania na siebie uwagi.
Jak wszyscy zauważyli umieściłem tu wczoraj wywiad z Radosławem Sikorą, który spotkał się z ciepłym i dobrym przyjęciem. Pojawiły się komentarze, niektóre sympatyczne inne zagadkowe, także na fejsbuku. Wiedziony ciekawością kliknąłem w profil jednego z komentatorów, Pana Michała Chlipały. Znalazłem się nagle, w obcym, ale ciekawym świecie rekonstruktorów historii. Przeglądając po kolei to, co tam było, doszedłem do wniosków zaskakujących ale smutnych. Otóż rekonstruktorzy historii, przez sam fakt tylko swojego zaangażowania w rekonstrukcję, roszczą sobie prawa do oceny rynku popkultury literackiej, a konkretnie tego jego fragmentu, który historii dotyczy. Pan Chlipała napisał nawet taką sążnistą recenzję książki Majewskiego, która dotyczy jakichś kryminalnych spraw z Krakowa, chyba międzywojennego. Nie chce mi się teraz tego szukać, ale chodzi z grubsza o to iż pan Chlipała biada nad niewykorzystanymi możliwościami, które tak znakomity autor i scenarzysta jak Majewski miał, ale zdewastował je niestety i zamienił w papkę. To jest, w mojej ocenie coś niezwykłego. Mam na myśli tę recenzję, postawę czytelników treści publikowanych przez Pana Chlipałę, którzy ekscytują się mocno niedociągnięciami prozy Majewskiego. Proszę Państwa, to tak właśnie ma być. Nic nie rozumiecie. Jeśli wydaje Wam się, że rynek pop literatury będzie brał pod uwagę wasze, ciężko wypracowane, zdobyte w trudzie charyzmaty, to się głęboko mylicie. Ten rynek może Was co najwyżej wykorzystać, zemleć, a następnie wypluć, wyznaczyć na wasze miejsce jakichś mniej kłopotliwych i tańszych stójkowych, którzy mają jakieś zasługi w strefie przez Was nie dostrzegalnej i tyle. Jeśli więc bawicie się w te rekonstrukcje musicie to robić bez nadziei na sukces i w połączeniu z publikacjami i dystrybucją, która ominie takie pułapki. Jeśli sądzicie, że Wasze zaangażowanie daje Wam prawo do decydowania o czymkolwiek to jesteście w błędzie. Decydować możecie dopiero wtedy kiedy stworzycie i będziecie kontrolować kanały dystrybucji treści, które produkujecie. No, ale tu – jestem głęboko przekonany – spotka rekonstruktorów klęska. Przede wszystkim dlatego, że oni na tym rekonstrukcyjnym polu kompensują sobie jakieś deficyty ze świata rzeczywistego, a poza tym, w swojej naiwnej wierze sądzili, że wystarczy pieczołowitość i dokładność, żeby osiągnąć sukces. Nie wystarczy. Najważniejsze zaś jest to w jaki sposób sukces jest definiowany. To jest prawdziwa katastrofa – rekonstruktorzy definiują sukces jako zwrócenie na siebie uwagi jak największej ilości ludzi. Komunikacja z tymi ludźmi, w mojej ocenie, a mogę się mylić, odbywa się na zasadach nie do zaakceptowania. To znaczy mądry pan przemawia do głupiej publiczności. Tego, na przykład, nie ma i nigdy nie będzie na naszych konferencjach. Kiedy publiczność nie rozumie, albo z przekory udaje, że nie rozumie, bo to się często zdarza, mądry pan obraża się, albo przechodzi na ironiczny slang specjalistów, którym porozumiewa się z innymi mądrymi panami. Ja nie będę nigdy rekonstruktorem i los rekonstruktorów nie leży mi specjalnie na sercu, ale skoro jeden z nich się odezwał uważam, że warto coś o tym fenomenie napisać. Rynek rekonstrukcji pewnością będzie żył dalej, ale – tak jak powiedziałem – po podmianie kłopotliwych mądrych panów, na mniej kłopotliwych. Wtedy też okaże się ile kasy można z tego wycisnąć po przepuszczeniu niektórych publikacji przez empiki. Nie ma bowiem istotnego powodu, dla którego publikacje specjalistów od rekonstrukcji nie mogłyby się znaleźć w sieciach. Kwestia, kto i na jakich zasadach wyda pozwolenie. Ono może nie być nawet obłożone jakimiś specjalnymi warunkami. Wystarczy 60 czy 70 proc. ceny egzemplarza i już. Nie trzeba nawet znać jakichś sławnych szpiegów. No, ale wtedy autorzy będą się musieli zastanowić nad zyskiem, który będzie zerowy w porównaniu z nakładem włożonej w dzieło pracy. Pozostaje więc marudzenie, pisanie recenzji i nadzieja, że to wszystko, te kryminały, suspensy, literatura pop i autorzy parający się tym oszustwem, chcą jednak dobrze dla czytelnika i marzą jedynie o tym, by dostarczyć mu uczciwej rozrywki. Z taką myślą, ci wszyscy zaangażowani przecież i coś tam rozumiejący ludzie, zrezygnują ze swoich pasji i wrócą za biurka. My zaś zostaniemy tu gdzie jesteśmy.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz