Wystrzał z chałupniczej „Aurory” - czyli jak opozycja zaklina nieuchronną rzeczywistość
Czasem formacja umysłowa potrzebuje dopiero artystycznego dzieła, aby się najpełniej wyrazić. Jeżeli przyjąć koncepcję, ze artysta wyraża syntezę idei swojego otoczenia, to należy uznać, że długo oczekiwane i okadzane dzieło reżysera Patryka Vegi pt „Polityka” idealnie wypełniło swoje posłannictwo – wyraziło marzenia i świat, w którym żyje dzisiejsza opozycja – od „tęczowego” przychówku Roberta Biedronia, poprzez stetryczałe hufce Włodzimierza Czarzastego i przemalowaną mieszankę Kosiniaka i Kukiza, aż po spiżowe (jak dekoracje w filmie „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza) hufce Grzegorza Schetyny.
Ostatnia nadzieja różowych
Szumnie i butnie zapowiadany film „Polityka” miał być – jak powiada dziś młodzież – gamechangerem tej kampanii wyborczej. Miał odwrócić sondażowe tendencje i ostatecznie pogrzebać wstrętny „pisioryzm”. Patryk Vega umiejętnie podsycał te nadzieje zamieszczając na Instagramie sprytnie wybrane fragmenty filmu. Miało dojść do obnażenia dzisiejszej machiny władzy i bezlitosnego sportretowania prominentnych postaci z tego grona. Na widelcu znalazł się wiec i Antoni Macierewicz oraz jego współpracownik Bartłomiej Misiewicz i szef Radia Maryja ojciec Tadeusz Rydzyk a także sam prezes – naczelnik Jarosław Kaczyński. Grillowana przez Vegę atmosfera gęstniała. Politycy nie pozostawali obojętni i opozycja szumnie zapowiadała filmowe taśmy prawdy, które odbiorą PiS – owi szanse na przedłużenie rządów w następnej czterolatce. Vega – modnie wytatuowany i upozowany na twardziela – zapowiedział, ze montaż filmu odbywa się w …Japonii, aby nie dosięgły go cenzorskie zapędy obecnej władzy. Zbudował atmosferę filmu w filmie, sensacja wisiała w powietrzu. Do wszystkiego dołączył się sam Bartłomiej Misiewicz, który nie wytrzymał ciśnienia i zapowiedział wytoczenie twórcom filmu pozwu. Scena oglądania łydki filmowego Misiewicza przez aktora grającego Antoniego Macierewicza biła rekordy popularności na Instagramie. Media społecznościowe huczały od przecieków z planu i montażu. Vega buńczucznie opowiadał o swobodzie twórczej, próbach zastraszenia i o własnej niezłomności – nie da się złamać, przeprowadzi brutalną wiwisekcję polskiej polityki. W niedopowiedzeniach dawał do zrozumienia, ze posiada głęboką i starannie ukrywaną przed opinią publiczną, wiedzę o polskiej polityce i kuchni, w której ona się gotuje.
Ludzie Grzegorza Schetyny, Biedronia i Czarzastego z utęsknieniem oczekiwali na premierę filmu. To miał być przełomowy moment tegorocznej kampanii do parlamentu.
Celebryci zmieniają świat
Gdy pojawiły się informacje na temat obsady „Polityki” stało się jasne, że będzie ona manifestem tych, którzy na co dzień walczą o „konstytucję” i mozolnie uczestniczą w protestach „białych róż” i dziewic z „czarnych marszów”. To miał być „Człowiek z marmuru” pokolenia bojowników o…właśnie o co?
Na liście płac Vegi znaleźli się najwięksi z największych piewców pisowskiej opresji: Daniel Olbrychski, Maciej Stuhr, Zbigniew Zamachowski, Andrzej Grabowski i wielu innych…aspirujących dopiero do pierwszego szeregu bohaterów na miarę pana Diduszko.
Drodze dzieła Vegi z Tokio do Warszawy towarzyszyło przeświadczenie polskich celebrytów, że wystarczy aby wspólnie przemówili jednym głosem, a świat wokół zadrży.
Świat … zarżał
Miny celebrytów wychodzących z premierowego pokazu „Polityki” mówiły same za siebie. Chyłkiem wymykali się przed obiektywami kamer i półgębkiem stwierdzali, że może nie wszystko jest takie złe w tym obrazie, na pewno jest w nim wiele trafnych obserwacji. Potem publiczność tłumnie wypełniła sale kinowe na premierowych pokazach i …w ciszy, czasem w trakcie seansów, opuszczała sale kinowe. Miłośnicy opozycji czynili to z opuszczonymi na kwintę nosami. Pomyślałem: chyba coś poszło nie tak i udałem się do kina. W czasie seansu nie słyszałem śmiechów, ot czasem ktoś zarżał jak licealista, gdy przypadkiem ujrzy koronkowe majtki nauczycielki matematyki.
„Polityka” oczami cynicznego beztalencia
No, dłużej już nie można uciekać od wspomnienia o treści i wartości filmu. Najlepiej byłoby o tym w ogóle nie mówić, tak jak w domu powieszonego nie mówi się o sznurze. Kiedy Robert Górski wystrzelił ze swoim „Uchem prezesa” – pomimo wyraźnie politycznego zacięcia – był to głos ciekawy, świeży i dowcipny. Kiedy jednak Patryk Vega ukradł z „Ucha” kilka dialogów i sytuacji, aby doprawić je własnym farszem wyszło żenująco i nieporadnie. Oto aktorka imitująca (bo trudno tu mówić o kreacji aktorskiej) Beatę Szydło karmi kury dowiaduje się, ze została premierem RP – no otwarcie iście szampańskie i duszące wręcz z powodu dowcipnej i oryginalnej obserwacji. Dalej niestety było już coraz nudniej i gorzej. Wybaczcie państwo, ale w tym wypadku zarzuty o spojlerowaniu (czyli bezczelnym zdradzaniu fabuły i puent) zupełnie nie imają się autora bowiem to dzieło żadnego scenariusza, konsekwencji i fabularnej intrygi nie posiada. Szydło jest taka jak widzą ją nieliczni, rozparzeni manifestanci z okolic ulicy Wiejskiej w Warszawie. Dostaje lekcje public presentations na poziomie czytanek z brukowca „Fakt”. Postać imitująca Misiewicza jest tak głupia i bezdennie nieprawdziwa, że na miejscu pierwowzoru miast wytaczać proces ufundowałbym Vedze osobisty medal wojskowy. Figury z polskiej polityki poruszają się i grają jak dawne mupety z „Muppet Show” jednak pozbawione są inteligencji angielskich dialogów. Dialogi w filmie sięgają co najwyżej poziomu wypracowania niezbyt rozgarniętego ucznia z wyższych klas szkoły podstawowej doprawionego wyobraźnią mocno przepitego (może przećpanego) lumpa. Zamachowski w roli ojca Rydzyka miota się pomiędzy tanim kabaretem a teatrzykiem z domu starców po sezonie. Grabowski w roli Jarosława Kaczyńskiego więcej przemycił w niej z Ferdynanda Kiepskiego niż z portretowanego pierwowzoru. Przypadki posła Pięty skwitowane zostały prostackimi scenami seksu, a istnym kuriozum jest odwrócenie sytuacji urodzin Hitlera prawdopodobnie sprowokowanych przez TVN i ukazanie tej sytuacji jako intrygi rozwiniętej przez Telewizję Trwam, która zachęca i projektuje lewicowym ekstremistom świętowanie urodzin Józefa Stalina. Opisywanie scenek, z których zbudowany jest ten żenująco nudny film nie ma jednak najmniejszego sensu bowiem znamy je z łamów „Gazety Wyborczej” i przekazów TVN. Ukoronowaniem narracyjnego talentu Vegi jest jednak scena finałowa, w której sam Daniel Olbrychski, odgrywający – jak rasowy kabotyn – rolę „jedynego sprawiedliwego”, który jest ofiarą wypadku rządowej kolumny wiozącej premier Szydło, prowadzi obrady nowego sejmu i – jako marszałek senior – wygłasza idiotyczną mowę po czym wychodzi na stołek marszałka sejmu i …zdejmuje spodnie ukazując posłom nagą sempiternę. Po tej scenie jest już tylko miejsce na odśpiewanie „Mazurka Dąbrowskiego”. Vega udaje w tej scenie intelektualistę odcinającego się od poziomu polskiej polityki. Klasyk mawiał, że jak aktor nie ma już nic do przedstawienia to może ukazać jedynie gołe cztery litery. Michael Houellebecq był nieco innego zdania i twierdził, że nawet o łajnie można opowiedzieć w sposób pasjonujący potrzeba ku temu jedynie odrobiny talentu. W tym wypadku mamy do czynienia jedynie z napompowaną nieświeżym powietrzem petardą, która wypaliła w oczy jej twórcom.
Politycy opozycji nabrali wody w usta, ale przecież Vega wyraził ich najskrytsze marzenia. Oni chcieliby mieć do czynienia właśnie z takimi przeciwnikami, jakich sportretował twórca „Polityki”.
Stan umysłowy środowiska polskich celebrytów został przez Vegę bezlitośnie (choć wbrew własnym intencjom) ukazany. Można jedynie żałować, że Vega nie został – jeszcze przed filmem – nominowany do panteonu największych autorytetów Trzeciej RP. Wtedy jego wystrzał z chałupniczej „Aurory” brzmiałby jeszcze bardziej donośnie i symbolicznie.
Kler
Ksiądz w sutannie był stałym obrazem w krajobrazie mojego dzieciństwa. Jego widok na ulicy był tak naturalny jak wiosna, lato, jesień czy zima. Księża – w latach mojego dzieciństwa, latach komunizmu – cieszyli się szacunkiem, zaufaniem i autorytetem. Na niż zdawały się działania m.in. ojca pani Magdaleny Środy i innych komunistycznych, osobistych nieprzyjaciół Pana Boga. Księża mieli wtedy starą formację i z godnością nosili swoje mundury, żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy, aby – wzorem niektórych progresistów dziś – ukrywać koloratkę. Cóż, pamiętam jeszcze czasy ambon i kazań, które wcale nie były miłe, łatwe i przyjemne dla uszu słuchających. Nikomu z hierarchów nie przyszłoby wtedy do głowy, że to właśnie kościół ma się dostosowywać do zmieniających się czasów, ma modyfikować swoje nauczanie tak, aby kogokolwiek nie urazić. Były to czasy gdy dewiant był po prostu dewiantem, a komuch na kilometr zalatywał smrodem.
Gdyby użyć sztafażu z powieści science fiction i przenieść kogoś z tamtych czasów w dzisiejsze realia, przeżyłby sporo zaskoczeń, jednak największe z nich dotyczyłoby stosunku mediów i środków przekazu do stanu duchownego. Upadł komunizm, a media nadal – a może jeszcze mocniej – sączą wrogą wobec duchownych narrację. Pewnie nieoczekiwane wrażenia towarzyszyłyby także przy spotkaniach z księżmi, zwłaszcza z tymi najnowszej formacji.
Pisze te słowa nie w poszukiwaniu diagnozy czasów, ani też z powodu użalania się nad psującymi się obyczajami, ale chcąc na chwilę zatrzymać państwa uwagę na samym stanie duchownym.
Przeczytałem książkę „Czarni” autorstwa Pawła Reszki, próbuje on portretować dzisiejszych polskich duchownych opowiadając przypadki ludzi rozbitych, rozczarowanych. Z książki wyłania się przygnębiająca diagnoza i niestety nie odbiega ona od przemyśleń oferowanych w „Klerze” Wojciecha Smażowskiego, czy też filmie Tomasza Sekielskiego. Reszka usiłuje pokazać, że polski stan duchowny dotknął głęboki kryzys wartości i osobowości. Nigdy nie prowadziłem żadnych badań poświęconych kondycji dzisiejszych polskich duchownych, jednak mam sporo kontaktów i niemało czasu spędzam w towarzystwie księży. Stąd też postanowiłem z polemizować z historiami oferowanymi przez Reszkę. Rzadko zadajemy sobie pytanie o to jak wygląda codzienne życie przeciętnego księdza, jakim podlega problemom, jakie towarzyszą mu zwykłe, ludzkie doświadczenia. Ciągle, na dobrą sprawę, są to – w naszej wyobraźni – postaci mało rzeczywiste, mało osadzone w prozie codziennych doświadczeń. Tymczasem dzisiejszy ksiądz to człowiek często samotny, narażony na spore stresy, z którymi musi zmagać się w ciszy własnego mieszkania. Pawła Reszkę bardziej interesują ci, których pokonały kryzysy: odstępcy, księża, którzy zrzucili sutannę bo nie radzili sobie z pokusami i lękami, jakie wzmaga współczesność. Mnie bardziej obchodzą zwykli księża, których mijam na ulicy i często nie mam odwagi aby z nimi porozmawiać. Z pozoru bowiem życie księdza wydaje się być bezpieczne i stabilne: ma co jeść, gdzie mieszkać i co na siebie założyć. Jeśli ksiądz żyje skromnie, to nawet w dzisiejszej Polsce nie powinno mu niczego zabraknąć. Czy taki opis – spokojnej sielanki – oddaje jednak realność bycia księdzem w dzisiejszej Polsce?
Młody mężczyzna, który zostaje wyświęcony na księdza, podlega pokusom właściwym swojemu wiekowi. Jak sobie z nimi poradzi, takie będzie miał „wiano” na późniejsze lata. Księża kojarzą nam się jedynie z postaciami, które odprawiają Msze Święte, udzielają ślubów, celebrują pogrzeby i siedzą w konfesjonałach. Nic więcej. Mało wiemy o sposobach na zapobieżenie rutynie i monotonii zwykłych dni. Nie wiemy jak księża reagują na pokusy, których przecież nie brakuje. Jeśli ktokolwiek ma być kuszony przez złego, to przecież właśnie duchowni są solą takich zabiegów. Jeden przywiedziony do upadku kapłan może wpłynąć na życie tysięcy ludzi. Oczywiście będzie to wpływ bez wątpienia negatywny. Ksiądz w Polsce ciągle pozostaje autorytetem i nacisk takich spojrzeń także trzeba wytrzymać. Polskę też dotknął kryzys powołań. Nie jest on oczywiście tak ogromny jak na Zachodzie naszego kontynentu, ale pierwsze symptomy daje się już zauważyć. Seminaria, w których kiedyś studiowało kilkudziesięciu młodych kleryków, teraz świecą pustkami. Coraz trudniej być kapłanem, bo wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami, które dla dzisiejszej młodzieży są zbyt wielkie. Trudno jest wyobrazić sobie całe życie w dyscyplinie, pozbawione rodziny i nakierowane jedynie na Boga. Dzisiejszy świat – także w Polsce – jest zbyt kuszący. Pozorna stabilizacja nie wabi już tak mocno jak w poprzednim wieku. Coraz większa ilość kapłanów doświadcza też sterowanej niechęci, jaką od kilku lat usiłuje się obudzić w wielu środowiskach. Stereotyp księdza, który ma kłopoty ze współczesnością, jest na bakier z dominującymi prądami życia, upowszechniany jest za pomocą większości środków masowego przekazu. Jeśli któryś z księży pozwala sobie na utratę wiary, to istotnie uprawiany przez niego „zawód” ma zdecydowanie mniej zalet dziś, niż przed kilkudziesięcioma laty.
Materialnie i prestiżowo dzisiejsi księża mają o wiele trudniej niż ich bracia z poprzedniego pokolenia – neomarksistowska histeria przynosi jednak swoje owoce. Nagonka na duchownych sprawia, że wielu młodych kapłanów boi się wychodzić do ludzi z inicjatywami. Zamykają się w swoim świecie, w którym zjawia się coraz więcej frustracji i pokus. Właściwie bez głębokiej i wzrastającej codziennie wiary życie kapłana jawi się jako pasmo wyrzeczeń, które nie dają żadnej satysfakcji, ba budzą pytanie o sens. Ograniczenia związane ze stanem duchownym oraz wymóg posłuszeństwa wobec decyzji hierarchii sprawiają, że cywilne życie jawi się wielu kapłanom jako prostsze, bardziej stabilne i pewne. Każdy przypadek lekkomyślności i złamania zasad przez księdza jest natychmiast nagłaśniany i rozpowszechniany. Ciśnienie odpowiedzialności – jakie ciąży na każdym kapłanie – nie dla każdego jest łatwe do codziennego znoszenia.
Po co to wszystko piszę? Otóż w momencie gdy wzrasta siła kampanii – sterowanej i starannie zaplanowanej – wymierzonej przeciwko duchownym uświadomiłem sobie, że odpowiedzialność za naszych księży spoczywa na nas, na naszej wspólnocie wierzących. Księża nie są wyobcowani, nie są bytami astralnymi, które egzystują w oderwaniu od nas. Są nam potrzebni a więc to właśnie my – wierzący – powinniśmy im dawać siłę do pełnienia czystej posługi, powinniśmy wzmacniać ich w przeświadczeniu sensowności obranej przez nich drogi życia. Nie możemy uciekać przed szczerymi rozmowami, przed bliskością z nimi. Nie przypadła nam wcale rola oceniających obserwatorów.
W każdym stanie, w każdym powołaniu, przychodzi moment kryzysu. Z moich prywatnych rozmów i obserwacji wiem, że kryzys często rodzi się w sytuacji wyobcowania, w sytuacji braku kogoś bliskiego z kim można szczerze porozmawiać, bez obawy że zostanie się ocenionym. Księża często pomagają nam w naszych dylematach i sytuacjach gdy znajdujemy się na rozdrożu, dlaczego zatem ten proces ma działać tylko w jedną stronę?
Człowiek potrzebuje potwierdzania sensu własnych działań w oczach innych, księża nie są tu wyjątkiem. Dobre słowo i pokazanie wagi spraw, którymi się zajmują, to często nieocenione wsparcie, którego mogą doświadczać od nas, świeckich „odbiorców” tego co robią. Dobre kazanie często prostuje myślenie i wyjaśnia problemy jego autor widzi jednak tylko twarze słuchaczy i potem znika z zakrystii. Miły gest solidarności, czasem wdzięczności, znaczy dla kapłana (jak dla każdego z nas) bardzo wiele. Kiedy w mediach aż kipi od antyklerykalnej histerii poparcie ze strony wiernych staje się niezwykle ważne. Nie nawołuje tu do żadnego klerykalizmu, podkreślam jedynie wagę dobrych postaw i solidarności. Czasem właśnie zwykła, życzliwa rozmowa może pomóc w przezwyciężeniu poważnego kryzysu. Trudno jest pokonywać dystans, wielu księży ma kłopoty z wykroczeniem poza swoją – poważną z natury – rolę. Kiedy jednak znika bariera rytualnego dystansu okazuje się, że człowiek w sutannie także ma zwykłe dylematy, problemy. Bywa w nich jednak bardzo samotny. Bycie księdzem w XXI wieku rodzi – jak sądzę – dużo więcej dylematów niż w czasach gdy nie było internetu i globalnej komunikacji. Seminaria uczą swoich adeptów bardzo wiele nie mówią im jednak jak pokonywać barierę kapłan – wierny, tak aby nie narazić przy tym doniosłości misji, której każdy kapłan poświęca swoje życie. Inaczej pozostaje zwykłe urzędowanie, wypełnianie administracyjnych i biurokratycznych powinności, oddzielenie się od świata bezpieczną barierą dystansu.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że piszę same oczywistości, ale często ludzkie spojrzenie na księdza, który właśnie skończył odprawianie Myszy Świętej sprawia, że zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy jedynie biernymi odbiorcami tego co on robi. Jemu potrzebna jest wspólnota, a my jesteśmy jego naturalnymi przyjaciółmi i ochroną przed naporem złych myśli i ocen, które płyną z wielu mediów i środowisk.
Sierpień
Zawsze to samo uczucie, powrót w przeszłość odciśniętą głęboko w narodowych genach. Na zdjęciach pozostali młodzi, dziecięcy, roześmiani – na kilka chwil przed ciosem szrapnela, przed gwałtem dokonanym łapami brunatnych ludzi w mundurach feldgrau, lub przez pozbieraną na Wschodzie ukraińską swołocz. Jeszcze dumni, zawadiaccy, ich kobiety jasne, rozpłomienione… zanim przerwą im kręgosłup marzeń.
Najlepsze pokolenie, najpiękniejsi, niebaczni fantaści. Od lat spoglądam na rzedniejące szeregi białych głów, tych co ocaleli. Oni unieśli ten obraz w wyblakłych źrenicach, rozsypuje ich czas, wracają do ziemi, która skryła ich pokolenie…
Ile trzeba mieć nieuwagi, aby – zimną precyzją bezpiecznego fotela – oceniać sens ich zrywu? Mędrkować nad kadziami pełnymi zastygłej krwi. Daremnie, nienadaremnie przelana. Co zostało?
Uderzenia w jądra, świst pejcza w ubeckich katowniach, upodlenie wymuszonych zeznań, czasem smród kolaboracji. Na zbitych wypuszczono sfory kałmuków srających do fortepianów, hordy śmierdzącej szarańczy, która ich wierszami podtarła sobie czerwone zady. Z rodziców bekających kiszką leberą i ciepłym spirtem zrodziło się potomstwo uczone garniturowych manier. Już trzecie pokolenie tej nalazłej tu dziczy stręczy nasze dzieci, dyktuje pozy, poucza i szpanuje.
Chcecie od nich wstydu? Wstyd umarł pod gruzami miasta, które nigdy nie zmartwychwstało. Na jego gruzach ręce tępych genseków wyrysowały nowe – koślawe – ulice, wypróżniły się „Pałacem Kultury” w samym środku tego co było.
Przyszło nam żyć na wymiocinach Stalina, cywilizować przestrzeń, w którą wsiąkła krew najpiękniejszych dzieci. Stoimy w milczeniu, wyje syrena… i słyszę jej lament nad potrzaskanym światem, który już nigdy nie wstanie z martwych. Zawodzi nad poematami, które uwięzły w uduszonych gardłach, nad symfoniami, których pierwszym akordem był tępy trzask łamanych żeber i kula wyrywająca oddech.
Stoję na ulicy w przycichłym naraz kawiarnianym gwarze. Tamto miasto wraca w głuchym dudnieniu werbli, w opuszczonych oczach przechodniów, w drgającym uśmiechu staruszki wspartej o mur udawanej „starówki”.
To chwila gdy czujesz ciepły oddech płynący z kanałów…
Nie ma słów, którymi można odmalować czas gdy żyli, myśleli, kochali się i nigdy nie spłodzili dzieci. Nie ma słów aby opowiedzieć im jak ich zabrakło, jak pustkę po nich wypełnili bezwstydni donosiciele, łgarze, wszy, które wylęgły się we włosach ich martwych głów.
Nasłuchuje ich śmiechów, piosenek, opowieści o marzeniach…to tylko chwila, zanim znów pobiegnę toczyć swą kulę żuka gnojarza, na grobach bohaterów, ku tępej uciesze tych, którzy utuczyli się na ich martwych ciałach i gestach, jak larwy padlinożernej szarańczy.
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji / za: www.sadurski.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz