OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

4 czerwca 1989 r. nie wydarzyło się nic, z czego możemy być dumni…

Wbrew obecnej propagandzie 4 czerwca 1989 roku NIE skończyła się w Polsce „komuna”. Tego dnia, z inicjatywy rządzących komunistów, NIE odbyły się żadne pierwsze „wolne” wybory, NIE nastąpiła żadna transformacja PRL w „demokratyczną” III RP, itd. itp.
Wszystko to były działania pozorowane, mające za zadanie skanalizowanie narastającego buntu społeczeństwa, a zarazem ogłupienie polskiego społeczeństwa pod postacią oferty „demokratycznych przemian”, które w rzeczywistości miały za cel doprowadzenie do oficjalnego przejęcia na własność absolutnie całego „państwowego” majątku PRL przez wybranych towarzyszy z kręgów PZPR, oraz kontynuację władzy nad Polakami przez tychże samych zdrajców i potomków towarzyszy, którzy podbili Polskę wraz z towarzyszami sowieckimi w latach 1943-1945.

        III RP miała być – pod pozorami fasadowej „demokracji” – oczywistą kontynuacją PRL, tylko bez ideologicznego „garbu” komunistycznego o zapewnianiu podstawowych potrzeb dla „ludu pracującego miast i wsi”, „garbu”, który od czasu puczu Jaruzelskiego w 1981 roku był ogromnym ciężarem finansowym dla władców PRL. W III RP ci sami ludzie mieli nadal dzierżyć władzę, ci sami ludzie mieli nadal zarządzać majątkiem PRL (aczkolwiek teraz już pod postacią przejętych przez nich na własność „spółek” itp.), miało być to samo – tylko „lepiej”. Lepiej oczywiście tylko dla towarzyszy z kręgów PZPR, którzy pozbywając się socjalistycznych fanaberii w nowym, prymitywnym ustroju kapitalistycznym wręcz dosłownie przeniesionym z XIX wieku, natychmiast stali się „demokratami”, „przedsiębiorcami”, „fundatorami”, „właścicielami”, i w ogóle posiadaczami wszystkiego, co dotąd było „państwowe” w „socjalistycznej” PRL (oczywiście „socjalistycznej” tylko w cudzysłowiu, bo rządy polskojęzycznych bolszewików w latach 1945-1989 nie miały nic wspólnego z rzeczywistym socjalizmem, ani nawet komunizmem). Tylko i wyłącznie do tego potrzebne im były reformy gospodarcze końca lat 1980., tzw. rozmowy „okrągłego stołu”, czy te niby–„wolne” wybory. Zadaniem tych wszystkich działań było spacyfikowanie buntującego się, ogromnie już spauperyzowanego społeczeństwa, a zarazem legitymizacja w oczach tegoż społeczeństwa bezczelnej grabieży majątku „państwowego” dokonywanej pod pozorami transformacji ustrojowej.
Po 4 czerwca 1989 r. zmieniły się głównie nazwy prawie wszystkiego, ale ryje przy korycie przecież były wciąż te same jeszcze przez długie lata, tyle, że w 1989 dopuszczono do niego wąskie grono starannie wybranych „opozycjonistów” (z których jakże wielu – o czym wiemy dopiero teraz – okazało się po prostu ich tajnymi współpracownikami, ale to już osobna historia). Dość przypomnieć jedną z największych i najbezczelniejszych kpin tamtego okresu: ostatni I Sekretarz PZPR i zarazem władca/zarządca PRL-u stał się pierwszym Prezydentem „demokratycznej” III RP!

        Rzeczywista zmiana w Polsce nastąpiła dopiero ćwierć wieku później, gdy władza dawnych towarzyszy i ich potomków osłabła w Polsce na tyle, że w 2015 roku, po raz pierwszy od 1939 roku na terytorium Polski – nadal wbrew wielu przeciwnościom, ale jednak! – udało się społeczeństwu wybrać pierwsze w pełni demokratyczne rządy, w których nie było komunistów i ich potomków. Ale to także osobna historia…


© DeS (Digitale Scriptor)
4 czerwca 2009 / uaktualnione 3 czerwca 2016
źródło publikacji:
Archiwum ITP² / za: FilmyPolskie888


Creative Commons License
Wolne do kopiowania na tej samej licencji: CC-BY
(Creative Commons Licence - By Attribution -
polskie tłumaczenie tutaj)






Wątpliwy sukces z 4 czerwca 1989


Zbigniew Herbert pisał przed laty, że jeżeli Polska odzyska utraconą niepodległość, to wybiegnie na ulice Paryża i będzie krzyczał w kierunku każdego napotkanego przechodnia Viva la Polonia. Jednak, naszemu wielkiemu wieszczowi nie przyszło do głowy wybiec na ulice Paryża w dniu 4 czerwca 1989 roku. Nie zrobił tego nigdy, aż do chwili swojej śmierci w 1998 roku.

Pomimo tego, że mediom często zdarza się twierdzić, że 4 czerwca jest rocznicą „pierwszych wolnych wyborów” w Europie Wschodniej, a zarazem datą graniczną upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości. To jednak nie wszyscy Polacy ulegają podobnym nastrojom i nie podlegają zbiorowej amnezji świętowania.

Mówi ostatni więzień komunizmu


Wybory z 4 czerwca 1989 były klasycznym przykładem wyborów niedemokratycznych, a ich wynik z góry ukartowano w wyniku porozumień Okrągłego Stołu. Gwarantując w nich 65 proc. miejsc dla PZPR i jej satelickich organizacji partyjnych, a tylko 35 proc. dla tzw. strony społecznej. A jak się plan za pierwszym razem nie powiódł, bo wyborcy odrzucili tzw. listę krajową, to zrobiono tzw. dogrywkę z wyborów. Żartowano wtedy w szeregach tzw. opozycji „niekonstruktywnej”, że Wałęsa z Jaruzelskim i Kiszczakiem zafundowali nam 35 proc. demokrację, a wiadomo, tak jak nie ma 35 proc. dziewictwa, tak i niemożliwa jest 35 proc. demokracja.

Do 23 grudnia 1989 roku, a więc także w czasie, gdy premierem PRL był już Tadeusz Mazowiecki, w wiezieniu w Barczewie przetrzymywano wciąż Józefa Szaniawskiego, więźnia systemu komunistycznego w Polsce. W wywiadzie, jakiego udzielił on przed rokiem „Naszemu Dziennikowi”, mówi o 4 czerwca 1989 wprost:
Jak mogę uznać ten dzień za datę zwycięstwa nad komunizmem, skoro siedziałem tego dnia w więzieniu? I to w więzieniu bez wątpienia komunistycznym. Mało tego, po tym rzekomym zwycięstwie nad komunizmem siedziałem tam jeszcze pół roku. Kto mnie wtedy więził, jak nie komuniści?
Poproszony jednak przez dziennikarza, aby odniósł się do tego problemu, abstrahując od swoich osobistych przeżyć i doświadczeń, stwierdza jeszcze bardziej dosadnie:
Podobnie uważam, że tego dnia komunizm w Polsce wcale się nie skończył. Formalnie państwo o nazwie PRL istniało do grudnia 1989 roku. Mazowiecki nie tylko nie był pierwszym niekomunistycznym premierem, ale był ostatnim premierem komunistycznego rządu. Był nim ze względu na swój życiorys, na nazwę państwa, którym rządził, i ze względu na to, że na tę funkcję został wykreowany nie tylko przez Geremka, Wałęsę, Michnika, Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także przez ambasadora Związku Sowieckiego Wiktora Browikowa. Warto podkreślić, że gdy Mazowiecki został premierem, to pierwszym gościem, jakiego przyjął, był gen. Władimir Kriuczkow, szef, KGB. To on jako pierwszy przyjechał złożyć Mazowieckiemu osobiste gratulacje. To daje wiele do myślenia. W rządzie Mazowieckiego Kiszczak dostał, oprócz funkcji szefa MSW, także tekę wicepremiera, a więc patrząc obiektywnie w kategoriach hierarchii państwowej, człowiek odpowiedzialny za śmierć górników w kopalni “Wujek”, szef bezpieki w strasznej dekadzie lat 80., w rządzie Mazowieckiego awansował. Podobnie Wojciech Jaruzelski – z I sekretarza KC PZPR awansował na prezydenta III RP. Takie są fakty dotyczące zwycięstwa nad komunizmem 4 czerwca, a cały ten solidarnościowy sztafaż to manipulacja służąca robieniu ludziom wody z mózgu.

Kiedy zatem powinniśmy świętować?


Pozostaje, zatem odpowiedzieć nam na pytanie, kiedy rzeczywiście komunizm w Polsce upadł tak naprawdę. I tutaj znowu pojawiają się wątpliwości. Może nie w stosunku do samego systemu, którego z całą pewnością już dawno nie ma. Ale przecież pozostaje w pamięci, to co tak niedawno kpiąc ze strony solidarnościowej, powiedział dla TVN 24 gen. Czesław Kiszczak. Stwierdził on dosadnie, że skoro nikt mu nawet nie próbował odebrać emerytury przez ostatnie 20 lat, to tak naprawdę twierdzenie o słabości i upadku strony komunistycznej w 1989 mija się z prawdą.

Tymczasem Józef Szaniawski we wspomnianym wywiadzie dla „ND” pytany o określenie takiego przełomowego momentu w Polsce, dodaje jeszcze:
To niezwykle ważna sprawa dla naszego 40-milionowego Narodu, który od dziesięcioleci usiłował wybić się na niepodległość. (…) Niemcy mają taki symbol – to dzień zburzenia muru berlińskiego i rozpoczęcia szturmu na kwaterę główną Stasi, zakończonego jej zdobyciem i przejęciem całego archiwum. Czesi i Słowacy mają swoją aksamitną rewolucję w Pradze i w Bratysławie, Rumuni mają dzień rozstrzelania Ceausescu, nawet Rosjanie mają taki dzień, kiedy Borys Jelcyn z czołgu na placu Czerwonym proklamował upadek komunizmu. A w Polsce jakimś dziwnym trafem wszystko się rozmyło. Nie ma takiej przełomowej daty. Powiem więcej, fakt, że premierem polskim mógł zostać Józef Oleksy, prezydentem przez dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, fakt, że za zbrodnie komunistyczne nikt nie został do dziś tak naprawdę ukarany, że nie wykryto sprawców morderstw politycznych lat 80., nawet w tak zdawałoby się prestiżowej dla solidarnościowej strony sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, to wszystko sprawia, iż dzisiaj taki przełomowy dzień trudno wskazać.
Dlatego też może dajmy sobie spokój ze ściganiem się w Europie na wydarzenia w 1989 roku. Nie lepiej byłoby podkreślać, że wszystko zaczęło się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy po raz pierwszy na tak masową skalę powstał ruch związkowy i antykomunistyczny zarazem. Przecież właśnie wtedy, ten ogólnopolski i robotniczy zryw podważył sens istnienia systemu budowanego w oparciu o leninowską zasadę tzw. terroru klasy robotniczej.
A jeżeli koniecznie chcemy mieć swój udział także w upadku muru berlińskiego, to z całą pewnością lepszym byłoby podkreślanie pierwszeństwa strajków majowo-sierpniowych w 1988 roku, niż wątpliwego sukces wyborów kontraktowych z czerwca 1989.


© Mariusz A. Roman
5 czerwca 2010
źródło publikacji:
Archiwum ITP² / za: Blog Autora






4 czerwca – Dzień Konfidenta


        Pan prezydent Bronisław Komorowski zachęca, a klub Platformy Obywatelskiej chce uchwalić, by 4 czerwca każdego roku, w rocznicę tzw. kontraktowych wyborów, był obchodzony jako Dzień Wolności i Praw Obywatelskich. Kto by pomyślał, że Umiłowanych Przywódców trzymają się takie wyrafinowane żarty! Propozycja, by 4 czerwca obchodzić Dzień Wolności, czy Praw Obywatelskich bez wątpienia należy do kategorii żartów, nawet jeśli nikomu nie przyświecała taka intencja. Żeby lepiej zrozumieć groteskowy charakter tej propozycji, trzeba cofnąć się do 6 lutego 1989 roku. Tego dnia, jak pamiętamy, rozpoczęło się telewizyjne widowisko pod tytułem: „Obrady okrągłego stołu”, które rządzący podówczas Polską wywiad wojskowy wraz z gronem zaufanych osób z tzw. lewicy laickiej, czyli dawnych stalinowców, tworzących jeden z dwóch nurtów opozycji demokratycznej, zafundowały reszcie społeczeństwa, żeby ta na własne oczy zobaczyło, jak jego Umiłowani Przywódcy strasznie osaczają komucha.

Tymczasem w miejscach dyskretnych i gronie jeszcze bardziej zaufanym kładzione były fundamenty ustrojowe III RP, zgodnie z ofertą złożoną jeszcze w 1986 roku „człowiekom honoru” przez Jacka Kuronia za pośrednictwem płk Jana Lesiaka: jeśli razwiedka dyskretnie pomoże „nam” w wyeliminowaniu „ekstremy” ze struktur podziemnych, to „my” udzielimy jej gwarancji zachowania w nowych warunkach ustrojowych pozycji społecznej i tego, co właśnie sobie teraz kradnie, m.in. za pośrednictwem spółek nomenklaturowych. „My”, czyli „lewica laicka”.

Razwiedka ofertę przyjęła i do spółki z lewicą laicką wyeliminowała ze struktur podziemnych „ekstremę”, a więc tę część demokratycznej opozycji, która nawiązywała do tradycji II Rzeczypospolitej i Armii Krajowej. W rezultacie starannie wyselekcjonowana „strona społeczna” której oficjalnie patronował naturszczyk Lech Wałęsa, zdalnie sterowany przez „drogiego Bronisława”, przejęła z rąk razwiedki zewnętrzne znamiona władzy. Wyrazem tego były ustalenia, że „strona społeczna” rozdzieli między siebie 35 proc. mandatów w Sejmie, „rządowa” – 65 procent, zaś Senat będzie wybrany w „wolnych wyborach” – ale tylko spośród tych, co się z Wałęsą sfotografują…

Spośród mandatów przypadających komuchom, 35 miało być obsadzonych z tzw. „listy krajowej”, na której znalazły się komuchy najważniejsze. Ponieważ większość obywateli, którzy wzięli wtedy udział w głosowaniu (frekwencja wyniosła ok. 62 procent uprawnionych), myślała, że z tym obalaniem komuny to wszystko naprawdę, poskreślała listę krajową tak, że tylko Mikołaj Kozakiewicz i Adam Zieliński się z niej dostali, ale tylko dlatego, iż ich nazwiska znajdowały się w miejscach, których nie zawsze obejmowały zamaszyste skreślenia.

Wtedy szef razwiedki generał Kiszczak oświadczył, że jeśli tak, to on te całe wybory unieważni, wobec czego Tadeusz Mazowiecki, znany przez całe życie z „postawy służebnej” oznajmił, że „umów należy dotrzymywać” – ale nie miał oczywiście na myśli umowy z wyborcami, tylko z razwiedką. W rezultacie Rada Państwa W TRAKCIE WYBORÓW zmieniła ordynację i wszystko odbyło się tak, jak razwiedka z gronem osób zaufanych uzgodniła – ale frekwencja wyborcza w drugiej turze 18 czerwca wyniosła już tylko 25 procent uprawnionych. W tej sytuacji pomysł, by tamto wydarzenie czcić dzisiaj jako „Dzień Wolności”, a zwłaszcza – „Praw Obywatelskich”, zakrawa na jakiś ponury żart, jeśli wręcz nie na szyderstwo.

Tym większe, że przecież 4 czerwca, tyle, że trochę później, bo w roku 1992, miało miejsce równie ważne, a może nawet z pewnego punktu widzenia jeszcze ważniejsze wydarzenie. 28 maja Sejm podjął tzw. uchwałę lustracyjną, której celem było ujawnienie komunistycznej agentury w strukturach państwa. Agentura ta bowiem nie tylko zagrażała jego bezpieczeństwu (impulsem do uchwały było ujawnienie przez Krzysztofa Wyszkowskiego, że polsko-niemiecki traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, bo pan minister Krzysztof Skubiszewski był przez stronę niemiecką naciskany, że jeśli nie będzie ustępliwy, to oni ujawnią, że był on konfidentem Służby Bezpieczeństwa), ale przede wszystkim stanowiła narzędzie okupacji kraju przez razwiedkę. Jak pamiętamy, próba ta nie udała się na skutek storpedowania jej przez obydwie strony umowy „okrągłego stołu” w dniu 4 czerwca 1992 roku, kiedy to w atmosferze zamachu stanu obalony został rząd premiera Jana Olszewskiego.

Jeśli zatem dzisiaj pojawiają się pomysły, by specjalnie i chwalebnie wyróżniać akurat dzień 4 czerwca, to nie bardzo wiadomo, czy rzeczywiście chodzi o „wolność” i „prawa obywatelskie” – bo nie ma do tego specjalnych podstaw – czy też może wolność i prawa obywatelskie są tylko pretekstem, rodzajem zasłony dymnej, do faktycznego obchodzenia 4 czerwca Dnia Konfidenta, bez którego razwiedka nie byłaby w stanie ani okupować naszego nieszczęśliwego kraju, ani rabować jego zasobów i zasobów obywateli. Okoliczność, że inicjatywa uchwały wyszła akurat z Platformy Obywatelskiej, a słowa zachęty – od pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, stanowi dodatkową poszlakę przemawiającą za prawdziwością mojej ulubionej teorii spiskowej. Zgodnie z wnioskami, jakie z niej płyną, zarówno Platforma Obywatelska, jak i pan prezydent Bronisław Komorowski mają szczególne powody do wdzięczności wobec razwiedki, więc nic dziwnego, że albo chcą, albo nakazano im się odwdzięczyć również w ten osobliwy sposób.


© Stanisław Michalkiewicz
22 maja 2013
źródło publikacji:
Archiwum ITP² / za: www.NaszaPolska.pl






W 1989 roku to była naiwność, w 2019 roku tylko i wyłącznie okrągłostołowa zdrada!


Inteligentna i rzeczowa ocena tego, co się stało 4 czerwca 1989 roku musi zawierać w sobie dwie perspektywy. Pierwsza wydaje się naturalna, po prostu przenosimy się w czasie do roku 1989 i zapominamy o wiedzy oraz doświadczeniu, jakie zebraliśmy do roku 2019. Po co taki wybieg? Żeby nie mylić perspektywy współczesnego spojrzenia, z tą drugą, historyczną perspektywą. Dwie różne okoliczności, rzekłbym nawet, że skrajnie różne i dlatego warto uczciwie patrzeć na wszystko co się działo przy Okrągłym Stole i po nim. W 1989 roku prawdopodobnie usiadłbym przy Okrągłym Stole, z tej prostej przyczyny, że po 45 latach komuny jakakolwiek szansa na przerwanie tej szaro-burej mitręgi, była pokusą nie do odrzucenia.
Pamiętajmy, że po stronie komuny stało wszystko, pełnia władzy, doświadczenie polityczne i archiwa wypełnione hakami na prawie każdego prominentnego działacza opozycji. W Polsce stacjonowała Armia Radziecka, a przeciętnemu Polakowi naprawdę się w głowie nie mieściło, że potęga ZSRR może upaść i wraz tym upadkiem posypie się cała „żelazna kurtyna”. Owszem, kolejne wydarzenia przebiegały w ekspresowym tempie, ale to wszystko działo się po polskim „pokojowym wyjściu z komunizmu”. Czy sekretarze PZPR i przede wszystkim bezpieka miała wiedzę na temat sytuacji międzynarodowej i pod tę wiedzę rozpisała okrągłostołowy scenariusz? Z całą pewnością wiedzieli 1000 razy więcej niż opozycja i chociaż wszystkiego w polityce przewidzieć się nie da, to wystarczyła jedna informacja, aby urządzić polityczny teatrzyk.

O ile Jaruzelski z Kiszczakiem nabrali przekonania, że towarzysze radzieccy już nie zapanują nad komunistycznym obozem, to cała reszta wyjaśnia się sama. Komuniści urządzili Okrągły Stół, żeby uciec do przodu i w taki sposób z oprawców stali się pełnoprawnymi uczestnikami „demokratycznego życia”. Byłoby szaleństwem zakładać, że stan wiedzy generałów wyglądał inaczej, ponieważ oni bez konsultacji z Moskwą nie byli w stanie wyprodukować papieru toaletowego. Niestety to wszystko wiemy dopiero tu i teraz, w 1989 roku polityczna naiwność pomieszana z cynizmem sekretarzy i TW, połączyły się z psychicznym stanem narodu, a pamiętam doskonale, jako ówczesny dziewiętnastolatek, że przechodziliśmy przez jedną wielką narodową depresję.

Z tych powodów nie mam pretensji do polityków, z opozycji i tak zwanej opozycji, którzy usiedli przy stole, jak wspomniałem sam bym się na to nabrał. Dla porządku dodam jeszcze, że co niektórzy nazywają zdrajcami Lecha i Jarosława Kaczyńskiego za to, że wzięli udział w Okrągłym Stole i jednocześnie zapominają, że Bronisław Komorowski obrady okrągłostołowe zbojkotował. Wynika z tego tyle, że Komorowski był bohaterem i nie jest beneficjentem układu z Magdalenki? Bzdury, jakich mało i zupełnie inne należy przyjąć kryterium oceny, aby dokonać podziału na zdrajców i patriotów. Wskaźnikiem kto zdradził nie jest obecność przy Okrągłym Stole i przyjęcie w 1989 roku, że to przełomowe wydarzenie dla Polski, bo w tę pułapkę historyczną wpadło mnóstwo przyzwoitych ludzi.

Natomiast jeśli dziś, po 30 latach z pełną wiedzą i doświadczeniem, ktokolwiek broni okrągłostołowego biznesu esbecji z TW, to jest zdrajcą albo skończonym politycznym idiotą. Takie jest moje postrzeganie 1989 roku z dwóch perspektyw i nie będą sobie przypisywał autorstwa, dużo wcześniej mówił o tym śp. Jan Olszewski, czy Lech i Jarosław Kaczyńscy. Dziś wiemy kim jest Bolek Wałęsa, wiemy kogo Michnik nazywał człowiekiem honoru, wiemy ilu TW siedziało przy stole i ciągle się domyślamy ilu jeszcze mogło siedzieć. Mamy też wiedzę z zakresu polityki międzynarodowej i dlatego między bajki można włożyć bredzenie o tym, że bez Okrągłego Stołu nie upadłaby „Żelazna kurtyna”.
Tak, byliśmy pierwsi, ale wyszliśmy na tym jak Zabłocki na mydle i nie sposób się oprzeć wrażeniu, że ten scenariusz był pisany obcym alfabetem. Być może Polska miała pokazać innym demoludom, w jaki sposób przejść z socjalistycznej republiki, do republiki bananowej pod zarządem tych samych kacyków i ich kapusiów oraz pod nadzorem tych samych mocarstw światowych. O tym może się jeszcze kiedyś przekonamy, póki co rozgrzeszenie dla naiwnych z 1989 roku i wieczne potępienie dla zdrajców kultywujących Okrągły Stół w 2019 roku.


© MatkaKurka
4 czerwca 2019
źródło publikacji:
www.Kontrowersje.net





Nie oszukujmy się, to Amerykanom zawdzięczamy Jaruzelskiego – prezydenta


Pisząc to, w żadnej mierze nie rozgrzeszam polskich polityków. Zarzucam im tylko mentalność niewolników i zachowania lękowe, co doprowadziło do tego, że pierwsze demokratyczne wybory odbyły się w Polsce dopiero 27 października 1991 roku. Nie zarzucam im też, że nie postawili się amerykańskiemu ambasadorowi, a i w końcu samemu George’owi Bushowi, którzy rozgrywali partię wschodnioeuropejską ostrożnie. Amerykanie chcieli mieć Jaruzelskiego w 1989 roku na fotelu prezydenckim i mieli. Ale już rok później sytuacja była otwarta, i tylko małość polityków solidarnościowych doprowadziła do tego, że komuniści odgrywają w III RP tak wielką rolę. Pomyślmy, ostatni sowiecki generał wyjechał z Polski dwa lata po rozpadzie ZSRR! A Estonia ogłosiła deklarację suwerenności 16 listopada 1988!

Przypomnijmy wcześniejsze fakty. W wyniku potężnego kryzysu gospodarczego w ZSRR w 1986 r. wprowadzono pieriestrojkę, do władzy doszedł Michaił Gorbaczow. W 1988 r. wprowadzono w Polsce reformę Wilczka, która odblokowała przedsiębiorczość prywatną. ZSRR się powoli rozpadał, nomenklatura komunistyczna postanowiła zadbać o swoje interesy. Przy pomocy generała służb specjalnych wyłoniono spośród opozycji grupę polityków, którzy skłonni byli wejść w układ z komunistami i przekazać im własność za władzę.

Politycy niepodległościowi, tacy jak Jan Olszewski, Antoni Macierewicz, oraz po 1993 roku, bracia Kaczyńscy, nie byli w stanie powstrzymać tego procesu.

A wyobraźmy sobie gdzie bylibyśmy dziś jako państwo i naród, gdyby zwycięstwo 2015 roku miało miejsce na przykład 20 lat wcześniej.

Moim zarzutem wobec takich polityków jak Kuroń, Wałęsa, Michnik czy Geremek jest konserwowanie wpływów komunistów w sytuacji, gdy po dwóch czy trzech latach od 1989 roku można było ich całkowicie wyeliminować z życia publicznego.

Pokazuje to siłę wpływów moskiewskich w Polsce oraz chorobliwość ideologii głoszonej najwyraziściej przez Adama Michnika, że komuniści są sojusznikiem jego środowiska w walce z odradzającym się endeckim (dziś: faszystowskim) demonem.

Jeden z ciekawszych Tłiterian @logicznyX napisał w jaki sposób „w 1989 r. obalono komunizm: 1989 Jaruzelski prezydent; 1993 Cimoszewicz Minister Sprawiedliwości i prokurator; 1996 Cimoszewicz premier; 1997 TVN; 1997 Miller MSWiA; 2001 Miller premier; 2001 Cimoszewicz MSZ; 2004 Belka premier; 2010 Belka NBP; 2019 Cimoszewicz, Miller, Belka eurodeputowani”. Dodajmy prezydenturę Aleksandra Kwaśniewskiego 1995-2005, żeby i o stanowisku prezydenta w tej wyliczance nie zapominać.

Prawdziwym początkiem końca komunizmu była ustawa gospodarcza z ’88 roku. A fakt, że sowieckie wojska wyszły z Polski dopiero we wrześniu 1993 roku, najpóźniej z wszystkich krajów regionu, oraz ta powyższa lista wstydu dyskwalifikuje polską klasę polityczną w jej nie-niepodległościowej części.


© Robert Tekieli
4 czerwca 2019
źródło publikacji: „[Tylko u nas] Robert Tekieli: Nie oszukujmy się, to Amerykanom zawdzięczamy Jaruzelskiego – prezydenta”
www.TySol.pl





30 lat minęło jak… jedna noc. Przespaliśmy je


Za rojeniami o „najlepszym okresie w historii Polski” i prostej metodzie na „wstanie z kolan” kryje się bardziej skomplikowana prawda o polskiej peryferyjności.

W książce „Prześniona rewolucja” Andrzej Leder opisał swoisty gwałt modernizacyjny, jakiego dokonali na Polakach totalitarni najeźdźcy. W latach 1939-56 z jednej strony podbili nas i zmasakrowali, a z drugiej wprowadzili w nowoczesność, wyprowadzając z „przedłużonego średniowiecza”. Ostatecznie likwidując feudalizm, alfabetyzując ludność, industrializując kraj, budując jednolity naród. Polacy obserwowali ten proces „jakby we śnie”. Jako świadkowie i odbiorcy, ale przecież nie autorzy.

To trudne do przecenienia ustalenie (niepozbawione poważnych wad szczegółowych, o czym mówiliśmy innym razem) dotyczy czasów dość już odległych, choć założycielskich dla polskiego społeczeństwa w nowoczesnej formie. Tymczasem zdołaliśmy prześnić kolejną rewolucję – przejście z nowoczesności komunistycznej do kapitalistycznej.

W reinkarnującym się od początku transformacji sporze o to, czy doświadczamy „najlepszego okresu w historii Polski”, czy też jej „rujnowania”, nagminnie pomijany jest fakt podstawowy. Fakt, że ramy przemian zostały wytyczone na zewnątrz.

Spieramy się o reformy Leszka Balcerowicza, ignorując, że były jedynie uszczegółowieniem „terapii szokowej” Jeffreya Sachsa. Spieramy się o to, kto nas bardziej wprowadził do NATO i UE, tak jakby nie było to wtórne wobec zewnętrznej decyzji o przyjęciu nowych członków. Spieramy się o zasługi w budowaniu demokracji liberalnej i kapitalizmu, zapoznając brak realnych alternatyw tak dla nas, jak i innych krajów regionu.

Najbardziej pierwszorzędne polskie spory są od 30 lat drugorzędne. Brak rozpoznania własnej peryferyjności spycha nas w jeszcze głębszy prowincjonalizm niż niedostatek kapitału, wiedzy technicznej, instytucji. W niekończącej się historii co jakiś czas najlepsi ze słabych stają się silni. Trudno o to, gdy wypiera się sam fakt istnienia swoich podstawowych ograniczeń.

Nieprzygotowani do zmian


Piszę ten tekst w okrągłą rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów z 4 czerwca. Ale nie będę tu roztrząsał, kto z kim wtedy pił wódkę, ani kto kogo ograł. Zgłębianiem przeszłości dla niej samej niech się zajmą historycy-archiwiści. Dla nas ważne jest, co z ostatnich trzech dekad wynika na przyszłość.

To szczególny moment w dziejach świata. Porządek międzynarodowy, do którego z takim entuzjazmem przystąpiliśmy po 1989 roku, ulega szybkim zmianom. Za jego destabilizacją stoi hegemoniczna rywalizacja Stanów Zjednoczonych i Chin, dwóch najważniejszych aktorów, supermocarstw. Żadne nie chce utrzymania porządku w dotychczasowym kształcie. Chiny dążą do zmiany ewolucyjnej, konsumującej dotychczasową, korzystną dla ich hegemonicznych ambicji dynamikę. USA – do bardziej gwałtownej, reorganizującej ład światowy na zasadzie „zmienić wszystko, by nie zmienić nic”, jak to określił Jacek Bartosiak. Odwracającej złe dla nich tendencje, zabezpieczające ich dominującą rolę, powstrzymujące pretendenta do supremacji. To sprawia, że dotychczasowy ład ma nikłe szanse na przetrwanie.

To zaś oznacza niezliczone zmiany we wszystkich częściach świata, w tym naszej. Otwarcie nowych okien możliwości, ale też – uruchomienie brutalnej logiki degradacji słabych i ociężałych. To właśnie jeden z tych momentów, gdy możliwe są skokowe awanse, ale i – gwałtowne upadki. To epickie czasy, gdy wykuwane są kontury następnego ładu światowego.

Jak na ten moment (który przecież prędzej czy później musiał nadejść) przygotowały nas dominujące w ostatnich 30 latach elity?

Były minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz powiedział w chwili szczerości, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Wyraził się zbyt delikatnie. Bardziej odpowiednie dał rzeczy słowo prof. Rafał Matyja, mówiąc mi kiedyś, że nasze państwo nie istnieje nawet teoretycznie. Nie ma doktryny wyznaczającej ramy działania polityków i urzędników. Doniesienia krajowych i zagranicznych specjalistów o obniżaniu się jakości rządzenia nie wzbudzają istotnego zainteresowania poza ich (bardzo wąskim) gronem. Gros literatury naukowej spod znaku analiz polskiego systemu politycznego to „bajeczki dla grzecznych dzieci” (musiałem je studiować, niestety): parlament stanowi prawo, rząd je wykonuje, sądy strzegą – nauczają w szczegółach na podstawie lektury konstytucji, bez śladu refleksji nad realnym układem interesów, koniecznym przecież, aby poszczególne mechanizmy rzeczywiście działały.

Tupolewizm zamiast doktryny


„Nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria” – głosi znana maksyma. Nieuchronnie, nie ma też nic bardziej praktycznego niż brak teorii. „Miękkie państwo”, „słabe państwo”, „płytkie państwo” – brak poważnego zainteresowania elit politycznych, gospodarczych i intelektualnych tymi opisami powoduje, że pozostają one „diagnozami bez konsekwencji”.

III Rzeczpospolita to w istocie struktura parapaństwowa, twór państwopodobny. Na pozór nie różni się specjalnie od organizacji politycznych społeczeństw wysokorozwiniętych. Wypłaca emerytury, utrzymuje policję i służby ratownicze, urzędy skarbowe i reprezentacje sportowe. To jednak „funkcje niższego rzędu”, co do zasady możliwe do wypełnienia przez struktury samorządowe czy administrację kolonialną. Gdy ma realizować długofalowe plany lub przedsięwzięcia wymagające ponadministerialnej koordynacji (co dziś oznacza wszelkie ambitniejsze projekty) – okazuje się w najlepszym przypadku nieefektywne, a często zwyczajnie bezradne. Nieprzypadkowo nie ma w ostatnich 30 latach żadnego odpowiednika takich dokonań II Rzeczypospolitej jak budowa Gdyni czy Centralnego Okręgu Przemysłowego.

Polska polityka to zatem permanentne pozorowanie mocy. Gdy słabość państwa jest tak dojmująca, że uniemożliwia nie tylko realizację zapowiedzianych przedsięwzięć modernizacyjnych, ale nawet wymianę dowodów osobistych czy likwidację obowiązku meldunkowego, rosną wyceny takich akcji pokazowych jak chemiczna kastracja pedofilów czy kampania przeciwko stadionowym chuliganom. Gdy służby nie potrafią sobie poradzić z plagą fałszywych alarmów bombowych w szkołach, szczególnie użyteczne okazuje się przesłuchanie w aurze ogólnonarodowego wzmożenia marginalnej aktywistki profanującej wizerunek Matki Boskiej. I tak dalej, i tym podobne.

Nie jest też przypadkiem, że to Polsce przydarzyła się tragedia smoleńska. W państwach rozwiniętych takie katastrofy po prostu się nie zdarzają. W 2010 roku jednoznacznie już stanęliśmy u boku takich krajów jak Rwanda, Bośnia czy Panama, które miały analogiczne doświadczenia. Można wierzyć w zamach lub błąd pilotów, ale o wiele bardziej znamienne jest powszechne zignorowanie całego szeregu ewidentnych faktów, jasno pokazujących niedziałanie państwa przed i podczas tej katastrofy. Dysfunkcje kancelarii premiera i Biura Ochrony Rządu, „zinstytucjonalizowana nieodpowiedzialność” i ogólny, kompromitujący bałagan – były tu tyleż oczywiste, co nieinteresujące dla elit. Nie przekuto tej wiedzy w żadne zasadnicze działania naprawcze. Nikt nie poniósł też za tragiczne zaniedbania odpowiedzialności.

Ponadpartyjnym substytutem doktryny państwowej jest w Polsce tupolewizm: praktyka dojutrkizmu, przechodzącego do porządku dziennego nad półanarchicznym stanem narodowej organizacji politycznej. III RP jest zaś jak tupolew: mało kogo zadowalając, jakoś działa – aż do pierwszego poważnego testu. W sensie politycznym dzisiejszej Polsce bliżej do dawnego Trzeciego niż Pierwszego Świata.

Między Etiopią a Ekwadorem


Ostatecznym miernikiem podmiotowości państwa jest zdolność do obrony przed zewnętrzną agresją. III RP nie przeszła dotąd takiego egzaminu dojrzałości, jaki był udziałem jej przedwojennej poprzedniczki zaraz po powstaniu. Konieczność zmierzenia się z bolszewicką inwazją zmuszała wówczas do narodowej mobilizacji wokół spraw najważniejszych, egzystencjalnych. Choć i tak na dłuższą metę ta lekcja została zmarnowana, stając się dla elit asumptem do nadmiernej pewności siebie w 1939 r.

Brak sprawdzianu nie usprawiedliwia braku przygotowania. Tymczasem w dość powszechnej opinii specjalistów Polska jest dziś niezdolna do samodzielnej obrony przed ewentualną rosyjską agresją. Może przetrwalibyśmy tydzień, może dłużej. W możliwość defensywy o własnych siłach nikt nie wierzy. Elity dały się uśpić rosyjskiej smucie lat 90. i natowskim gwarancjom sojuszniczym. Dziś, po jedenastu latach od wojny w Gruzji i pięciu od konfliktu na Ukrainie, po wielokrotnym kwestionowaniu przez Stany Zjednoczone długofalowych perspektyw przetrwania Sojuszu Północnoatlantyckiego i ich obecności wojskowej w Europie, narodowa mobilizacja do nadgonienia straconego czasu jest na poziomie najwyżej miernym.

Są różne rodzaje politycznej słabości. Niekiedy koncentracja na „twardych” walorach, jak właśnie sterowność i siła militarna, czyni państwa nieludzkimi, jak np. w Korei Północnej. I odwrotnie: prymat opiekuńczości, dbałości o obywatela, prowadzi czasem do zaniedbania owych „twardych” spraw, co widzimy zwłaszcza w Europie Zachodniej. III RP udało się połączyć złe cechy obu rodzajów słabości, czego dowodem uzupełniającym niech będzie pewna mało znana informacja.

Światowe Forum Ekonomiczne w Davos bada konkurencyjność gospodarczą krajów, rozbierając ją na czynniki pierwsze. Za szczególnie godne uwagi uważam podkategorie zdolności do zatrzymywania własnych talentów i przyciągania ich z zagranicy. W ostatniej edycji rankingu (2017-18) Polska plasuje się tu odpowiednio na 89. i 113. pozycji. Na 137 badanych krajów, przy miejscu 39. w klasyfikacji ogólnej. To wynik tylko trochę lepszy od Albanii (116. i 121.), Egiptu (103. i 116.) czy Ukrainy (129. i 106.). Nieco gorszy niż Bangladeszu (85. i 102.) czy Maroka (90. i 69.). Zbliżony do Kongo (108. i 97.), Czarnogóry (100. i 107.) czy Ekwadoru (95. i 92.). Dużo gorszy od Etiopii (71. i 53.), Pakistanu (58. i 65.), Tadżykistanu (46. i 44.) czy Ghany (43. i 36.), a także Rosji (59. i 77.) czy Arabii Saudyjskiej (27. i 24.).

Za łącznik między wątkami słabości pod względem walorów „twardych” i „miękkich” niech posłużą historie polskich inwalidów wojennych. Media wielokrotnie opisywały losy weteranów ciężko rannych na misjach zagranicznych, bezskutecznie ubiegających się o finansowe zadośćuczynienie. A następnie – okpiwanych przez Ministerstwo Obrony Narodowej w sądach za pomocą prawnych kruczków i wybiegów, takich jak przeciąganie procesu, aby doprowadzić do przedawnienia. Najofiarniejsi synowie Rzeczypospolitej nie tylko nie mogli liczyć na wdzięczność państwa. Nie tylko musieli dochodzić swoich oczywistych praw w sądach. Gdy już do tego dochodziło, byli traktowani jak namolni petenci w PRL-owskim urzędzie. Dopiero niedawna, głośna historia weterana z Afganistanu Mariusza Mańczaka skłoniła ministra obrony do próby zmiany polityki wobec inwalidów wojennych. Przez wiele wcześniejszych lat MON-owi ten stan rzeczy najwyraźniej odpowiadał.

Przykłady można by mnożyć. Krótko mówiąc: pod względem stosunku do talentów i do służby dla kraju jesteśmy głębokim światowym interiorem. III RP systemowo gardzi człowiekiem i obywatelem. Trudno się w tej sytuacji dziwić 2,5-milionowej emigracji i pełzającej katastrofie demograficznej. A jednak wciąż słyszymy polityków chwalących się… spadkiem bezrobocia. Cóż, we śnie kontakt z rzeczywistością jest pod każdym względem ograniczony.

Niewykorzystane szanse


Znacznie lepiej poradziliśmy sobie w dziedzinie gospodarki. Wzrost PKB na głowę o 125 proc. w latach 1989-2016 to ogromny postęp i drugi (po Albanii) wynik w postkomunistycznej Europie. Podobnie, wzrost relacji polskiego PKB do niemieckiego z 4 do 14 proc. (lata 1991-2017). Jesteśmy dziś w innej lidze niż trzydzieści lat temu.

Trzeba to jednak widzieć we właściwych proporcjach. Średnio trzyprocentowy wzrost gospodarczy na głowę przez ponad ćwierćwiecze to dobry wynik, zwłaszcza na tle regionu. Jednak cała Europa Środkowo-Wschodnia rozwijała się w tym czasie sporo wolniej niż reszta świata, a nawet udział Polski w globalnej produkcji spadł w latach 1989-2017 z 1,03 proc. do 0,88 proc. (PKB wg PPP, dane MFW). Nadmieńmy też, że przy wspomnianych już, dramatycznych wynikach, gdy idzie o stosunek do talentów, wiele krajów regionu ma jeszcze gorsze, łącznie ze stosunkowo bogatą Słowenią. Próżno też szukać jakichkolwiek środkowoeuropejskich uniwersytetów na liście najlepszych uczelni świata. To daje pewne wyobrażenie o miejscu naszego regionu w międzynarodowym podziale pracy.

Na starcie transformacji Polska była najbiedniejszym (w sensie PKB na głowę) po Bułgarii krajem tej części świata, rozumianej jako późniejsze środkowoeuropejskie kraje członkowskie UE. Biedniejszym nawet od Ukrainy i Rumunii, nieco tylko bogatszym od Białorusi. Prawie dwukrotnie biedniejszym od Rosji, o jedną trzecią biedniejszym od Węgier. Startując z bardzo niskiego poziomu, łatwiej osiągnąć imponujące wskaźniki.

Są one efektem przede wszystkim trzech rzeczy: włączenia w zachodni obieg gospodarczy i polityczny, eksplozji przedsiębiorczości i pracowitości Polaków oraz efektu skali połączonego ze względnym ubóstwem. Pomijanie pierwszego skutkuje często absurdalnymi porównaniami do Ukrainy, którą ten proces dotknął w nieporównanie mniejszym stopniu i znacznie później. Kraju nie tylko cierpiącego na znacznie silniejsze uzależnienie od Rosji, ale będącego w radykalnie gorszej sytuacji geopolitycznej; jak nikt w regionie doświadczającego ostatnio przekleństwa położenia w „strefie zgniotu”.

Pomijanie drugiego, oczywistego przecież faktu eksplozji przedsiębiorczości i pracowitości Polaków, przenosi dominantę zasług na elity polityczne, i zapewne dlatego jest tak popularne w debacie. Pomijanie trzeciego (efektu skali połączonego ze względnym ubóstwem) uniemożliwia zrozumienie strategicznych przewag Polski na początku transformacji.

Mając największy rynek i jedne z najniższych kosztów pracy w Europie Środkowo-Wschodniej, byliśmy najlepszym miejscem dla inwestycji zagranicznych w regionie. Za sennymi majakami o nic niewartej gospodarce stała też w rzeczywistości spora, nieźle wykształcona i głodna awansu populacja, wielomilionowa rzesza Polaków. Znając proporcje, można powiedzieć, że Polska była Chinami tej części świata. To dawało możliwość negocjacji z zachodnim kapitałem z pozycji pięknej panny z dużym posagiem. Zamiast tego architekci transformacji traktowali zagraniczne inwestycje jak mannę z nieba, błyskawicznie wyprzedając srebra rodowe za ułamki wartości rynkowej. W imię „satysfakcji tu i teraz”, polegającej wówczas na szybkim zmniejszeniu braków kapitału, zaprzepaścili szanse na lepszą transformację i bardziej zrównoważony rozwój.

Transformacja pod dyktando


Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli uwzględnić tyleż podstawowy, co – ponownie – permanentnie nieobecny w polskiej debacie fakt, że rzeczywistym architektem polskiej metamorfozy gospodarczej był działający z ramienia globalnych instytucji finansowych Sachs, a Balcerowicz et consortes – jedynie jego podwykonawcami. Polska transformacja gospodarcza była z naszej perspektywy spełnieniem marzeń o dołączeniu do wolnego świata. Ale z perspektywy tego ostatniego była przede wszystkim wdrożeniem nad Wisłą (i w całym regionie, a w mniejszym stopniu też w reszcie dawnego bloku komunistycznego) zasad Konsensusu waszyngtońskiego. A więc dziesięciu reguł nowego ładu światowego, będących podstawą polityki Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, spisanych pod koniec lat 80. przez amerykańskiego ekonomistę Johna Williamsona. Zasady te to przede wszystkim likwidacja barier dla zagranicznych inwestycji, liberalizacja rynków finansowych i handlu oraz prywatyzacja. A także: utrzymanie dyscypliny finansowej, jednolitego kursu walutowego, gwarancja praw własności i deregulacja.

Oficjalnie Konsensus waszyngtoński miał służyć szerzeniu „stabilnego i zrównoważonego wzrostu i rozwoju gospodarczego”. Realnie – był reorganizacją globalnego porządku wobec konstatacji o upadku ładu jałtańskiego pod dyktando zwycięskich mocarstw zachodnich, zmierzających teraz do (neo)kolonizacji dawnego Drugiego Świata, czyli bloku komunistycznego.

Staliśmy się częścią Zachodu jako jego peryferia. Wraz z przystąpieniem do jego struktur neoimperialnych: NATO i UE, awansowaliśmy do rangi półperyferii, uzyskując ochronę i pewien wpływ na kształt jednego z trzech największych organizmów gospodarczo-politycznych i najpotężniejszego sojuszu wojskowego. Trafiliśmy do lepszego świata, bogatego i bezpiecznego – jako jego przedmieście. Do przedsionka Kryształowego Pałacu (mówiąc Dostojewskim i Sloterdijkiem): światowej cieplarni, gdzie rezydują i oddają się orgiastycznej konsumpcji zwycięzcy globalizacji.

Nienajgorsze to z pewnością miejsce. Miliony, a może i miliardy ludzi mogą o nim tylko marzyć. Jednak obecność w nim oznacza także koszty. Peryferyjność, podrzędność w międzynarodowym podziale pracy, drenaż kapitałowy, masowa emigracja – wysuwają się tu na czoło.

Co więcej, ledwie zdołaliśmy się w Kryształowym Pałacu rozgościć, zaczął się trząść i kruszyć. Za symboliczną cezurę można tu uznać rok 2008, z wybuchem kryzysu finansowego i wojny w Gruzji, z olimpiadą w Pekinie. Jedność Zachodu jest coraz bardziej wątpliwa, pod znakiem zapytania stoi utrzymanie jego światowej hegemonii. Przyszłość UE i NATO jest niepewna. Rywalizacja amerykańsko-chińska zaostrza się. Po złudzeniach „końca historii” i „wiecznego pokoju” nie zostało nic. W tych warunkach tak „abstrakcyjne” kwestie jak jakość państwa, siła armii, miejsce w łańcuchu dostaw – przypominają o sobie w kategoriach palącej pilności.

Niestety, dominujące po 1989 roku nad Wisłą elity dały się uśpić cieplarnianemu klimatowi Kryształowego Pałacu lub skorumpować tym z wyższych pięter. Nie zbudowały silnego państwa ani armii, liczącej się nauki ani techniki, sensownej edukacji ani mediów. Nie znalazły też innych sposobów na identyfikację i rozwiązywanie największych problemów społecznych, takich jak bomba demograficzna, masowa emigracja czy wysokie nierówności. Zadowoliły się zarządzaniem procesami integracji ze strukturami zachodnimi oraz wysoce imitacyjnej modernizacji. Uwierzyły we własną propagandę sukcesu, prymitywnie skoncentrowaną na wskaźnikach wzrostu gospodarczego.

Śniąc sen o „najlepszym okresie w historii Polski”, wyparły polskie uwikłanie w peryferyjność. III RP jest w dziedzinie bezpieczeństwa de facto amerykańskim protektoratem, w obszarze gospodarki – kondominium europejsko-amerykańskim, ze szczególnym wskazaniem na Niemcy. To niesamodzielny, parapaństwowy byt, podwykonawca i przedmieście systemu-świata.

Ignorowanie tych zasadniczych ograniczeń z pewnością dodaje animuszu prowincjonalnym sporom politycznym. Ale w szerszym obrazie – tylko utrwala peryferyjność, usuwając podstawowe problemy z widoku publicznego.

Trzeba było ponad dwudziestu lat, by mówienie o tych zależnościach przestało się wiązać ze statusem „oszołoma”. Do dziś nie przeszliśmy jednak – w „Nowej Konfederacji” trwającej od lat – poważnej debaty na ten temat. Pod względem rozumienia samych siebie dopiero raczkujemy.

W warunkach znakomitej koniunktury gospodarczej i geopolitycznej zapadliśmy więc w zbiorowy sen, zapoznając na długo podstawową zmienną polskiej sytuacji. Jak to ujął Matyja: „Słabości państw peryferyjnych najlepiej widać w tym, co one same są w stanie dostrzec. O ile mocarstwa – Stany Zjednoczone, Chiny, Rosja – starają się rozumieć cały świat, a potęgi regionalne – najbliższe otoczenie, państwa peryferyjne mają kłopot z rozumieniem samych siebie” („Wyjście awaryjne”).

Peryferyjna trzynastka


W tych ramach warto patrzeć na polską politykę po 1989 roku. Widać wtedy, jak wiele jałowych, prowincjonalnych, wtórnych lub pozornych dostarczała i dostarcza podniet. Można też wyraźniej dostrzec pewien zestaw jej cech systemowych.

Po pierwsze, polska polityka obywa się bez państwa. Tak w sensie teoretycznym, jak i praktycznym. Politycy opanowali sztukę udawania myślenia państwowego i ukrywania rzeczywistego stanu władzy przed wyborcami, a może i samymi sobą. „Awaria systemu”, jaką było ujawnienie wspomnianych słów Bartłomieja Sienkiewicza, spotkała się z adekwatnym do tego stanu rzeczy spłyceniem i niezrozumieniem.

Jest to, po drugie, spójne ze sposobem działania współczesnego porządku międzynarodowego. System światowy nie potrzebuje peryferii jako „pełnowymiarowych” państw. Wystarczą podstawowe struktury, które Gunnar Myrdal nazwał właśnie „miękkimi państwami”.

Podobnie jest z gospodarką. Jak już wiele lat temu pisała prof. Jadwiga Staniszkis: „kraje postkomunistyczne, próbujące doprowadzić do końca rewolucję kapitalistyczną, muszą zdać sobie sprawę, że świat tego nie oczekuje i nie potrzebuje” („Władza globalizacji”).

Po trzecie, silnie skażony mentalnością kolonialną dyskurs o interesie publicznym. Bliskość (polityczna, intelektualna, towarzyska, estetyczna) do krajów centrum jest tu wartością samą w sobie, a nie – jak w krajach podmiotowych – środkiem do celu. A same kategorie dyskusji są często bezrefleksyjnie imitacyjne, powtarzane za zachodnimi źródłami bez zderzania z lokalną specyfiką.

Po czwarte, zjawisko elit kompradorskich, nastawionych na współpracę z centrum w interesie jego i swoim, ze szkodą dla lokalnego interesu publicznego. Szeroko zaangażowanych w rabunkową prywatyzację, z karierami takimi jak nieżyjącego już Jana Kulczyka – jednego z najbogatszych Polaków, który zbił fortunę nie na produkcji, a na pośrednictwie w wielkich prywatyzacjach.

Po piąte, jednym z kluczowych skutków peryferyjności jest – jak znów słusznie podnosi Matyja – uwikłanie elit zdominowanego kraju w podwójną rolę. Są one nie tylko strażnikami lokalnego interesu, ale także interesu systemu światowego. To, w przypadkach rozbieżności, czyni ich rolę problematyczną. Prof. Andrzej Zybertowicz, w innym kontekście, nazywał to sytuacją podwójnej lojalności i strukturalnego konfliktu interesów.

Warto w tym kontekście spojrzeć na przykład na politykę wschodnią III RP. Gdy polska racja stanu wymagała maksymalizacji polskich wpływów i propolskiego nastawienia na Białorusi i Ukrainie, nasze elity polityczne koncentrowały się na pseudoprometejskim szerzeniu tam demokracji liberalnej i praw człowieka, osiągając dla Polski mniej niż zero: wpychając Mińsk głębiej w ramiona Moskwy, w Kijowie uzyskując naprzemiennie albo efekt podobny, albo, jak ostatnio – zwiększając głównie wpływy amerykańskie, niemieckie i francuskie.

Po szóste, siła praktyk pasożytniczych, składających się na pasożytniczy system. Od „prywatyzacji państwa policyjnego” jeszcze w PRL-u, przez „kapitalizm polityczny” wczesnego postkomunizmu, aż po utrwalone, ponadpartyjne, szeroko tolerowane społecznie metody żerowania na społeczeństwie – kleptokracja niezmiennie ma się w Polsce dobrze.

Po siódme, naskórkowość demokratyczno-liberalnego ładu instytucjonalnego. Wprowadzany pod presją zachodnich aspiracji i samych państw centrum oraz międzynarodowych instytucji, a nie na bazie silnego zakorzenienia społecznego i autonomicznej ewolucji, jest w dużej mierze imitacyjny, często chaotyczny i nieprzemyślany (jak Senat na wzór federalnych Stanów Zjednoczonych, w unitarnej przecież Polsce). Ostatnia seria kryzysów konstytucyjnych ukazała nie tylko słabości ustawy zasadniczej, ale słabą legitymizację państwa prawa i jego silną zależność od presji centrum (zwłaszcza instytucji unijnych). W ciągu ostatnich dekad widać wyraźną tendencję: wraz ze spadkiem potęgi zachodnich centrów i spadkiem zainteresowania „eksportem demokracji” w nich samych, rośnie fala odwrotu od liberalnej demokracji na peryferiach i półperyferiach. Modelowy jest tu przykład Węgier.

Po ósme, silny prowincjonalizm. Odwrotnie do (wypieranej) rzeczywistości, gdzie dominują silne zależności od ośrodków zewnętrznych, w debacie publicznej wszystko lub prawie wszystko jest zasługą miejscowych herosów, mniej lub bardziej wielbionych przez lud. To my (a nie USA) obaliliśmy komunizm, to my zbudowaliśmy (a nie zaimportowaliśmy pod zewnętrzną presją i pośród wielu innych krajów) demokrację i kapitalizm, to my weszliśmy do WTO, NATO, UE (a nie one nas przyjęły) itd.

Jednocześnie uderza omówiona wcześniej niezdolność elit do definiowania długofalowych interesów kraju i rozwiązywania problemów, na które akurat mają realny wpływ. Innymi słowy: króluje zasada przywłaszczania sobie zewnętrznych zasług, a zarazem wypierania kosztów zależności. Wszystko oparte o zaprzeczenie uwikłania w peryferyjność.

Po dziewiąte, infantylizm. Jak to ujęła prof. Ewa Thompson: „Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.”.

Nie jest to problem chwilowy, kwestia tego czy tamtego rządu. To głęboki element polskości widzianej w perspektywie długiego trwania: w ciągu ostatnich ponad 300 lat w pełni samodzielnym bytem byliśmy przez zaledwie dwie dekady międzywojnia. To sprawia, że polskie elity są po prostu co do zasady „ewolucyjnie niedostosowane” do zajmowania się sprawami najważniejszymi dla narodu. Te bowiem od wieków załatwiali „dobrzy wujkowie” z zewnętrznych stolic, miejscowym liderom zostawiając głównie technikalia. Stąd właśnie pełne żalu ubolewania nad „polską niedojrzałością” ze strony takich autorów jak Mochnacki, Brzozowski czy Stanisław Mackiewicz.

Po dziesiąte, od początku silny i narastający z czasem podział: globaliści vs lokaliści, jak nazwał go Michał Kuź. Idący częściowo w poprzek podziału prawica-lewica. Pierwsi zorientowani bardziej na globalizację, integrację z Zachodem i zewnętrzną aprobatę, drudzy – na lokalność i rzeczywiste lub wyobrażone korzyści z zachowania odrębności. Widać zarazem silne sprzężenie globalistów z żywiołem liberalnym (państwo prawa, ochrona mniejszości, gwarancje wolności i własności), lokalistów – z demokratycznym (wola ludu) w obrębie demokracji liberalnej. Do tego można dodać obserwację Łukasza Maślanki o dużym podobieństwie do krajów latynoamerykańskich ze słabo zorganizowaną większością, reprezentowaną przez „popularów” i dobrze zorganizowaną mniejszością, której przewodzą współcześni optymaci.

W ostatnich latach widać coraz wyraźniejsze przechylenie lokalistyczne. Wraz ze słabnięciem uniformizującej presji z centrum, dawni ostentacyjni globaliści odkrywają, że kapitał ma narodowość, stawiają na kapitalizm państwowy, repolonizują banki. A mimo to w 2015 roku nastąpił jeszcze mocniejszy zwrot w stronę lokalizmu.

Po jedenaste, duża nadreprezentacja tzw. lewicy laickiej wśród elit, przy bardzo konserwatywnym obyczajowo jak na Europę społeczeństwie. Połączona z jej silnym ekskluzywizmem, „gettoizującym” lokalistyczną prawicę obyczajową i lokalistyczną lewicę gospodarczą.

Po dwunaste, paradoksalne przecięcie dwóch sprzecznych tendencji: nadreprezentowany w obrębie elit globalizm słabnie, urealniając się w zderzeniu z lokalnymi warunkami, a jednocześnie postępuje westernizacja i globalizacja społeczeństwa.

Wreszcie, wyraźny podział na stronnictwo proamerykańskie i proeuropejskie (z silnym akcentem na Niemcy) – traktowane jako alternatywne źródła legitymizacji i siły w obrębie centrum. Gdy szansą awansu peryferii jest rozgrywanie sprzeczności interesów zewnętrznych ośrodków potęgi, wyrazistość tego podziału jest dla Polski dysfunkcjonalna, a korzystna dla tychże zewnętrznych ośrodków, bo odwraca kierunek rozgrywania.


© Bartłomiej Radziejewski
4 czerwca 2019
źródło publikacji:
www.NowaKonfederacja.pl








PZPR przewodziła, SB ochraniała, ORMO czuwało a III RP to docenia – spłaca dług wdzięczności?

Niepoprawne refleksje na okoliczność 30 rocznicy „obalenia” komunizmu


Mamy w tym roku znamienną, i to już 30 rocznicę demokratycznego odrzucenia przez Naród systemu komunistycznego, czego jednak w praktyce nie do końca zrealizowano. Świętowanie nie może być zatem radosne i na wielu twarzach ma prawo pojawić się smutek, zażenowanie, dezaprobata … i tym podobne wyrazy niezadowolenia ze stanu obecnego, będącego wynikiem zaniedbań wdrożenia w życie tego narodowego odrzucenia.

Mamy wiele przykładów, i to w roku rocznicowym, aby ten stan gorzko podsumować:
PZPR przewodziła, SB ochraniała, ORMO czuwało,
a III RP to docenia – spłaca dług wdzięczności?
Takiego podsumowania nie znalazłem u jakże licznych historyków, politologów, socjologów, psychologów… więc pozostaje człowiekowi oprzeć się na doznaniach personalnych, siłą rzeczy subiektywnych, wnoszących chyba jednak jakąś wartość dodaną do prawdy obiektywnej.

Nieboszczka [?] PZPR


25 maja 2019 r. odbyły się wybory do europarlamentu i w ramach Koalicji Europejskiej weszło do tego parlamentu, na drodze demokratycznych wyborów, wielu wybitnych przedstawicieli rzekomej/ożywionej nieboszczki PZPR, którzy w europarlamencie chyba założą swój PZPRowski klub.

Szczególnie sukces towarzysza Cimoszewicza jest spektakularny. Widocznie niemała część społeczeństwa uważa, że jak boss partyjny przejedzie na pasach rowerzystkę i nie podlega karze – to jest gość ! Stąd otrzymał demokratycznie ponad 200 000 głosów poparcia.

Od nieudaczników, którzy w „wolnej” Polsce za niewinność są skazywani, a czasem spędzili lata w więzieniach, niemal wszyscy trzymają się z dala, nawet nie wystawia się ich na listy, bo co tacy sobą reprezentują ? A przy tym ujawniają stan polskiego sądownictwa w czasach ‚dobrej zmiany’, wpływając negatywnie na odbiór społeczny nadzwyczajnej kasty.

Z jaką odwagą i determinacją bronili przewodnią siłę narodu na uczelniach ci, którym podobno zawdzięczamy wolność, to odczułem na własnej skórze – jako notorycznie bezpartyjny, zidentyfikowany jako stanowiący zagrożenie dla przewodniej siły narodu, a nikt do tej pory [szczególnie historycy] nie ma nawet zamiaru sprawdzić jak to naprawdę wyglądało.

Ja w każdym razie wolności wykładania [ a było tego, samego wykładania i ponad 150 godz rocznie] na uniwersytetach [ UJ i nie tylko] w wolnej podobno Polsce nie odzyskałem, a straciłem ją w ramach politycznych czystek przed nastaniem wolności dla przewodniej siły narodu i jej miłośników [ czasem dla zmyłki określanych mianem opozycjonistów]. Wyklęcie nastąpiło nie tylko z uniwersytetu, lecz z całej przestrzeni edukacyjnej, a nawet z niemal całej przestrzeni publicznej.

Czy może ktoś w Krakowie ma z czasów III RP np. jakiś plakat, jakąś informację o wykładzie, o panelu, o spotkaniu, choćby klubowym, z kimś takim nieznanym, kogo wyklęto pod batutą PZPR, SB, zniszczono warsztat pracy i wyczyszczono z niemal z wszelkich przejawów tak życia akademickiego, jak i społecznego ?

Rzecz jasna nie chodzi o plakat, informacje z wokandy sądowej, gdzie w wolnej Polsce wolnych ludzi się grilluje, i to za działania pro publico bono. Tak, tak, w wolnej Polsce, działać na rzecz dobra wspólnego – nie lzja ! Bo to wpływa negatywnie na społeczeństwo ! Bohaterowie wolności zwykle milczą na ten temat, odważnie chowając głowy do podręcznych ‚strusiówek’.

Będę wdzięczny za wszelkie informacje, które temu przeczą. Fakt, że mamy obecnie internet, co zapobiega całkowitej anihilacji takich niewygodnych, ale mamy też nadzwyczajne kasty, które sprawnie działają na rzecz ich unieważnienia.

Faktem jest niezaprzeczalnym, że to internet jest medium wolnościowym różniącym III RP od PRL, i to widać najlepiej.

SB ochroniła?! Na uczelniach – bez strat wojennych?!


Z akt IPN wiemy, że SB wraz z rzeszą współpracujących, często na motywach ‚patriotycznych’, ochraniała powierzone jej obiekty, instytucje, osoby, i jak wiemy, przynajmniej z niektórych książek, niektórych wypowiedzi historyków, a także niektórych kombatantów, mimo że każda informacja dla SB miała znaczenie, mogła innym zaszkodzić, a jednak rzekomo – zapewne dzięki znakomitej ochronie [sic!] – strat podczas wojny jaruzelsko-polskiej w niektórych ochranianych obiektach nie było [UJ nie był wyjątkiem] ?

Ponieważ nikt z członków PZPR na uczelni nie stracił posady, a niektórzy nawet ją umocnili, więc uczeni w piśmie twierdzą, że uczelnie [a w każdym razie uczelnia wzorcowa, matka dla innych uczelni] przeszły system zniewolenia bezstratnie, bo wypędzenie i to dożywotnie z uczelni tych, którzy nie należeli do PZPR, nie byli TW, KO …, nie byli w ORMO [ ani ich miłośnikami], do strat się nie zalicza ! – bo na co komu potrzebny taki element do budowy wolnego kraju ?

Taka opcja, idea, obowiązuje od początku ‚obalenia komunizmu’, od początku odzyskania wolności i trwa bez zmian, także w czasach dobrej zmiany. Taką ideę kultywują także coraz liczniejsi kombatanci walki o wolną, od takiego, negatywnego, niepożądanego elementu, Polskę.

Rzecz jasna, zapewne dla jasności wypowiedzi, polityczne czystki akademickie przed odzyskaniem wolności całkiem wykreślili z pamięci, ze swoich ‚naukowych’ opracowań. Skoro strat nie ma w dziełach profesorskich, to kto to podważy ?

W końcu profesorowie, i to czasów zniewolenia, musieli przejść przez akceptacje nie tylko POP PZPR, ale także KW, a nawet KC, więc jak przeszli, to musieli być dobrzy – nieprawdaż ? i prestiż mają do dnia dzisiejszego, do dnia, w którym przy nominacjach profesorskich KC została zastąpiona przez CK, a nad nią nikt już nie stoi !

Bajkoterapia stosowana


W brawurowych wręcz badaniach nad pokrzywdzonymi w PRL, stosowano innowacyjną metodę, polegającą na badaniu tylko beneficjentów, czy czasem nie są pokrzywdzeni, odrzucając przy tym wszelkie ‚insynuacje’ o pokrzywdzeniu – nie proszonych przez nikogo o opinie pokrzywdzonych. Tym samym sprawnie prowadzone badania dawały perfekcyjne rezultaty, tak korzystne dla ochroniarzy [SB, TW…] i przewodników [PZPR …], że ci nawet o tym nie mogli marzyć.

Takie innowacyjne badania, sprawdzone u zarania odzyskiwania wolności od prawdy i sprawiedliwości wdrażane są w życie akademickie, elitarne i moralne, także w czasach ‚dobrej zmiany’ i niechby tylko ktoś ośmielił się je podważyć !

Badacze dnia dzisiejszego stosują zresztą, i to z powodzeniem, bajkoterapię, stąd to co było w czasach zniewolenia, szczególnie w matecznikach polskich elit, jest niezależne od prawdy, a i młode pokolenia uczą się z książek, w których nie ma nawet takich niestosownych wyrażeń jak ‚ komunizm’ czy ‚stan wojenny’.

Trzeba jednak przyznać, że żyjemy w czasach, w których od czasu do czasu ujawnia się tajnych współpracowników systemu zła, ale jakby dla zachowania jakiejś równowagi – jawnych współpracowników się utajnia.

Co więcej, ci którzy mają odwagę ujawniać współpracowników tajnych, mają obawy z ujawnianiem współpracowników jawnych, mimo że żyjemy -jak słyszymy- w wolnej Polsce. Z czego zatem wynikają takie obawy, takie zniewolenie ?

Śpiący spokojnie – wdzięczni ORMO?


Ostatnio spektakularnie odznaczono byłych członków/współpracowników Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, która w PRLu czuwała, abyśmy mogli spać spokojnie, jak głosił peerelowski pijar. Nie wszyscy tego spokoju zaznawali, ale chyba obecnie się uznaje, że wyrazy wdzięczności jednak się im należą.

Krzyżem Wolności i Solidarności odznaczono pedagoga, działającego w placówce pod patronatem ORMO, a obecnie szefującego uczelnianej „S” na pedagogicznej uczelni Krakowa. Podobno na tej uczelni w czasach jaruzelskich „S” nie działała, chyba że bezobjawowo, natomiast kilku ormowców przejawiało wyraźną aktywność w podziemnej robocie, no i chyba zabezpieczało, i to skutecznie, tę czerwoną uczelnię, jak się w Krakowie uważa, przed stratami osobowymi w czasach wojennych.

Chyba dla zachowania związkowego parytetu w odznaczeniach ormowców, odznaczony został – fakt, ze pośmiertnie, ale za to Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski – lider OPZZ Jan Guz, który był w ORMO, a w 1988 roku ukończył Akademię Nauk Społecznych przy KC PZPR.

Nie wiadomo czy nie doszło tu do pomyłki, bo Order Lenina mu się należał, natomiast co najmniej Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski winien być odznaczony pośmiertnie Kazimierz Świtoń – twórca WZZ Górnego Śląska, jak słusznie zauważył wieczny opozycjonista – Adam Słomka, sam także pomijany w polityce odznaczeniowej, ale swoiście doceniany za działalność społeczną przez nadzwyczajną kastę sędziowską.

Schizofrenia ‚wolności’


III RP zachowała ciągłość prawną z PRLem, nawet nie odrzucono konstytucji PRL, aby się oprzeć na prawie II RP, a potem go modyfikować. Bezprawie PRLu nie zostało w pełni anulowane, dekomunizacji nie było, a brak/czy niepełna, chimeryczna rzec można lustracja, nadal nam się czkawką odbija.

Czy kraj, który zachował ciągłość prawną z krajem zniewolonym może być krajem wolnym ?

Czemu ludzie, i to na uniwersytetach, boją się mówić, a nawet myśleć ?

Czy taka zniewolona elita, formująca nadal zniewoloną elitę, może zbudować rzeczywiście wolny kraj ?

W PRL też mówiono, że zostaliśmy wyzwoleni, mimo że zostaliśmy zniewoleni. Mówiono, że istnieje wolność wypowiedzi, choć z wolnością po wypowiedzi bywało różnie i wielu izolowano, aby wolnością wypowiedzi nie wpływali negatywnie na zniewolonych.

Ci, którzy zachowali wewnętrzną wolność, żyli jak wolni ludzie, nie dali się zniewolić w czasach zniewolenia i takimi pozostali, nadal są marginesie, jakby się nie nadawali do życia w kraju, który podobno odzyskał wolność.

Dawny aparat partyjny, stojący po stronie demokracji socjalistycznej, chodzi na czele manifestacji obecnych obrońców demokracji przymiotnikowej, wraz z nimi solidarnymi, których obdarza medalami „Dziękujemy za wolność „.

Jakby odtwarzał się dawny ZBOWiD, którego zresztą dawni aktywiści są i dziś honorowani.

Generalnie do dziś panuje zasada: utrwalaczom systemu zniewolenia – ordery, awanse, stanowiska, a dla systemu zniewolenia zbyt niewygodnym –w najlepszym przypadku – figa, i to bez maku. Wyjątki jedynie potwierdzają regułę.

Jednym słowem, mimo powtarzanej w kółko tezy o odzyskaniu wolności – mamy ciągłość prawną i moralną z systemem zniewolenia a należytego prawa i ładu moralnego nadal nam brak.

Ja w każdym razie nie mam komu dziękować za wolność, nie widzę potrzeby spłacania długu wdzięczności, a odszkodowania, a nawet przeproszenia za zniewolenie/wypędzenie/wyklęcie i jego skutki – nie otrzymałem.

Za wolnościowy internet póki co sam płacę i to niemało. Dzięki temu istnieję w przestrzeni publicznej i m. in. mogę przedstawiać takie niepoprawne refleksje na okoliczność 30 rocznicy „obalenia” komunizmu [ i setki, tysiące fotoreportaży, którymi się dzielę solidarnie z innymi, nie zawsze bezkarnie].


© Józef Wieczorek
4 czerwca 2019
źródło publikacji:
www.BlogJW.wordpress.com





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP²
NIEKTÓRE MATERIAŁY PRZYWRÓCONO Z KOPII ZAPASOWYCH.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2