Kolaboranci się uwijają
Żydowska okupacja Polski musi zbliżać się wielkimi krokami. Wprawdzie nie tylko Naczelnik Państwa zapewnia swoich wyznawców, że on do tego nie dopuści, nie tylko pan premier nie widzi zadnego zagrożenia, ale nawet pani Żorżeta przekonuje że ustawa 447 jest „bez znaczenia” i kusi obietnicą wiz do Ameryki, zaś mężykowie stanu drobniejszego płazu pryncypialnie piętnują każdego, kto nie dostraja się do rządowego ćwierkania, jako ruskich agentów, co to śmierdzą im onuce – ale z drugiej strony widzimy gwałtownie rosnące szeregi ormowców politycznej poprawności, którzy najwyrażniej próbują podlizać się okupantowi i wykazać swoją przydatność w trzymaniu w ryzach mniej wartościowego narodu tubylczego. Mam tu na myśli nie tylko wyspecjalizowane w donosicielstwie organizacje, jak żydowska Otwarta Rzeczpospolita, czy Helsińska Fundacja Praw Człowieka,
kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych i zasilana pieniędzmi starego żydowskiego grandziarza finansowego – bo autoryetety moralne, wiadomo – bez pieniędzy nie kiwną palcem nawet w najsłuszniejszwej sprawie – ale przede wszystkim – niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy, które jeszcze za Stalina pokazały, że są zdolne do wszystkiego.
Powie ktoś, że tamte czasy minęły i obecnie w demokratycznym państwie prawnym, co to urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej, to znaczy – zabiera biednym, a potem resztki im rozdaje – takie rzeczy są nie do pomyślenia. Jak powiada poeta, „tak myśląc, błąd popełnia gruby, zalążek swojej przyszłej zguby”. Demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające – i tak dalej – tak samo jest zdolne do łajdactw, a nawet zbrodni sądowych, jak państwo totalitarne. Niedawno z pewnego wywiadu w żydowskiej gazecie dla Polaków dowiedziałem się, że adwokat pewnej skrzywdzonej panienki wziął za swoje usługi 300 tysięcy złotych. Nie bez kozery Rzymianie powiadali, że „omne trinum perfectum”, co się wykłada, że wszystko potrójne, jest doskonałe. Toteż i 300 tysięcy złotych znakomicie dzieli się na trzy równe części, dzięki czemu można uzyskać nie tylko kuriozalny wyrok w pierwszej instancji, ale również – w apelacji. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – powiadał dobry wojak Szwejk.
Tedy organy wymiaru sprawiedliwości tym bardziej są zdolne, że jeśli nawet nie mielibyśmy do czynienia z dziedziczeniem pozycji społecznej w niezawisłym sądownictwie, prokuraturze, czy palestrze – a przecież mamy i to jeszcze jak! – to – jak to przenikliwie zauważył Józef Stalin – „o wszystkim” decydują „kadry”, no a „kadry”, jak wiadomo, pozostały w spadku po PRL, kiedy to stopień ich „upartyjnienia” był prawie tak samo wysoki, jak w SB czy Milicji Obywatelskiej, która wieszała sobie po komendach portrety Felisa Dzierżyńskiego. Te wypróbowane „kadry” szkoliły kadry młodsze, odciskając na nich swoje piętno, a wiadomo – czym skorupka za mlodu nasiąknie, tym na starość trąci. Tym bardziej trąci, że gdzie jak gdzie – ale w tych właśnie srodowiskach odsetek konfidentów – dzisiaj przede wszystkim Wojskowych Służb Informacyjnych – musiał być wyjątkowo wysoki – bo przecież jakieś kryteria rekrutacji muszą być i dzisiaj. Tym właśnie tłumaczę sobie taką zaciekłą obronę utrwalonej w poprzednich latach pozycji społecznej tych środowisk, wspieraną przez mobilizowaną na tę okoliczność agenturę – bo chociaż WSI już „nie ma”, to przecież agentura została, pamięta, czemu zawdzięcza swoją pozycję społeczną i materialną, więc jest dyspozycyjna, podobnie, jak to było za Stalina.
Teraz jednak mamy już czwarty rok rządów „dobrej zmiany” – ale pod tym względem nic się nie zmieniło. Większy stopień oportunizmu można chyba spotkać tylko w wojsku i policji – a dodatkową okolicznością, która rozwojowi tego oportunizmu sprzyja, jest zbliżająca się żydowska okupacja, do której oportuniści próbują się dostroić. Dodatkowo po 20-letnim okresie pieriedyszki, ponownie wchodzimy w etap surowosci, która oczywiście będzie narastała – co prokuratorzy i niezawiśli sędziowie wyczuwają nie tylko górnym węchem, ale i przez skórę.
Tymi pozostalościami po totalniackiej przeszłości, tłumaczę sobie neoficką gorliwość prokuratury, która zaciągnęła przed niezawisły sąd pana Kurzejęza utopienie Marzanny, którą topiący scharakteryzował, jako b`żydką. Na taką myślozbrodnię natychmiast zaregował Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, wtedy jeszcze pod dyrekcją oszusta nazwiskiem Rafał Gaweł, któremu azylowej ochrony przed aresztowaniem i kryminałem udzieliło Królestwo Norwegii, a który dołączył do ormowców ze Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i młodzi ubowniczkowie z firmy Hejt Stop. Za sprawą tych donosów puszczona zostaa w ruch niezależna prokuratura, cały czas pozostająca pod kierownictwem swego przełożonego, pana ministra Zbigniewa Ziobry i jego kolaborantów i w rezultacie 18 lipca odbędzie się rozprawa przed niezawisłym sądem, co do którego jestem pewien, że – niczym policmajster z opowiadania Telimeny o życiu w „Peterburku” – „powinność swej służby zrozumiał”.
Już tam z bezpiecznej odległości przygląda się temu wszystkiemu nasz najnowszy przyjaciel pan Jonatan Daniels, który – jak przypuszczam – „spisuje czyny i rozmowy”, żeby w odpowiednim momencie jednych poniżyć, a drugich wywyższyć. Bo podczas okupacji – wszystko jedno – hitlerowskiej, żydowskiej, czy sowieckiej, w której Żydzi mieli znaczący udział nie tylko w charakterze donosicieli, ale i katów – jak np. dwaj żydowscy pomocnicy Mikołaja Jeżowa: Minajew-Cykanowski i Cesarski, którzy sporządzali tak zwane „albumy”, a więc listy Polaków, którzy w ramach „operacji polskiej” NKWD mieli zostać straceni – więc podczas każdej okupacji na wierzch wypełza wszelkie plugastwo. Zgodnie z porzekadłem, że od rzemyczka do koniczka – zaczyna się od donosów, a kończy na torturach i eksterminacji. Jak się okazuje, żydowscy okupanci Polski będą mogli w kolaborantach wybierać-przebierać, toteż nic dziwnego, ze kandydaci na kolaborantów uwijaja się jak w ukropie. I właśnie po tej gorączkowej, groteskowej gotowości można się zorientować, że okupacja tuż-tuż.
Podchody europejskie i krajowe
Polska znowu odniosła sukces, tym razem nie przeciw zimnemu rosyjskiemu czekiście Putinowi, bo na tym odcinku doszło do zagadkowej porażki. Oto podczas głosowania w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy Polska poparła inicjatywę przywrócenia Rosji prawa głosu na tym forum, cofniętego po zajęciu Krymu. Najwyraźniej zaraza jest w Grenadzie, najciemniej pod latarnią i nikt jeszcze nie wie, ilu ruskich agentów, którym śmierdzą onuce, przeniknęło cichaczem do obozu „dobrej zmiany”. Wprawdzie ormowcy „dobrej zmiany” ofiarnie demaskują ruskich agentów pod każdym krzakiem, ale najwyraźniej penetrowanie macierzystego obozu mają surowo zakazane, toteż nic dziwnego, że ruscy agenci przeniknęli właśnie tam. W tej sytuacji Naczelnik Państwa będzie musiał przeprowadzić energiczne śledztwo, zdemaskować agentów, no i pozbyć się ich z karnych szeregów. Czy jednak tuż przed wyborami warto urządzać taka jatkę, zwłaszcza, że niektórzy agenci mogą być dosyć głęboko wprowadzeni w rozmaite wstydliwe zakątki „dobrej zmiany” i mogą wywlec je na światło dzienne. Tymczasem i bez tego nie brakuje zgryzot, ot na przykład na odcinku relacji łączących pana Misiewicza z byłym ministrem obrony narodowej, złowrogim Antonim Macierewiczem. Pojawiają się tam wątki, które lubelski adwokat, pan Maciejkowski, którego przemówień słuchałem podczas praktyki studenckiej w tamtejszym Sądzie Rejonowym, z pewnością określiłby mianem „smakowitych” - przede wszystkim dla wyznawców pana Roberta Biedronia. Wprawdzie tę sprawę na razie rozgrzebuje pan reżyser Patryk Vega, który przybrał takie nazwisko prawdopodobnie w nadziei łatwiejszego otrzymania „Oskara”, ale chyba źle zrobił, bo gdyby na przykład przybrał nazwisko „Cymerman”, to z pewnością jego szanse byłyby jeszcze większe. Nigdy jednak nie wiadomo, czym się takie rzeczy mogą skończyć; nawet słowo wylatuje wróblem, a powraca wołem – więc cóż dopiero film?
Mniejsza jednak o to, bo na razie Polska odniosła kolejny sukces, ale nie na odcinku przeciwko złowrogiemu Putinowi, tylko na forum Unii Europejskiej, gdzie do spółki z innymi państwami Grupy Wyszehradzkiej, udało się zablokować kandydaturę niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Pan Timmermans rzeczywiście uwziął się szczególnie przeciwko Polsce i Węgrom – oczywiście nie tyle z własnej inicjatywy, tylko z inicjatywy Naszej Złotej Pani, która przy pomocy unijnych instytucji próbowała odzyskać wpływy polityczne w Polsce i w ogóle – w Europie Środkowej – utracone na skutek powrotu USA do aktywnej polityki w tej części Europy. Ale upokorzona Złota Pani postanowiła się odegrać i wraz z francuskim prezydentem Emanuelem Macronem, przeforsowała na unijne stanowiska „swoich” kandydatów w osobach Urszuli von der Leyen, pod rządami której Bundeswehra podobno bardzo ucierpiała. Została ona obecnie wysunięta na stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej, więc być może zamienił stryjek siekierkę na kijek – boć przecież pani Urszula będzie spełniała polecenia Naszej Złotej nie mniej gorliwie, niż wspomniany niemiecki owczarek. Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego został włoski socjalista David Sassoli, przewodniczącym Rady Europejskiej na miejsce Donalda Tuska został belgijki polityk Karol Michel, a prezesem Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie nad Menem została Francuzka, Krystyna Lagarde - dotychczas w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Jak widać, koncepcja Europy dwóch prędkości, którą na przełomie roku 2016 i 2017 tak zachwalała Nasza Złota Pani nabiera rumieńców, tym bardziej, że wszyscy ci nowi dygnitarze skłaniają się do koncepcji federalistycznej, której fundamenty zostały położone przez traktat z Maastricht, obowiązujący od 1993 roku, a umocnione przez traktat lizboński, który pan prezydent Lech Kaczyński ratyfikował w październiku 2009 roku, w niecały miesiąc po słynnym „resecie” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, przeprowadzonym przez prezydenta Obamę z inicjatywy izraelskiego prezydenta Peresa. Na otarcie łez, jedną z 14 wiceprzewodniczących Parlamentu Europejskiego została pani Ewa Kopacz, ale ta jedna jaskółeczka nie tylko nie czyni wiosny, ale potwierdza pyrrusowy charakter polskiego zwycięstwa.
Podczas gdy na froncie unijnym Polska odniosła wspaniałe zwycięstwo, na tubylczej scenie politycznej umacnia się tendencja do systemu dwupartyjnego. Koalicja Europejska, ta współczesna edycja PRL-owskiego Frontu Jedności Narodu, z udziałem PZPR, czyli SLD, przedostatniego wynalazku starych kiejkutów, w postaci Nowoczesnej i Sicherheistdienst Polen, czyli Platformy Obywatelskiej, nie tylko się nie rozpadła, ale na podobieństwo odkurzacza przyciąga do siebie słabnące PSL, które 6 lipca ma podjąć strategiczną decyzję, czy przyłączyć się do kupy nawet w sytuacji, gdy dołączy do niej również sodomita Biedroń, czy też samodzielnie budować „silną koalicję”, do której akces jak dotąd złożył pan Paweł Kukiz. Brzmi to obiecująco, ale tylko na pierwszy rzut oka, bo na drugi rzut oka wygląda na to, iż ruch Kukiz 15 jest formacją schodzącą, która trwa siłą inercji do czasu wygaśnięcia mandatów poselskich obecnego Sejmu. Te podejrzenia znajdują potwierdzenie w skłonności co najmniej 4 posłów Kukiz 15 do Prawa i Sprawiedliwości. Bo PiS też jest zainteresowane w oczyszczeniu sceny politycznej po „swojej” stronie – żeby obywatele nie mieli innego wyjścia jak zataczać się między obozem zdrady i zaprzaństwa, a obozem „dobrej zmiany”. Podobnie jest po drugie stronie, o czym świadczy decyzja Wielce Czcigodnej Kamili Gasiuk-Pichowicz, by opuścić Nowoczesną i przejść do PO. Jak pamiętamy, wcześniej uczynił to pan Ryszard Petru, tworząc silną partię „Teraz”, do której oprócz niego samego, weszły jeszcze dwie Wielce Czcigodne Joanny – moja faworyta Joanna Scheuring-Wielgus i Joanna Schmidt. Starożytni Rzymianie twierdzili wprawdzie, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko, co potrójne, jest doskonałe – ale wiadomo, że rzeczy doskonałych nie ma, toteż w dniach ostatnich pan Ryszard ogłosił, że rzuca politykę i przechodzi „do biznesu”. Jeśli w „biznesie” będzie mu szło tak samo, jak mu szło w „polityce”, to dobrze to nie wygląda, zwłaszcza, że do tego „biznesu” chyba nie wprowadzi mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, która ostatnio w dodatku doznała srogiego zawodu za sprawą byłego już prezesa fundacji „Nie bzykajcze sze!”. Z pozostałą Joanną pewnie będzie inaczej, bo przykład perypetii pana Kazimierza Marcinkiewicza, który aż takiego szczęścia chyba się nie spodziewał, działa odstraszająco.
Tymczasem utrata stanowiska przez Donalda Tusk, któremu do grudnia zostało jeszcze kilka miesięcy, stwarza coraz większe prawdopodobieństwo, ze Nasza Złota Pani będzie w przyszłym roku forsowała jego kandydaturę na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, w następstwie czego zmierzy się będzie musiał z panem prezydentem Andrzejem Dudą. Pan prezydent Duda od 2016 roku znacznie się usamodzielnił, zwłaszcza po ostatniej wizycie w USA, w następstwie której Polska spełniła wszystkie życzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika. W zamian za to pan prezydent nabrał przekonania, że we wrześniu prezydent Trump zaprezentuje go naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jako swoją duszeńkę. Ale duszeńka to jedna sprawa, a aparat wyborczy to sprawa druga. Aparat wyborczy może udostępnić panu prezydentowi Dudzie Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński – ale tym razem – nie za darmo. Toteż mówi się na mieście, że prezes Kaczyński wykombinował kolejną intrygę, żeby pan prezydent ogłosił termin jesiennych wyborów jak najpóźniej – tak, żeby konkurencyjne komitety nie zdążyły zebrać 100 tysięcy podpisów – a wtedy bez względu na to, kto te wybory wygra – będą one wygrane. A będą wygrane, gdy wygra PiS, który w rewanżu udostępni prezydentowi Dudzie swój aparat wyborczy i niezależne media, a zwłaszcza - rządową telewizję. Ona już teraz poświęca wiele uwagi Donaldowi Tuskowi, niemal codziennie przekonując widzów, że jest on już passe, ze nikt w całej Europie, nie wspominając już o Polsce, go nie szanuje, więc w rezultacie on sam rozumie, że w starci z prezydentem Dudą nie ma żadnych szans. Wydaje się jednak, że gdyby to była prawda, to rządowa telewizja w ogóle by się Donaldem Tuskiem nie interesowała, a skoro się interesuje, to znaczy – że nie wierzy we własną propagandę.
Tajemnice Gór Sowich
Tak się złożyło, że na dwa dni przed wyjazdem do Wałbrzycha i Kłodzka, gdzie miałem bardzo interesujące spotkania z tamtejszą publicznością, dostałem książkę Ericha von Mansteina „Stracone zwycięstwa”. Doczytałem do początku kampanii rosyjskiej w 1941 roku, o której pisał też we „Wspomnieniach żołnierza” generał Heinz Guderian, a także Dawid Irwing w „Wojnie Hitlera”. Ciekawe, że Manstein bardzo wiele uwagi poświęca rozmaitym personalnym podchodom i roszadom, jakie przeżywało grono wyższych dowódców Wehrmachtu pod naczelnym dowództwem Adolfa Hitlera, chociaż oczywiście najwięcej uwagi poświęca operacjom wojskowym. Spotkanie w Wałbrzychu dostarczyło okazji do historycznych wspomnień, bo 28 czerwca przypadała setna rocznica podpisania Traktatu Wersalskiego, więc tematem mojej prelekcji były „Porządki polityczne w Europie”, ze szczególnym uwzględnieniem właśnie porządku wersalskiego – bo Traktat Wersalski był swojego rodzaju akuszerem narodowego socjalizmu w Niemczech. Hitler rozpoczął działalność polityczną inspirowany właśnie Traktatem Wersalskim, który obarczył Niemcy wielkimi reparacjami wojennymi, przede wszystkim na rzecz Wielkiej Brytanii i Francji. Odszkodowania te miały zostać spłacone do 1950 roku, czyli dwa pokolenia Niemców miały zostać poświęcone na ołtarzu pokoju europejskiego. Toteż Hitler, który nie cofał się przed żadnymi wnioskami uznał, że zamiast spłacać te odszkodowania, taniej i prościej będzie pozabijać wierzycieli Niemiec. To był rdzeń programu NSDAP, a cała reszta była odpowiedzią na pytanie – jak tego dokonać. Wymagało to nie tylko przestawienia gospodarki na potrzeby wojenne, ale i odpowiedniego uformowania całego narodu – żeby nikomu nie zadrżała ręka, kiedy wybije godzina.
Ale z wojną – jak to z wojną – wiadomo, jak się zaczyna, ale nie wiadomo, jak się zakończy. Początkowo wszystko szło dobrze, ale rychło się okazało, że wojna z całym światem jest bardzo trudnym przedsięwzięciem, toteż nie tylko niemiecki przemysł musiał pracować pełna parą na potrzeby wojenne, ale do tego rydwanu zaprzęgnięte zostały gospodarki krajów podbitych, albo tylko sprzymierzonych z Rzeszą. Niezależnie do tego niemieccy naukowcy i inżynierowie gorączkowo pracowali nad nowymi, bardzo oryginalnymi „cudownymi” rodzajami broni, których opisy mogłem sobie odczytać w chłodnych korytarzach dawnej podziemnej fabryki amunicji, w których obecnie mieści się Muzeum Technik Militarnych Riese.
Bo w sobotni poranek organizatorka spotkań w Wałbrzychu i Kłodzku, pani Elżbieta z Centrum Edukacyjnego Sudety, zabrała mnie na wycieczkę po tajemniczych obiektach Gór Sowich. Towarzyszył nam pan Stanisław, chodząca encyklopedia tych okolic, dzięki czemu mogłem lepiej rozumieć, na co akurat patrzę.
Bo w lasach porastających Góry Sowie znajdują się tajemnicze obiekty, zbudowane przez Niemców w czasie wojny. Tajemnicze – bo i dzisiaj nie bardzo wiadomo, czemu miały służyć. A skoro nie wiadomo, to jesteśmy skazani na domysły, wśród których teoria przedstawiona przez pana Stanisława wcale nie jest gorsza od innych tym bardziej, ze wspierają ją poszlaki z innych źródeł, na przykład – z pamiętników Alberta Speera, który od 1942 roku był ministrem uzbrojenia i amunicji. Ponieważ już wkrótce spore części obszaru Rzeszy były nękane przez ataki lotnicze, trzeba było rozśrodkować przemysł zbrojeniowy, a wreszcie – zacząć przenosić go pod ziemię. Tereny leżące między Kłodzkiem i Wałbrzychem dość długo pozostawały poza zasięgiem alianckiego lotnictwa, toteż nic dziwnego, że podziemne zakłady produkcyjne lokowano właśnie tam. Ale nie tylko produkcyjne – bo jednym z zagadkowych obiektów jest niedokończona budowla, która mogła być siłownią. Zagadkowy charakter tej budowli podkreślają obiekty usytuowane w jej pobliżu. Pan Stanisław twierdzi, że służyły one badaniom nad bronią jądrową. W Niemczech podobnie jak w Danii i Norwegii, było wielu fizyków interesujących się tą dziedziną - i to właśnie ich tu pościągano. Co robili, co się z nimi stało – tego nie wiem – ale ta hipoteza stanowi logiczne dopełnienie wielu poszlak. Na przykład na szczycie wzniesienia stoi budowla, która mogła być centralą sterowania całym obiektem. Poniżej znajduje się rodzaj potężnego betonowego basenu z grawitacyjnym odpływem. Pan Stanisław twierdzi, że tu właśnie ruda uranowa z pobliskich złóż, była oczyszczana kwasem siarkowym, po czym spływała na niższe poziomy, gdzie kwas siarkowy był zobojętniany amoniakiem i w efekcie uzyskiwano uran przydatny do dalszej przeróbki. Albert Speer rzeczywiście wspomina o takich pracach, ale czyni to bardzo oględnie, z wyraźną intencją bagatelizowania tej sprawy, wyjaśniając, że Hitler nie rozumiał i wskutek tego nie doceniał badań nad energią jądrową, a poza tym niekorzystny dla Niemiec rozwój wypadków wojennych wymuszał koncentrowanie się na produkcji broni konwencjonalnej. Niemniej jednak opowieści o „Wunderwaffe” krążyły, a ponieważ nie ma dymu bez ognia, to i one musiały mieć przynajmniej jakiś pozór podstawy.
Nie potrzebuję dodawać, że nad wszystkim czuwało SS, zaś siłą roboczą byli oczywiście więźniowie. I kiedy oglądałem wykuty w skale 50-metrowej głębokości szyb niewiadomego przeznaczenia, nie mogłem powstrzymać skurczu serca na myśl o straszliwym losie tych ludzi, skazanych na pełnienie roli „nawozu Historii”. Nie mówię, że wszystkie dumne pomniki przeszłości mają niewolniczą podszewkę, ale nawet tam, gdzie jej nie było, byli chińscy kulisi, którzy w poszukiwaniu zarobku podejmowali się najcięższych i najbardziej niebezpiecznych prac.
W Muzeum Technik Militarnych sfotografowałem się przy latającej bombie V 1, w której, ku mojemu zdumieniu, zamontowany był kokpit pilota. Przewodnik wyjaśnił, że bomba najpierw była oblatana przez pilota, a potem już montowano te pociski bez kokpitów. Pomysł ponownego zamontowania ich odżył pod koniec wojny, kiedy to w kołach wojskowych pojawił się, niewątpliwie inspirowany doświadczeniami japońskimi, pomysł wykorzystania pilotów – samobójców, którzy wykonywaliby ataki właśnie przy pomocy V 1. Kto wie, czy do tego by w końcu nie doszło, gdyby nie Hitler, który ten pomysł stanowczo odrzucił. Ciekawe z jakiego powodu, bo chyba nie ze względów humanitarnych, którymi chyba bardzo rzadko się kierował.
© Stanisław Michalkiewicz
6-8 lipca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
6-8 lipca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz