OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

A Fogg jeszcze śpiewa? U kosmitów było lepiej. O formatowaniu i utrwalaniu, okładkach kwartalnika „Szkoła nawigatorów”, oraz wspomnienia o Lublinie

Formatowanie i utrwalanie


To czym się tu od wielu już lat zajmujemy, czyli rynek treści, podlega obróbce podobnej do tej, jaką stosowało się dawniej w kuźni wobec różnych elementów metalowych. Może dlatego tak wiele inicjatyw kulturalno-intelektualnych, tak często nazywanych bywa kuźnicami. Formatowanie poprzez zmiękczenie i ukształtowanie młotkiem jakiegoś elementu to etap wstępny, potem następuje utrwalanie, czyli stopniowe chłodzenie i opukiwanie innym młotkiem kształtu, już przedmiotowi nadanego. Elementem kluczowym jest młotek. Bez młotka w prawdziwej kuźnicy ani rusz, ale lewicowi intelektualiści nie idą w swoich porównaniach aż tak daleko. Kuźnica to dla nich przede wszystkim ogień i sypiące się iskry. O młotkach nie chcą słyszeć.

Formatowanie i utrwalanie odbywa się na dwóch obszarach – publicznym i rodzinnym, który jest uzupełnieniem tego pierwszego. Ten drugi oswaja i uwiarygadnia pierwszy. Zaraz podam przykłady, ale najpierw muszę opowiedzieć o tym, jak młotki działają w tym pierwszym obszarze. Jeszcze tylko słowo o celu takiej obróbki – jest nim całkowite usunięcie ze świadomości i dyskusji problemów innych niż te, które certyfikuje kuźnica. To jest dobrze widoczne i zaraz zostanie udowodnione. Zacznijmy od spraw najbardziej ogólnych, ale nie zauważalnych. Oto II wojna światowa obudowana została dwoma wydarzeniami propagandowymi, które ostatecznie przekonać miały całą populację globu, że wartości i jakość, a także humanizm i dobro jednostki realizowane mogą być tylko przez lewicę. Wydarzenia owe to Międzynarodowy Kongres Obrony Kultury, który odbył się w Paryżu w roku 1935 i Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, który odbył się we Wrocławiu w 1948 roku. To jest aż dziwne, że tak istotne dla propagandy globalnej eventy umknęły naszej uwadze. Oto już w roku 1935 w Paryżu zebrano tę bandę oszustów, która miała firmować nieodwracalne zmiany na świecie, czyli po prostu powstanie człowieka sowieckiego. Przed kim ludzie ci bronić chcieli kultury? Był rok 1935, Hitler był u władzy dopiero dwa lata i nic nie zapowiadało jeszcze holocaustu, a także oddania połowy Europy we władanie Stalina, a oni już debatowali o nowym humanizmie. Z naszego punktu widzenia na kongres ten przyjechały najgorsze elementy, synowie policyjnych prowokatorów z III republiki, tacy jak Malreaux, komunistyczni agenci tacy jak Brecht i brytyjscy urzędnicy deklarują jawnie homoseksualizm, tacy jak Forster. Nie było Picassa, co dziwne, ale do Wrocławia już go ściągnęli. Wszyscy ci ludzie byli pisarzami, ale żaden z nich nie utrzymywał się z pisania. Brecht był na żołdzie partii, Malreaux policji, a Forster korony brytyjskiej. Wszyscy oni deklarowali poglądy lewicowe, co powinno ostatecznie lewicę skompromitować, ale jak widać nie kompromituje i wszyscy nadal się świetnie bawią. Po co zorganizowano te kongresy? Po to, by rozgrzać umysły i rozpocząć ich formatowanie. Odbyło się to na wielką skalę, z przytupem, bo jak wiemy pomiędzy tymi imprezami była wojna i nawet jeśli w roku 1935 nikt za bardzo nie wiedział przed kim ma bronić kultury, to już w roku 1940 posiadł tę wiedzę w całej jej pełni – przed Hitlerem. W roku 1948 zaś wyjaśniło się, kto będzie na najbliższe pół wieku depozytariuszem wartości humanistycznych – będzie to ZSRR.

Ku jakim kształtom zmierzało formatowanie mas było widać już w roku 1935. Widać takie było dokładnie jakimi metodami będzie się uwiarygadniać autorów przez najbliższe stulecie. Piszę to śmiało bo posługując się fragmentami biografii takiego E.M Forstera łatwo to udowodnić. Po pierwsze – podróże do Włoch i Grecji, których efektem są eseje z przemądrymi passusami, udowadniającymi niezwykłą wrażliwość autora. Szczepan Twardoch już był we Włoszech i pił kawę w Toskanii, o czym nam opowiedział, a teraz pojechał na Spitsbergen. Kolejna zaś kwestia to literatura homoseksualna. Forster nie tylko był gejem, był do tego jeszcze złodziejem, bo jeździł po Indiach kradnąc różne artefakty dla National Gallery. Dziś funkcje te oddzielono i Twardoch ma swoje do zrobienia, Dehnel swoje, a o złodzieju już pewnie myślą i zaraz jakiegoś wystrugają.

Metody się nie zmieniły i one są nadal w użyciu, dziwi tylko to niekończące się frajerstwo ludzi, którzy ten kit łykają.

Tak wygląda, mniej więcej, formatowanie, w zakresach publicznych. Jeśli idzie o sprawy rodzinne, jest podobnie i każdy kto miał w ręku jakąkolwiek publikację wspominkową Andy Rottenberg wie o co chodzi. To jest znane dobrze manifestowanie wyższości poprzez nadludzką prawie wrażliwość i przynależność do nieformalnych grup, które mają niejasną co prawda, ale szlachetną misję do spełnienia. Z tymi nieformalnymi grupami jest dokładnie tak, jak z intelektualistami w Paryżu na kongresie – jeden pracuje w policji, drugi w partii, a trzeci jest agentem korony.

Tak się złożyło, że wpadły mi w ręce wspomnienia Eryka Lipińskiego, którego pamiętam dość dobrze z telewizora, bo za komuny pokazywano go często. To jest niezwykła rzecz te wspomnienia, bo ilość demaskacjo-stron w nich zawartych po prostu poraża. Ojciec pana Eryka – Teodor – był artystą plastykiem i opiekował się w czasie rewolucji i wojny bolszewickiej zagrabionymi przez cara i jego siepaczy dziełami sztuki polskiej. To jest coś fantastycznego – bolszewicy, wojna, wrogość i zawziętość po obu stronach – Teodor zaś Lipiński opiekuje się kulturą i nie wsadzają go do tiurmy wcale, jak tych wstrętnych polskich panów. Syn zaś Teodora – Eryk chadza do szkoły, w której uczy żona Feliksa Dzierżyńskiego. Wyrzucają go w końcu z internatu tej szkoły za odmawianie pacierzy i demonstracje patriotyczne. Musi więc do niej dojeżdżać tramwajem. W szkole poznaje też jeńca polskiego, kilkunastoletniego chłopaka, który został wzięty do niewoli, a następnie skierowany do tej szkoły, gdzie uczyła Dzierżyńska i on to właśnie wzbudził te patriotyczne uczucia w Eryku i innych dzieciach. Potem przygotowano mu, w tajemnicy przed wszystkimi, ucieczkę i ona się udała. A jak Eryk wracał z rodzicami do Polski, po podpisaniu traktatu ryskiego, to rozpoznał go w jednym z podoficerów wydających komendy na stacji w Baranowiczach. Ja nie wiem właściwie co powiedzieć, ale mam nadzieję, że mnie rozumiecie. Prócz walenia młotkiem w tematy ogólnoludzkie, które mają nadać wiarygodność propagandzie, opukuje się także, mniejszymi młotkami historie rodzinne, zakłamane od góry do dołu, ale wzruszające i ciepłe, które mają dodatkowo te hagadę uwiarygodnić. I tak od stu ponad lat. To nie wszystko jednak, formatowaniu bowiem ulega także ideowy przeciwnik, który reaguje wyłączanie na to co mu sformatowana lewicowa propaganda podsuwa. Nie umie inaczej i wpada w te same bez przerwy pułapki. Oto wczoraj dostałem link do wywiadu z Jakubem Kijucem, autorem komiksu o Janie Hardym, który kiedyś, dawno temu, sprzedawaliśmy w naszej księgarni. https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/463909-nasz-wywiad-nagonka-na-artyste-za-komiks-o-lgbt?fbclid=IwAR1znGYfrXoUBKSVt2298a7LWjyZnRGpoNjvIWMzfQwtZ_4vnIa96vWqIK0

Pan Jakub w dobrej wierze, z dziecięcą naiwnością, opowiada o swoim przywiązaniu do wartości i o tym, że nie atakuje żywych ludzi, ale pewne zbrodnicze idee. Rysuje więc Jana Hardego zwalczającego tęczową ideologię, a jakby tego było mało rysuje jeszcze nowy komiks, gdzie Hardy walczył będzie z eutanazją, czy in vitro, już nie pamiętam. To jest bardzo wygodna postawa dla kowali naszego wspólnego losu, bo od razu mają gotowego przeciwnika, który w dodatku jest rozpoznawalny, słaby i zależny całkowicie od nich, bo to oni, a nie pan Jakub kreują koniunktury na rynku. Ja nie mówię, że Jakub Kijuc ma przestać rysować, chce tylko wskazać na czym polega nieskuteczność – na tym, że miarą sukcesu jest współpraca z Egmontem i wskazywanie tych problemów, które są już dawno przez lewicę rozgryzione, załatwione i teraz będzie się je tylko przepychać ku realizacji, przy udawanej dezaprobacie tak zwanych środowisk prawicowych.

Zastanawia mnie to, dlaczego, widząc działania lewicy, tak zwani „nasi”, niczego nie są w stanie się nauczyć. Dlaczego widząc te emocjonalne histerie i sentymentalne opowieści, które trafiają do wyobraźni wielu ludzi, nie napiszą czegoś, co by je unieważniło i zdemaskowało. Dlaczego zabierają się za aborcję, eutanazję, in vitro? I idą pod sznurek, jak barany do rzeźni. Moim zdaniem wystarczyłoby napisać prawdziwą historię rodziny Andy Rottenberg, bez nazwiska, w formie opowiadania i kilka innych, pogłębionych psychologicznie historii dotyczących nie polityków bynajmniej, ale ideologów lewicy i osób uwikłanych w lewicę na poziomie bardzo prymitywnych emocji. Potem szeptana propaganda jako promocja i można iść do salonu po nowy samochód. No, ale jakoś nie można, bo młodzież spod znaków patriotycznych uporczywie, na rozkaz Terlikowskiego szturmuje kliniki aborcyjne, nie ruszając się sprzed swoich komputerów, rzecz jasna. Chodzi bowiem o to wyłącznie, by nasycić przestrzeń sformatowanymi komunikatami, które mają tę właściwość, że przy jednorazowym z nimi zetknięciu wyłącza się ludzki mózg. I cholernie trudno go potem włączyć. […]



A Fogg jeszcze śpiewa?


Wszyscy zapewne znają stary dowcip o tym, jak archeologowie wykopali w Egipcie sarkofag z mumią faraona. Otworzyli go, odwinęli mumię z bandaży, a ona patrząc na nich szeroko otwartymi oczami przemówiła nagle. – A Fogg jeszcze śpiewa? – zapytała….

Młodszym przypominam, że Mieczysław Fogg, był najsłynniejszym i najdłużej żyjącym polskim artystą estradowym. Urodził się w roku 1901, a zmarł w 1991. I cały czas właściwie był czynny zawodowo. To niezwykłe, zważywszy na to, że pracował głosem i mieszkał w Warszawie gdzie było o wiele więcej duszącego smogu niż dzisiaj. No, ale nie o smogu i Foggu chcę dziś pisać, ale o wczorajszym programie telewizyjnym, który oglądałem po całodziennym czytaniu napisanych wcześniej przez samego siebie rozdziałów do III tomu Baśni socjalistycznej. Obejrzałem tylko kawałek, ale i tak byłem wstrząśnięty. W jedynce po zwycięskim meczu siatkarskim z Czechami, puścili Galę Nagród Mediów Publicznych. Myślę, że gdyby Mieczysław Fogg żył, Kurski posadziłby go między jurorami, nawet jeśliby trzeba było wywieźć pana Miecia ze szpitala pod kroplówką.

Mnie tego rodzaju imprezy wytrącają z równowagi, a to przez swoją nieautentyczność i jawne, nieskłamane wcale, dzielenie publicznego budżetu. Czabański powiedział, że wymyślili te nagrody z Andrzejem Urbańskim, dziś już świętej pamięci i teraz one są reaktywowane, bo budżet jest o wiele większy. To prawda, jest większy i każdy nagrodzony otrzymał po 100 tysięcy. Jasne było więc, że nagrody te nie mogą pójść byle gdzie, to znaczy, muszą je dostać osoby uważane za naprawdę zasłużone.

Dziś z rana przeczytałem to, co o gali napisało OKO Press. I to też jest niezwykłe, bo ludzie Pacewicza mają do Kurskiego pretensje, że nagradza i sadza w jury osoby kontrowersyjne. Pacewiczowi chodzi zapewne o to, że Kurski wyśrubował wysokość nagrody, do której oni w tej chwili doskoczyć nie mogą i będzie miał swoje kontrowersje, które Pacewicza irytują. A powinien przecież nagradzać tych, których mu wskaże OKO Press. Ja chcę tu tylko zaznaczyć, że czasem może się wydawać iż moje opinie są zgodne z opiniami gazowni, ale nie mogę przecież mówić, że coś mi się podobało, kiedy było inaczej, tylko dlatego, że nie podobało się to cynglom Pacewicza.

Były trzy kategorie, nieważne jak one się nazywały, chodzi o to, że dla uhonorowania trzech osób, zaaranżowano trzy gremia jurorskie założone z samych zasłużonych, niedocenionych i potrzebujących stymulacji emocjonalnej artystów i dziennikarzy. W jednym była nawet była minister kultury Joanna Wnuk Nazarowa, które na szczęście nie występuję już w moherowym sweterku. Idea tej imprezy jest zdaje się taka, by wszyscy, którzy należą do ścisłej, medialnej ferajny, związanej z dobrą zmianą, dostali jakiś kawałek tortu. Swój do swego po swoje, jednym słowem. I dlatego Pacewicz tak się denerwuje, bo wie, że bez odzyskania władzy realnej, cała kasa będzie mu przechodzić koło nosa i jedyne co pozostanie ludziom z gazowni to partyzantka. Nie martw się aż tak bardzo żydokomuno, Kurski na pewno zrobi jakiś błąd i będziecie znów mieli szansę pożyć trochę za publiczne pieniądze.

Na razie jednak grane jest co innego. Mnie najbardziej interesowały nagrody w kategorii „Słowo” (czy jakoś tak), chodzi o pisarzy i książki oczywiście. Na szczęście nie nominowali Wildsteina. To już dużo. Jury musiało jednak wybierać spomiędzy Libery, Rymkiewicza, Boleckiego i Horubały. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogłem przeczytać nigdy żadnej książki wymienionych osób, choć na Rymkiewicza i Boleckiego wydałem swoje własne, prywatne pieniądze. Jeśli miałbym podsumować jakoś tę ekipę, rzekłbym tak – nieskuteczna kokieteria jest czymś niesłychanie krępującym. I trzeba mieć w sobie wiele męstwa, żeby wiedzieć kiedy przestać. Mam też nadzieję, że kiedy będę już staruszkiem, zwariuję po prostu i moje życie polegać będzie na ciągłym opowiadaniu tych samych żartów. To jest naprawdę świetne wyjście, szczególnie kiedy człowiek patrzy na wymienionych i musi słuchać co mają do powiedzenia. Nagrodę dostał oczywiście Rymkiewicz, za polskość czy coś podobnego. W OKO press napisali, że to są nominacje prawicowe, a także przypomnieli, że Rymkiewicz był wielokrotnie nominowany do nagrody NIKE i raz nawet ją dostał. Mnie to wcale nie dziwi, albowiem – co jeszcze raz podkreślę – kontrowersje na które powołują się dziennikarze OKO i ekipa Kurskiego mają charakter kłótni w rodzinie, którą my obserwować musimy z coraz większym zdziwieniem.

Powtórzę więc może jeszcze raz swoją opinię na temat książki Jarosława Marka Rymkiewicza zatytułowanej „Samuel Zborowski” – to jest książka idiotyczna. Pisana przez pana od polskiego, który usiłuje sobie, poprzez pryzmat twórczości Żeromskiego, wyobrazić politykę XVI wieku w Europie środkowej.

Aha, do tego zestawu dołączyli jeszcze Andrzeja Nowaka, ale nagrody nie dostał, bo widocznie uznali, że już za dużo tych nagród. No chyba, że chcieli przypomnieć Rymkiewicza i wpuścić na rynek jakieś jego stare książki.

W kategorii muzycznej wygrał Jan Ptaszyn Wróblewski, być może słusznie, nie mnie oceniać. W każdym razie jest on trochę młodszy od Mieczysława Fogga.

W tej trzeciej kategorii – „Obraz” chyba – wygrał niejaki Wawrzyniec Kostrzewski, syn Haliny Łabonarskiej, co skrupulatnie odnotowało OKO press. Halina Łabonarska zasiała w jednym ze składów jurorskich, żeby było zabawniej. Mam wrażenie, że Kurski to specjalnie tak aranżuje, żeby grać na nerwach Pacewiczowi i pokazywać mu gdzie się zgina mandolina. Ten cały Kostrzewski ma taką zasługę, że wyreżyserował coś, co się nazywa La La Poland. Próbowałem to oglądać kilka razy, ale widocznie jestem już za stary na takie rzeczy, bo ni cholery nie rozumiem o co Kostrzewskiemu chodzi. No, ale może chociaż matka go rozumie, matki zwykle rozumieją swoich synów, choć uczciwie muszę przyznać, że nie wszystkie. Za to całe La La Poland dali nagrodę…to mnie zaskoczyło, ale też dzięki tej nagrodzie przestałem się dziwić, że Vega dostał nagrodę Grzegorza Wielkiego. To jest tendencja naturalna. I ja mam teraz taką sugestię dla dziennikarzy OKO press – myślę, że jakbyście byli grzeczni przez cały rok i kilka razy, tak po cichutku, ładnie poprosili, to Kurski i jego jurorzy wam także daliby jakąś nagrodę. Może nie od razu 100 tysięcy, może nie w żadnej kategorii, ale dodatkową, ale myślę, że specjalnego kłopotu by z tym nie było. […]



Okładki kwartalnika „Szkoła nawigatorów”


Tak, jak wszyscy, my tutaj, także znajdujemy się w pewnej pułapce. Wydaje nam się, że wyznacznikiem sukcesu jest jakość, tymczasem nie jest to prawda, bo – o czym przekonamy się wkrótce – wyznacznikiem sukcesu artystycznego, a o taki nam chodzi, może być ustawa, albo regulamin. To jest pewne novum w opresyjnym systemie tłamszącym wolność wypowiedzi, bo do tej pory poza komunistami i hitlerowcami, nikt nie ograniczał wolności i twórczości inaczej, jak poprzez fałszowanie kryteriów. To znaczy w lud szła hagada, że najważniejsza jest jakość, a konkurs i tak wygrywał wnuczek wiceministra. Ująłem to w skrócie, żeby nie mącić za bardzo odbioru. Chodziło o to, by uaktywnić frajerów, którzy zrobią zasłonę dla szwindlu i naprodukują jakichś nikomu niepotrzebnych rzeczy, będących potem massa tabulettae rynku, gdzie króluje ustawka. Nasz problem w istocie polega na tym, jak z owej pułapki wyjść. Nie możemy tego zrobić inaczej niż poprzez jakość, choć wiemy, że nikt na nią uwagi nie zwróci, bo kontakty w mediach są ważniejsze. Oto dowód. Tak wygląda czołowy cyngiel Karnowskich, niejaki Adamski, znany z bęcwałowatych i absurdalnych wypowiedzi na temat filmu, który jak raz zakolegował się z Agnieszką Holland https://twitter.com/adamskilukasz1/status/1173906972237815808/photo/1

To jest materializacja projekcji wszystkich pisoskich cyngli jak partia i jej media długie i szerokie – chodzi o to, by tamci ich polubili i namaścili na prawdziwych proroków. Tylko oni bowiem mogą to zrobić i nikt inny, albowiem matka partia (mam na myśli PZPR) dała im kiedyś taka moc i moc ta działa nadal, nawet wtedy kiedy truchło tej matki już dawno zamieniło się w humus.

Na razie widzimy, że Adamski szuka uwierzytelnienia i je znajduje bez trudu. W końcu musi wszystkich przekonać, że chodzi o jakość, a któż może być gwarantem jakości jak nie reżyser nagradzany licznymi, środowiskowymi laurami.

Czy tylko my jesteśmy w pułapce? Nie, oni tkwią w niej także, bo rozumieją tylko połowę tego, co powinni rozumieć. Ja wiem, że się powtarzam i parasol zwracał mi ostatnio uwagę, żebym mniej pisał na te tematy, ale jakoś nie mogę. Po co gromadzi się garnitur zaufanych albo tylko naiwnych i szczerze wierzących artystów, którzy tworzą w myśl nowych idei? No po to, żeby ich dzieła wpuścić potem do kontrolowanej przez siebie dystrybucji i przenieść na jakiś głodny nowych idei rynek i na tym zarobić miliardy. Tak to powinno działać. Czy w Polsce tak działa? Rzecz jasna nie. W Polsce bowiem do tych pustych łbów docieka tylko połowa komunikatu, a certyfikowani artyści mają do dyspozycji tylko jeden rynek – wewnętrzny i nad nim muszą zapanować w sposób totalny, bo tylko wtedy będą mieli gwarancję, że są ważni i docenieni. To zaś gwarantują im autorytety związane z matką partią. Słuszność tego twierdzenia poznajemy też po tym, że jak Bagiński zostaje zauważony w Hollywood i tam odpada z konkursu, to cała Polska macha marynarami i cieszy się ze zwycięstwa. Bagiński zaś zostaje niekoronowanym królem Białegostoku, lepszym niż Kononowicz, i nie ma takiej kwestii w branży, w której nie zabrał by głosu jako ostateczna wyrocznia. To jest katastrofa. Z naszego punktu widzenia rzecz jasna. Bagiński uważa, że odniósł sukces.

Adamski zaś i jego ferajna poradzą sobie, albowiem dostali uwierzytelnienie no i należą do wewnętrznego kręgu wtajemniczonych. Na czym polega wstępna rekrutacja do takiej grupy? Teoretycznie na tym, by podnosić pewne określone kwestie, które mieszczą się w kanonie ideologicznym siły politycznej kreującej rynek rozrywki i rynek artystyczny. Teoretycznie, bo to ja stworzyłem kanon treści, które można nazwać poszerzonym o nowe treści kanonem historii patriotycznych, nazwałem to „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie tom I” i w czasach kiedy tak zwana prawica bełkotała coś bez związku na blogach, pokazałem, jak można takie treści upowszechniać z wdziękiem. Z jaką reakcją to się spotkało wszyscy wiemy – zmień pan tytuł, bo ludzie nie rozumiejo… Tak można to nazwać w skrócie. Potem wszyscy zaczęli eksploatować znajdujące się w mojej książce tematy i czynią to bez wdzięku do dziś, bo mają lepszą ode mnie pozycję. Nie chodzi więc w istocie o to, by powiedzieć coś na początek w sposób ciekawy, uwiarygodnić się tym i dalej już pracować ku chwale ojczyzny i partii. Chodzi o to, by zamarkować tę procedurę tak, by zasłoniła ona rodzinne i koleżeńskie powiązania, które wynoszą na wierzch różnych Adamskich. Najlepiej moim zdaniem widoczne to jest przy ocenie okładek czasopism. Wszyscy widzą czym się różnią okładki prawicowych gazet od okładek naszego kwartalnika? To jest dość oczywista różnica. Tamte są przegadane i nie niosą w istocie żadnej treści, poza bardzo powierzchownymi emocjami, które „ludzie rozumiejo”, a nasze są głębokie, syntetyczne, a jednocześnie mają taki ładunek treści, że człowieka wtajemniczonego może to zwalić z nóg. No, ale żeby je odczytać trzeba cokolwiek rozumieć poza komunikatami typu – urrrrraaaaaa, albo „do broni!”. Na to zaś się nie zanosi, albowiem spektrum pojmowania komunikatów w przestrzeni publicznej, dostępnych polskim artystom i publicystom zawiera się pomiędzy wymienionymi wyżej i innymi nieco, takimi jak na przykład – „jest kasa, nie ma kasy”. I to w zasadzie wszystko. Dyskusji z ludźmi zdeprawowanymi przez pieniądze nie może być żadnej, to jasne. Każda bowiem taka dyskusja musi być odebrana jako oznaka słabości lub nieuzasadnione pretensje. Chcę więc tylko zwrócić uwagę na jedno – oni rozumieją tylko połowę komunikatu i są w pułapce, z której nie wyjdą. Nie mogą wyjść, bo rynek wewnętrzny jest mały i w niedługim czasie zaczną na nim zjadać jeden drugiego. Poza tym zbraknie uwierzytelnień. Okładki zaś kwartalnika „Szkoła nawigatorów” pozostaną. Tomek przysłał mi wczoraj nową, tę do numeru austro-węgierskiego. Jest wstrząsająca. Nieoczywista, zagadkowa, narracyjna i głęboka. No, ale ludzie nie zrozumiejo i nie ma o czym gadać.

Pomijając wszystkie szwindle jakie obserwować możemy na rynku rozrywki i treści, zastanawiające jest jedno – czy oni nie czują tego, że to wszystko w takim najbardziej oczywistym sensie nie przynosi im ani chwały ani frajdy? Czy oni nie widzą, że tego nawet się nie da wyszydzić tak jest nędzne, pretensjonalne, wtórne i beznadziejne? Być może widzą, stąd ten przerażający pęd do nagród, uwierzytelnień, gwarancji i etatów. Jest jeszcze jedna kwestia – produkcja komunikatów typu – urrrrraaaa i do broni! – daje producentom całkowitą gwarancję, że różnią się wszystkim od odbiorcy tych komunikatów, że są lepsi. Nie jedzą takiego szajsu i szukają treści głębszych, takich jak te zawarte w powieści Musila „Człowiek bez właściwości”. Czasem jednak dopadają ich wątpliwości i budzą się w nocy z krzykiem, ale wtedy w sukurs przychodzi im Agnieszka Holland.

Za chwilę jadę do Lublina. […]



U kosmitów było lepiej



Impreza – jeśli idzie o targ – fatalna. Być może sympozja, w których uczestniczą historycy, coś im dają, ale wątpię, bo wczoraj wszyscy jak jeden po ich zakończeniu wylecieli gdzieś całą gromadą. Przypuszczam, że poszli pić wódkę. Ja poszedłem z Rafałem na piwo. Dzień był koszmarny, okazało się, że impreza zaczęła się rano, a nie o 14 jak mnie poinformowano. Poza tym gościem tego zjazdu był wczoraj prezydent Andrzej Duda. Nie było więc mowy o tym, by się dostać z książkami do środka. Wszystkie wejścia do wind z parkingu podziemnego były zaplombowane. Przy każdym wejściu naziemnym czterech mundurowych z wykrywaczami metali. Tylko dzięki uprzejmości funkcjonariuszy po cywilnemu udało się wtaszczyć książki na górę. Sprzedaż byłaby zerowa, gdyby nie wierni fani, którzy jak zwykle dopisali. Już na imprezie u kosmitów w Nadarzynie było lepiej. Historycy nie kupują książek. To jasne. Oni wiedzą lepiej. Odwiedził mnie prezes Szarek i pogadaliśmy chwilę, ale zaraz go porwali do ciekawszych zajęć. Zabrakło dla mnie kuponu na obiad, ale za to dostałem w ramach rewanżu dodatkowe bilety na imprezy w weekend. Całe szczęście wstęp jest wolny i ludzie mogą wchodzić kiedy chcą, już żaden prezydent nie przyjedzie. No chyba, że prezydent Lublina. Na mieście żadnej promocji. Na placu przed teatrem jakaś dziwna instalacja, wszędzie porozrzucane walizki, buty, czajniki, jakieś drobiazgi, wszystko jakby sprzed wojny. Nie wiem co to jest, a nie miałem czasu sprawdzić. Podjerzewam, że znowu coś o żydach. Że byli i zniknęli. Taki happening. Kawa po 9 zł, w bistro teatralnym, choć Lublin jest miastem tanim i ładnym. Wiele się zmieniło od momentu kiedy byłem tu ostatni raz. Starówki prawie nie pamiętam, a jest całkiem, całkiem…Jedzenie smaczne i niedrogie. To już w smażalni, we wsi Szczęsne jest drożej. No, ale nie ma sesnu tu przyjeżdżać na żadne targi, bo one nie są zorganizowane dla wystawców niestety. Jesteśmy dodatkiem tylko, a to nie jest wobec nas fair, zważywszy na ceny stoisk. Czuję się zawiedziony, ale będę walczył do końca, bo trzeba coś odzyskać, cokolwiek…Na dziś to tyle, bo jestem zmęczony i wkurzony…



Lublin – wspomnienia


Na początek ogłoszenie. Ten targ kończy się dzisiaj, a jutro są tylko imprezy. Ja zaś przenoszę się w inne miejsce i nie będę miał internetu, tak więc jutrzejszy tekst ukaże się jako popołudniówka.

W zasadzie cały dzień wczoraj przegadaliśmy o różnych sprawach. Przyjechała pantera, przyszli wierni czytelnicy i czas spędziliśmy miło, ale pod koniec dnia już ledwo stałem. Potem zaś, przy kolacji, na którą poszedłem sam, przypomniałem sobie Lublin z lat osiemdziesiątych, kiedy był dla mnie przystankiem w drodze do szkoły. Dziś kiedy o tym myślę, nie mogę uwierzyć, że to tak wyglądało. Miałem chorobę lokomocyjną, tak straszną, że dojechanie pociągiem do dziadków w Nałęczowie, było już problemem. No a do szkoły w Biłgoraju jeździłem systemem następującym – najpierw do Lublina pociągiem, a potem autobusem do Biłgoraja – 150 km, przez teren pagórkowaty i nierówny. Aviomarin jadłem już przed wejściem do pociągu, tak więc kiedy wytaczałem się z pociągu byłem w zasadzie w półśnie. Dopiero w drugiej klasie mi przeszło i mogłem odrzucić ten aviomarin, ale tylko w pociągu, przed wejściem do autobusu, musiałem zjeść dwa. Kiedy już znalzłem się w Lublinie, trzeba było przejść kawałek na Dworzec Południowy, skąd odchodziłu autobusy do Przemyśla, Biłgoraja i Rzeszowa. Tam zaczynała się prawdziwa jazda. Autobusów i miejsc było za mało, a na dworcu kłębił się tłum. Kolejka do kasy była takim pozawijanym wielokrotnie wężem, a ludzie, którzy w niej stali nie mieli żadnej nadziei, że kupią bilet i gdziekolwiek pojadą. Kiedy zjawiałem się na dworcu o godzinie dwunastej w południe, bilety na wszystkie autobusy odjeżdżające w niedługim czasie były już wyprzedane. Ci co stali w kolejce liczyli na to, że kupią bilet na godzinę 17.00 albo 19.00. I ja tak przeważnie czyniłem, snując się potem po dworcu przez wiele godzin, bez sensu, celu, książki do czyatnia. Czasem zjawiał się któryś z kolegów, ale to była rzadkość, dlatego, że ci, którzy mieszkali bliżej Lublina kupowali sobie bilety wcześniej i po prostu przyjeżdżali na określoną godzinę. Tak więc gdzy pojawiałem się w Lublinie o 12 w południe, to opuszczałem to miasto w okolicach 17.00, przy dobrych wiatrach, albo – co zdarzało się częściej – o 19.00. Najciekawiej było zimą, bo dworzec był słabo ogrzewany, a zwiedzanie jego okolic w mroźny wieczór nie stanowiło szczególnej atrakcji. Nie wiem czy kiedykolwiek później jeszcze miałem poczucie tak głupio marnowanego czasu.

Alternatywą dla takiego systemu była próba uproszenia kierowcy, jednego z wcześniejszych autobusów, żeby sprzedał mi miejsce stojące. Raz tak zrobiłem i najpierw musiałem stoczyć walkę o dostęp do kierowcy z jakimiś babinami i dziadkami, którzy chcieli się także dostać do Biłgoraja, a potem kiedy już byłem w środku i szczęśliwie stałem, okazało się, że zapomniałem zjeść aviomarin i nie mam przy sobie żadnej foliowej torby. Koniec tej podróży był tragiczny.

Może gdybym wpadł na pomysł, żeby nie kręcić się bez sensu w okolicach dworca PKS, PKP i bazarku przy nim, a wybrał się, na przykład na starówkę, ubogaciłbym się duchowo. No, ale starówka była daleko, a ja miałem na plecach, plecak pełen jedzenia, książek i ubrań, a do tego torbę na ramieniu. Wyglądałem jak typowy głupi Jasio z wioski, który usiłuje – wbrew okolicznościom i wszelkim prognozom – gdzieś dojechać. Mimo wszystko lubiłem miasto Lublin. Kojarzyło mi się zawsze dobrze i jakoś tak ciepło. Najbardziej lubiłem obserwować co działo się na ulicach, kiedy jechałem z Biłgoraja, w piątek po południu. Gdzieś w okolicach placu Bychawskiego była taka mordownia, z szydlem reklamującym piwo Perła, cała oszklona. Z autobusu było widać co działo się w środku no i rzecz jasna przed lokalem. A działy się tam ciekawe rzeczy. Kiedy autobus zatrzymał się na światłach, pasażerowie mogli obserwować tytaniczne zmagania, alkoholików, którzy usunięci z jakichś przyczyn ze środka lokalu, usiłują dostać się tam z powrotem, wykrzykując przy tym obelżywe słowa pod adresem tych, którzy ich stamtąd wypchnęli.

Generalnie z Biłgoraja do Lublina jechało się przyjemniej niż z Lublina do Biłgoraja. Pewnie z tego względu, że w tamtą stronę zwykle jechałem w ciemnościach, a zimą mogłem tylko patrzeć jak wiruje śnieg w świetle ulicznych latarń i w jak dziwne kształty układa go wiatr wiejący po pustych ulicach i chodnikach. Kiedy wracałem było prawie zawsze widno.

Żeby nie zdechnąć z nudów na tym Dworcu Południowym, oglądałem wystawy kiosków, odczytywałem tytuły książek i gazet, patrzyłem co się pokrywa kurzem na najbardziej oddalonych od okienka półkach. Przez wiele lat w kiosku przy dworcu stała odwrócona okładą do szyby, na bardzo wyeksponowanym miejscu pewna książka. Ja przyjeżdżałem i wyjeżdżałem, a ona tam ciągle była. Miała czarną okładkę, a tytuł i nazwisko autora wybite były okropną żółtą czcionką. Litery wygladały tak, jakby kto je wprawił w drżenie dźwiękiem o niskiej bardzo częstotliwości. Do tego domalowano jeszcze jakiś schematyczny miejski pejzaż, takie blokowisko. Za każdym razem, kiedy wracałem na dworzec po wakacjach okładka była coraz bardziej wypłowiała i bledsza. Zastanawialem się czasem czy nie kupić tej książki i nie spróbować jej przeczytać, ale jakoś się powstrzymałem. Tytuł mnie odstręczył, było bowiem bardzo dziwny. Książka nazywała się „Chichot Pana Boga”. Wiele lat później w końcówce komuny, ktoś wyreżyserował spektakl w teatrze telewizji na jej podstawie. Kompletnie idiotyczny i absurdalny. Główną rolę zagrał w nim Zdzisław Wardejn. Nie wiem kto tę książkę napisał, nie pamiętam też kiedy zniknęła, ale na pewno nie utrzymała się do końca moich przejazdów przez miasto Lublin. Pewnie wyrzucili ją w końcu do śmieci.

No nic, to na dziś tyle, jutro tekst będzie po południu. Jadę na targ.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…


© Gabriel Maciejewski
16-20 września 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / za: www.wpolityce.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2