Afera Water-Hejt
A to się narobiło! Żeby to jeszcze kiedy indziej, a tymczasem – tuż przed wyborami do tubylczego parlamentu, w którym Umiłowani Przywódcy będą przychylali nam nieba według wskazówek, to znaczy – według dyrektyw Komisji Europejskiej, bombardującej nimi lokalne bantustany w ilości większej, niż jedna dziennie. Już nad samym tłumaczeniem tego wszystkiego trzeba się napracować, nie mówiąc już o zrozumieniu, a przecież to dopiero etap wstępny, bo potem trzeba to wszystko sformułować własnymi słowami. W przeciwnym razie mogłyby pojawić się wątpliwości, czy Polska jest jeszcze państwem suwerennym – ale dopóki możemy te dyrektywy przekładać na własne słowa, to w suwerenność naszą wątpić nie wypada.
Ale o tym innym razem, bo tymczasem wybuchła afera na miarę amerykańskiej Watergate, która – jak pamiętamy – polegała na założeniu podsłuchów w siedzibie Partii Demokratycznej. Dzisiaj, w epoce inwigilacji totalnej, taka sprawa nie zainteresowałaby nawet w Ameryce psa z kulawą nogą, a cóż dopiero w naszym bantustanie, w którym podmianka na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej nastapiła w efekcie podsłuchów, jakie przy pomocy kelnerów miał założyć dygnitarzom obozu zdrady i zaprzaństwa pan Marek Falenta. Wprawdzie pan Falenta twierdził, że całą operację zlecili mu, a nawet udzielali pomocy, pierwszorzędni fachowcy, ale na szczęście nie powiedział – jacy – dzięki temu został tylko ostrzegawczo skierowany na badania psychiatryczne, bo jużci – każdy, kto nie wierzy w pełny spontan naszej młodej demokracji musi mieć nierówno pod sufitem. Przypuszczam jednak, że pan Falenta, który przecież jest już dużym chłopczykiem, jakoś się zabezpieczyć na wypadek, gdyby dajmy na to, na spacerniku trafił go piorun kulisty, dzięki czemu ani nie powiesił się na własnym prześcieradle – jak Dawid Kostecki – ani nie dostał udaru – jak Brunon Kwiecień, który – nawiasem mówiąc – jak jakiś obłąkaniec twierdził, że pomysł wysadzenia Sejmu w powietrze podsunęli mu funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nic dziwnego, że trafil go szlag.
Skoro jednak zbliżają się wybory, które stwarzają znakomitą okazję do podjęcia próby kolejnej podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, to byłoby dziwne, gdyby z takiej okazji nie próbowali skorzystać mocodawcy i protektorzy obozu zdrady i zaprzaństwa, który nie może się doczekać czasów, kiedy wszystko będzie, jak dawniej. Nie czeka zresztą biernie, bo dzięki wsparciu starszych i mądrzejszych, podejmuje starania by pozycję obozu „dobrej zmiany” podważyć. W tym celu zorganizowany został Komitet Obrony Demokracji, w tym celu na ulicach pojawili się Obywatele RP i nawet niezawiśli sędziowie zaangażowali się w polityczne demonstracje, paląc kaganki i kicając w obronie praworządności. Wreszcie pzyszła kolej na sodomitów i okazało się, że pod tęczowym sztandarem zmieszczą się nie tylko seksualni odmieńcy, ale również – obrońcy demokracji, Obywatele RP, a nawet pan Włodzimierz Czarzasty z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, uchodzący do niedawna wkręgach za „męską szowinistyczną świnię”.
Nigdy jednak nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej, toteż jacyś szatani podkusili panią Emilię, żeby trochę pomogła losowi. Pani Emilia, która dzisiaj prezentuje się nie jako „mała dzielna żona żołnierza”, tylko jako „żołnierz” i to w dodatku słusznej sprawy, nawiązała łaczność z wiceministrem sprawiedliwości, panem Łukaszem Piebiakiem, przed którym podjęła się organizowania tak zwanego „hejtu” na niezawisłych sędziów, zwłaszcza tych, którzy znajdują się na pierwszej linii frontu walki o praworządność, która tak bardzo leży na sercu Naszej Złotej Pani. Pani Emilia twierdzi, że wprawdzie brała za swoje czynności pieniądze, ale – po pierwsze – nie pochodziły one z Ministerstwa Sprawiedliwości, tylko od osób fizycznych, a po drugie – nie były one wielkie – na przykład jednym razdem sto, a drugim – pięcset złotych. Jesli to prawda, to można powiedzieć, że pani Emilia w gruncie rzeczy działała z pobudek ideowych, czego nie można niestety powiedzieć o parlamentarzystach, u których – po pierwsze – pobudek ideowych nie można się dopatrzeć nawet ze świecą, bo żeby mieć pobudkę, to najpierw tzaeba mieć ideę – a z tym u nas coraz trudniej. Po drugie – że parlamentarzyści za swoją bezideowość biorą pieniadze znacznie większe niż te, do których gotowa się przyznać pani Emilia, dzisiaj zresztą serdecznie żałująca swoich błędów Niebu obrzydłych.
W rezultacie pan wiceminister Piebiak podał się do dymisji, którą pan premier Morawiecki przyjął w przekonaniu, ze to sprawę zakończy. Ale gdzie tam! Nieprzejednana opozycja, która w sprawie amerykańskiej ustawy 447 JUST nie zająknęła się ani słowem, a 19 lipca „wstrzymała się” od głosu podczas odrzucania ustawy „antyroszczeniowej”, teraz rzuciła się na aferę Water-hejt niczym hieny na padlinę. Inna sprawa, że to znakomita okazja, by „pięknie się różnić” nie ryzykując wdaniem się w jakieś merytoryczne spory. Toteż jeden przez drugiego pokazuje, jak to nieugięcie stoi na nieprzejednanym stanowisku, w czym przoduje poseł Brejza, też, nawiasem mówiąc, oskarżany o organizowanie „hejtu”.
No dobrze – ale na czym właściwie polegał ów „hejt” wobec niezawisłych sędziów. Co właściwie prokurowała na nich pani Emilia, podsuwając następnieefekty swojej pracy niezależnym mediom głównego nurtu i nurtów pobocznych? W mediach pojawiają się informacje, że pani Emilia podsuwała mediom materiały „kompromitujace sędziów”. Co to za „materiały”? Czy to informacje o zachowaniach czy postępkach sędziów, którzy rzeczywiście się ich dopuścili? Jeśli tak, to nie jest żaden „hejt”, tylko informacja. Gdyby sedziowie nie zachowywali się w taki sposób, ani nie dopuszczali się postepków, to pani Emilia musiałaby wszystkie te historie wysysać sobie z palca. Tymczasem żaden niezawisły i „hejtowany” sędzia nie oskarża jej przed niezawisłym sądem o zniesławienie, a w tej sytuacji można podejrzewać, że pani Emilia coś tam jednak o tych sędziach wiedziała. No dobrze, wiedziała – ale właściwie skąd?
Wydaje mi się, że jedynym źródłem takich informacji mogły być tak zwane „służby”, czyli bezpieczniackie watahy, które rutynowo zbierają rozmaite informacje o obywatelach albo gwoli ich szantażowania, jeśli na przykład są zamożni lub wpływowi. Takie „kompromitujace” informacje można też wykorzystać przed wyborami, niekoniecznie zresztą z jednej pozycji, ale też z pozycji odwrotnej. Myślę, że z panią Emilią właśnie ta było. Że jakaś bezpieczniacka wataha, prawdo;podobnie wykonując zadanie zlecone jej przez zagraniczną centralę, pragnącą doprowadzić do kolejnej podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu po prostu podsunęła panią Emilię panu wiceministrowi Piebiakowi, który w przekonaniu, ze swemu ministsrowi wyświadcza przysługę, skwapliwie dał się na tę prowokację nabrać. A kiedy już nazbierało się sporo materiału obciażającego Ministerstwo Sprawiedliwości, pani Emilia zalała się łzami i dlatego mamy Water-Hejt.
Bez asysty wojskowej
Ach, co za zawód! Gdyby sprawa dotyczyła czegoś błahego, to można by za Franciszkiem Fiszerem powiedzieć, że „cały pogrzeb na nic” - ale nie chodzi przecież o pogrzeb, tylko o odwołany przyjazd prezydenta Trumpa do Warszawy na obchody 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej. Co prawda przybędzie wiceprezydent Mike Pence, ale wiadomo, że wiceprezydent w Ameryce nie ma wielkiego ciężaru gatunkowego, więc gdyby nawet pan prezydent Duda odważył się go zapytać o ustawę 447 JUST, to pewnie udzieliłby odpowiedzi wymijającej. Oczywiście pan prezydent Duda na taka samowolkę nawet wobec wiceprezydenta Pence’a się nie odważy, podobnie jak chyba nie odważy się zagadnąć o tę sprawę sekretarza stanu Mike Pompeo, który nie tak dano otrzymał od 88 senatorów list z żądaniem, by wobec Polski podjął „śmiałe kroki”. Z tego listu widać, że siekiera już do pnia przyłożona i czekamy tylko na wybory, by rozpoczęła się rąbanka. Mike Pompeo będzie bowiem musiał złożyć Kongresowi sprawozdanie, jak Polska przygotowuje się do przeforsowania „kompleksowego ustawodawstwa”, które żydowskim roszczeniom nadałoby pozory legalności – a co powie Kongres, to mniej więcej już wiemy. Senat w przytłaczającej większości opowie się za podjęciem „śmiałych kroków” wobec Polski, a nie sądzę, by Izba Reprezentantów zachowała się inaczej. Kongresmani doskonale przecież wiedza, że gdyby któryś nie ;poparł „śmiałych kroków”, to zaraz jakieś dziecko by sobie przypomniało, ze przed 40 laty było molestowane i zanim sprawa by się wyjaśniła, to koniec kariery: „trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa, kryzys, krach!” jeśli natomiast taki jeden z drugim kongresman będzie słuchał się AIPAC-u, to będzie żył aż do śmierci, niczym pączek w maśle. Nawiasem mówiąc, kiedyś właśnie taka przyszłość wywróżyła mi Cyganka: „będziesz żył aż do śmierci, aż ci się zawierci!” - więc jak zacznie mi się zawiercać, to będzie to nieomylny znak, że to już. Podobnie było w przypadku księcia Czartoryskiego, który miał ze swoim włoskim lekarzem umowę wsparta obietnicą testamentowych dukatów, że nie będzie przed swoim pacjentem ukrywał prawdy o stanie jego zdrowia. Toteż pewnego dnia, gdy książę grał w wista z nuncjuszem papieskim i francuskim ambasadorem, przyszedł Włoch, by zbadać pacjenta i z miny lekarza książę wywnioskował, że dobrze nie jest. - Czy to już? - zapytał – a Włoch kiwnął głową. Książę wrócił tedy do swoich karcianych partnerów i wyekskuzował się wobec nich, że „dzisiaj partii nie dokończymy, bo muszę iść umrzeć”.
Sam nie wiem, dlaczego zboczyłem w tę akurat stronę, bo przecież przygotowujemy się do uroczystych obchodów 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej. Wprawdzie prezydenta Trumpa nie będzie, ale za to będzie prezydent Niemiec Walter Steinmeier, a ponadto swój przyjazd do Warszawy zapowiedziała również Nasza Złota Pani – tym razem na szczęście bez licznej asysty wojskowej, jak to było 80 lat temu. Nie znaczy to oczywiście, że celem tej Obecności będą wyłącznie wspominki. I bez asysty wojskowej można przecież wiele spraw załatwić, zwłaszcza w sytuacji, gdy siekiera do pnia jest już przyłożona. Bardzo możliwe, że o to właśnie chodzi, bo ma przyjechać też ukraiński prezydent Zełeński. Jak pamiętamy, pełnomocnik Departamentu Stanu do spraw zwalczania antysemityzmu w Europie, pan Elan Carr, z jego powodu i z powodu jego pierwszego ministra Włodzimierza Hrojsmana, bardzo Ukraińców pochwalił – ze nie ma wśród nich antysemityzmu. W Polsce za to jest, o czym codziennie jesteśmy informowani jak nie przez żydowską gazetę dla Polaków pod redakcją potomka sowieckich kolaborantów, to przez biuletyn propagandowy obozu zdrady i zaprzaństwa, wykupioną niedawno przez amerykańską firmę Discovery Communications, kierowaną przez pana Dawida Zaslawa, z pierwszorzędnymi korzeniami. Skoro taki uporczywy antysemityzm utrzymuje się naszym bantustanie, to czyż nie jest rzeczą naturalną, żeby zrobić z tym porządek? A w jaki sposób można zrobić z tym porządek? Ano w taki, że najsampierw żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, przy pomocy presji wywieranej na władze naszego bantustanu przez Naszego Najważniejszego Sojusznika pobiorą od nas haracz pod pretekstem „roszczeń” dotyczących „własności bezdziedzicznej”, a potem przyjdzie kolej na rozstrzygnięcie polityczne – na przykład, żeby z Zachodniej Ukrainy i z Generalnego Guberna... - to znaczy pardon – z jakiego znowu „Generalnego Gubernatorstwa”? Nie z żadnego „Generalnego Gubernatorstwa”, tylko zwyczajnie – z tej części Polski, która znajduje się na wschód od granicy zaznaczonej w art 116 niemieckiej konstytucji – stworzyć Judeopolonię.
Dopiero w tym kontekście można ocenić finezję zachowania prezydenta Donalda Trumpa, który sprytnie wykorzystał nadciągający nad Florydę huragan, żeby nie być obecny przy dzieleniu tego tortu. Można się było tego spodziewać już po zaskakującej deklaracji amerykańskiego prezydenta podczas konferencji prasowej z udziałem pana prezydenta Dudy. Pan prezydent Duda narzekał na Rosję, a prezydent Trump – na Chiny – ale kiedy już się wynarzekał, prezydent Trump nieoczekiwanie oświadczył, że jest przekonany iż wkrótce Polska, podobnie jak Stany Zjednoczone, będzie miała dobre stosunki z Rosją. Ano nie da się ukryć, że jeśli USA chcą jakoś rozwiązać kwestię chińską, to dobrze byłby zapewnić sobie przynajmniej neutralność Rosji. Pytanie, co Rosja by za to chciała. Ano, na pewno uznania rozbioru Ukrainy – z czym prezydent Zełeński prawdopodobnie już z sercu swoim się pogodził, no i – w ramach „środków budowy zaufania” - utworzenia na obszarze między zjednoczonymi Niemcami, a Rosją „strefy buforowej” - o której wspominał jeszcze w 1987 roku podczas wiedeńskiego spotkania ministrów spraw zagranicznych OBWE sowiecki wówczas minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze. Judeopolonia w takim kształcie znakomicie się na taką strefę nadaje tym bardziej, że i proces zjednoczenia Niemiec zostałby wtedy doprowadzony do końca, więc wszyscy ważniejsi uczestnicy tego porozumienia byliby zadowoleni. Prezydent Trump zaś będzie mógł podczas przyszłorocznej kampanii wyborczej śmiało zacytować obywatelom polskiego pochodzenia dobrego wojaka Szwejka: „ja, ludzie kochani, jestem niewinny”, bo jużci – własną piersią zasłaniał wtedy Florydę przed zbrodniczym huraganem.
I dopiero na tym tle możemy docenić dalekowzroczność sygnatariuszy listu do prezydenta Trumpa, skarżących mu się na zbrodniczy despotyzm Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego. Nawiasem mówiąc, ten list jest bardzo podobny do supliki przywódców Konfederacji Targowiskiej do imperatorowej Katarzyny. Skarżyli się tam oni na despotyzm Stanisława Augusta w przekonaniu, że dla ofiar takiego despotyzmu Katarzyna będzie miała czułe serce i z pewnością obmyśli dla nich jakąś rekompensatę. Jak to się skończyło – wiadomo, ale wiadomo też , że każdy okupant potrzebuje kolaborantów – no i 23 już się zgłosiło. Jestem pewien, że nie tylko pani Żorżeta, ale i ambasadoressa Izraela wciągnęła sygnatariuszy na listę - bo lepiej będzie, gdy żydowscy okupanci będą unikali ostentacji – a do tego tubylczy kolaboranci bardzo się przydadzą. Inna sprawa, że i z tym rozmaicie bywa, bo kiedy Szczęsny Potocki po II rozbiorze przyjechał do Petersburga gdzie próbował użalać się nad losem ojczyzny, ale Katarzyna tupnęła nogą i powiedziała: „pańska ojczyzna jest tutaj!”
Z Warszawy wieje optymizmem
„Zranione serce z rozpaczy dynda, czemuś odszedła, ach Rozalinda, ty babskie zwierzę, ja tobie w życiu już nie wierzę, bo ty masz serce tam, gdzie wstydzę się powiedzieć sam” – śpiewało się kiedyś w piosence o charakterze polsko-lewantyńskim. Już na tej podstawie widać, do jakiej traumy doprowadzają zawody miłosne, a cóż dopiero, gdy zawód jest i miłosny i polityczny? A tak właśnie było w przypadku uroczystych obchodów 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej, w której miał wziąć udział Dostojny Gość oraz liczne osobistości o dostojności nieco mniejszej? Gdybyśmy byli na innym etapie, to nieobecność Dostojnego Gościa osłodziłaby nam obecność Naszej Złotej Pani, która postanowiła towarzyszyć niemieckiemu prezydentowi Walterowi Steinmaierowi, żeby nie czuł się nieswojo w towarzystwie prezydentów drobniejszego płazu, niczym Kukuniek w gronie Mędrców Europy – ale niestety na tym etapie oddaliśmy serce Dostojnemu Gościowi, który tymczasem postanowił własną piersią zasłaniać Florydę przed zbrodniczym cyklonem i nie miał głowy do żadnych egzotycznych rocznic tym bardziej, że Ameryka do wojny z Niemcami przystąpiła dopiero 7 grudnia 1941 roku, po japońskim ataku na Pearl Harbor, więc data 1 września ani ją ziębi, ani grzeje. Nawet Wielka Brytania, która – jak napisał w swoim ostatnim rozkazie generał Sosnkowski - „zachęciła” Polskę do samotnego wojowania z Niemcami, po uderzeniu Hitlera na Rosję zaczęła tracić do nas cierpliwość i Polska z „natchnienia narodów” niemal z dnia na dzień stała się coraz bardziej kłopotliwym balastem.
Od czego jednak wytrenowana umiejętność przekuwania wszystkich wydarzeń w kolejny, wielki sukces? Wprawdzie prezydent Trump nie przybył, ale za to wysłał wiceprezydenta Mike Pence’a, który wprawdzie rozmawiał z prezydentem Dudą na temat praworządności, ale podobno wystawił Polsce dobrą recenzję, wbrew intencjom 23 „byłych ambasadorów”, którzy listownie informowali prezydenta Trumpa o tym, jak to u nas jest naprawdę. Tymczasem prezydent Trump to wszystko musi wiedzieć choćby z raportów CIA , więc ci wszyscy, pożal się Boże, dyplomaci tylko zmarnowali papier i atrament. Cóż jednak wymagać od amatorów, którzy w żadnym normalnym państwie byliby trzymani od Ministerstwa Spraw Zagranicznych na odległość strzału. Ale – jak to w swoim czasie wyjaśniła „Gazeta Wyborcza” - bez względu na to, czy ministrem spraw zagranicznych jest Książę Małżonek, czy „Pularda” - naszą dyplomacją kieruje stajnia Incitatusów, skompletowana jeszcze przez „drogiego Bronisława”, czyli profesora Geremka. Nic tedy dziwnego, że z tej stajni wychodzą rozmaite rozmaitości, między innymi w postaci wspomnianego listu-donosu.
Ale najwyraźniej prezydent Trump, który w Ameryce krytykowany jest za to samo, za co w Polsce Jarosław Kaczyński – musiał zrobić z owego listu użytek toaletowy, to znaczy nie on sam, tylko w jego zastępstwie wiceprezydent Mike Pence. W przeciwnym razie na pewno nie powiedziałby, że sprawa zniesienia wiz dla Polaków jest bliższa, niż kiedykolwiek przedtem – a tymczasem nie tylko to powiedział, ale w dodatku zapowiedział zwiększenie amerykańskiego kontyngentu w Polsce o cały tysiąc żołnierzy. Toteż pan prezydent Duda nie szczędził gorzkich słów ruskim szachistom, wzywając świat do obłożenia ich sankcjami i w ogóle, słowem – wystąpił w roli ormowca Europy Środkowej, co jest oczywiście kolejnym wielkim sukcesem, bo „chociaż żołnierz obszarpany, przecie stoi między pany” - jak śpiewano w koszmarnych czasach sarmackich. Co prawda z uwagi na nieobecność prezydenta Trumpa niczego nie udało się podpisać, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Jak tylko prezydent Trump upora się ze zbrodniczym cyklonem, to na pewno do Polski przyjedzie, może nawet tej jesieni, kiedy będzie już po wyborach i będzie wiadomo, czy akomodować się psychicznie do Mateusza Morawieckiego, czy przeciwnie – do posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która została zaproponowana na stanowisko pierwszego ministra przez obóz zdrady i zaprzaństwa. Przede wszystkim zaś, sekretarz stanu USA, pan Pompeo, przedstawi Kongresowi swój raport w sprawie realizowania przez Polskę żydowskich roszczeń majątkowych, więc łatwiej będzie zdobyć rozeznanie, w jaki sposób Polakom przychylać nieba. Nie ulega wątpliwości, że jak już nam wtedy prezydent Trump przychyli nieba, to zobaczymy wszystkie gwiazdy – ale czyż właśnie nie o to chodzi przy przychylaniu nieba?
Zanim jednak to nastąpi, nasz nieszczęśliwy kraj coraz bardziej pogrąża się w okresie przedwyborczym. Akurat gdy piszę te słowa, nieubłaganie zbliża się termin, w którym trzeba zarejestrować listy wyborcze i o tym, któremu komitetowi się to udało, dowiemy się nieco później, bo te wszystkie podpisy trzeba będzie przecież posprawdzać, czy nie ma tu żadnych machlojek – i dopiero wtedy wyjaśni się, „czym najwyższy, czylim tylko dumny” - jak mówił Konrad w „Wielkiej Improwizacji”. Między komitetami zarejestrowanymi będzie dochodziło do ostrych politycznych sporów, bo zanim żydowskie przedsiębiorstwa przemysłu holokaustu podzielą się majątkiem naszego nieszczęśliwego kraju, to przez jakiś czas będzie można jeszcze porządzić sektorem publicznym, tymi wszystkimi spółkami Skarbu Państwa i innymi konfiturami, które nasi przyszli okupanci oczywiście przejmą, ale unikając niepotrzebnej ostentacji, powierzą administrowanie nimi osobistościom tubylczym, ale ma się rozumieć – nie wszystkim naraz, tylko tym, których wskaże nieubłagany palec suwerena. Toteż ani obóz „dobrej zmiany”, ani obóz zdrady i zaprzaństwa nie odzywa się na ten temat ani słowem, przyjmując postawę wyczekującą w nadziei, że to usypianie tubylców zostanie przez starszych i mądrzejszych zauważone i docenione.
Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał niezapomniany ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Toteż tuż przed niedoszłą wizytą prezydenta Trumpa w Warszawie, nastąpiła awaria kolektora w następstwie której ścieki z całej stolicy spłynęły bezpośrednio do Wisły. Pan prezydent Trzaskowski, pełen inicjatywy i pomysłów w zakresie edukacji seksualnej cudzych dzieci, wobec prawdziwych problemów okazał się bezradny, niczym dziecko przed seksualną inicjacją. Dało to premierowi Morawieckiemu okazję zademonstrowania wyższości rządu nad nierządem, to znaczy – nad samorządem. Wojsko w tempie stachanowskim zbudowało most pontonowy, na którym ma być ułożony rurociąg do oczyszczalni. Okazało się wszelako, że to samowola budowlana, bo odpowiedni urzędnicy wystąpili o stosowne pozwolenia dopiero gdy most już stał. Ciekawe, czy pan prezydent Trzaskowski rozkaże Straży Miejskiej go rozebrać – bo wiadomo, że nie ma nic gorszego, jak złamane prawo - czy też w obliczu alternatywy utopienia miasta we własnych ściekach, przymknie oko na ten drobiazg i samorząd z rządem jakoś się dogadają, mimo przynależności do przeciwnych obozów. Jak widać, nic tak nie sprzyja porozumieniu, jak naturalne katastrofy, więc jak tak dalej pójdzie, to wojna wszystkich ze wszystkimi zamieni się w zgodę.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz