Dramat lewackiej aktywistki, zamiast zabić dziecko albo pobić matkę oddała psy do schroniska
Wredna baba Scheuring-Wielgus, po lewackim sierpowym, zaliczyła polityczny nokaut. Jak widać daleko mi do szarmanckiego stylu Jarosława Kaczyńskiego, ale zazwyczaj staram się traktować kobiety trochę łagodniej, chociaż jestem za równouprawnieniem, naturalnie w granicach rozsądku i podziału płciowego. Przyznaję jednak, że do niektórych kobiet nie umiem ukryć głębokiej awersji i tak jest w przypadku Joanny Scheuring-Wielgus, czyli klasycznego połączenia głupoty, bezczelności, cynizmu i nieodzownej krzykliwości. Piszę o klasyce, ponieważ ten typ jest precyzyjnie zdefiniowany, jako przekupa lub maglarka i występuje w przyrodzie stanowczo za często.
Scheuring-Wielgus wyróżnia tylko to, że została polityczną aktywistką, chronioną przez media, co oznacza natychmiastowe tuszowanie wszystkich wymienionych cech z głupotą na czele.
Nie koniec złych informacji, z takim typem „osobowości” praktycznie niemożliwa jest jakakolwiek forma polemiki, ponieważ temu typowi jest obojętne, co mówi, byleby mówić. Anegdotyczne „dość dyktatury kobiet”, w żadnym razie nie było przejęzyczeniem, czy inną wpadką, co się zdarza najwybitniejszemu mędrcowi. Nic podobnego, to spontanicznie ujawniona głupota, wsparta bezczelnością i krzykliwością. Zanim Scheuring-Wielgus zrozumiała, jaką palnęła głupotę upłynęło kilka dobrych godzin, po czym w obliczu własnej głupoty obróciła się na pięcie i poszła drzeć się dalej, równie bez sensu i równie głupio.
Nie ma możliwości prowadzenia polemiki i trudno zdemaskować taką personę. Jeszcze trudniej podważyć jej wiarygodność, z tego względu, że zwolennicy funkcjonują na identycznym poziomie. Próba przekonania przekupek, aby zaczęły czytać Kanta albo chociaż Mniszkównę, zamiast obrabiać tyłki sąsiadom, z góry jest skazana na niepowodzenie. Z drugiej strony naturalny porządek na świecie gwarantuje, że wszystko co żyje w każdej chwili może zginąć i jeszcze się taki nie urodził, który by tę prawidłowość pokonał. Scheuring-Wielgus kpiła sobie ze wszystkiego i wszystkich, jej najbardziej odrażająca akcja z „niepełnosprawnym ciamajdanem” wołała o pomstę do nieba. Nawet w polityce rzadko kiedy tak nisko się upada, Scheuring-Wielgus spadła na samo dno i nie tylko nie poniosła kary, ale jeszcze razem z drugą przekupą Hartwich odebrały nagrody.
I… nagle coś niesamowicie głośno i przeraźliwie zawyło, ściślej były to dwie suczki „Czarna” i „Mamba”, oddane przez Scheuring-Wielgus do schroniska. Świadków nie mam, akurat sam byłem w domu, ale proszę mi wierzyć na słowo, że w tym samym momencie krzyknąłem: „Już po wrednej babie”. W polityce euforyczne diagnozy często są brutalnie weryfikowane, to też nie twierdzę, że mamy do czynienia z politycznym trupem, ale na deskach Scheuring-Wielgus leży od trzech dni i ciągle jest liczona. Jej nieszczęście, a moja nie skrywana radość polega też na tym, że została pozbawiona medialnej osłony, co od razu zaowocowało eksplozją głupoty w czystej postaci.
Najpierw Scheuring-Wielgus, jako zdeklarowana obrończyni zwierząt, oświadczyła, że od 20 lat cierpi na alergię i dlatego 3 lata temu musiała się pozbyć suczek. Potem zmieniła front na durniejszy i ofiarowała 20 tysięcy na utrzymanie schroniska, które zaopiekowało się suczkami, ale pod warunkiem, że uzyska mandat do Parlamentu Europejskiego. Internet błyskawicznie wyciągnął idiotyzm i podłość oświadczeń Scheuring-Wielgus, czemu nie należy się dziwić. Oświadczenia politycznej przekupy nie przekroczyły poziomu „dość dyktatury kobiet”, co dotąd nie wyrządzało jej najmniejszej krzywdy, ale tym razem trafiło na jedną z lewackich świętości.
Powszechnie wiadomo, że lewacy nazywają dziecko zlepkiem komórek, za to ikra według ich wierzeń cierpi jak dorosła ryba. Wypaczony obraz przyrody nazywany ekologią, plus wypaczony szacunek do życia, nazywany „tolerancją”, sprawiają, że Biedroń może stłuc matkę, a potem oddać do domu starców i głosów lewicy ze tę postępowość nie straci, przeciwnie, zarobi parę punktów. Natomiast żaden lewak nie wybaczy, nawet innemu lewakowi, jeśli pobity będzie pies albo kot i taki sam skandal wywoła oddanie suczki do schroniska.
Normalny człowiek z pewnością poczuje słodko-gorzki smak, niby o jedną niemądrą i cyniczną babę w polityce mniej, ale fakt, że została odstrzelona za, w sumie humanitarne, potraktowanie zwierząt i nadal pozostaje bezkarna za cyniczne poniewieranie niepełnosprawnymi przez 40 dni, jest przygnębiającym podsumowaniem nieludzkiej ideologii. Biedroń za połamaną szczękę matki dostanie bonus wyborczy, Scheuring-Wielgus z powodu „alergii” na psy, prawdopodobnie pogrzebała swoje szanse na uzyskanie mandatu. Lewactwo w sterylnej postaci.
Jak zmobilizować elektorat? Trzeba krzyczeć, że się Polska pali!
Istnieje taka mało zabawna prawda życiowa, która mówi, że ofiara złodzieja, napastnika, czy gwałciciela ma niewielkie szanse na uzyskanie pomocy, jeśli krzyczy „ratunku”. Najskuteczniejszą formą zwracania uwagi osób postronnych jest zupełnie inny alarm, mianowicie: „pali się”. Głupot nie chcę wypisywać, ale dam głowę, że gdzieś czytałem, nie „eksperta” TVN w typie Dziewulskiego, tylko poważne opracowanie naukowe, w którym ta prawda życiowa była zweryfikowana jako fakt ze sfery zachowań społecznych. Coś jest takiego w człowieku, że do pewnego rodzaju zagrożeń podchodzi obojętnie, a do innych z pełną powagą.
Pożar i ogień to jedyny żywioł zniechęcający „odważnych” do wszelkiego rodzaju idiotycznych zachowań. Po pijaku do wody wskoczy wielu, w trakcie burzy też nie jeden poszuka atrakcji, dopóki nie zostanie trafiony piorunem albo drzewem. Do zabawy w ogniu, czego nie należy mylić z zabawą ogniem, jeszcze chętnych nie widziałem. O tym, że niezrównoważeni podpalają pola, stodoły i domy, słyszy się od czasu do czasu, ale żeby w ogień wskoczyli i zaczęli grać w karty, nie słyszał i tym bardziej nie widział jeszcze nikt. Tam, gdzie się pali żarty i odważni się kończą, wiele innych zagrożeń dziwnym sposobem jest lekceważona lub nawet nie przyjmowana do wiadomości, ogień kończy zabawę.
Przełóżmy to teraz na realia polityczne i bardzo szybko zobaczymy, że respekt dla ognia przebija wszystkie pozostałe nieszczęścia. Przez osiem lat wielu w Polsce krzyczało: „złodzieje, złodzieje”, a nie chodziło o kieszonkowców, tylko o grube ryby okradające Polaków na setki miliardów złotych. Czy to robiło jakiekolwiek wrażanie na większości społeczeństwa, czy mówiąc brzydziej, elektoratu? Złodziejstwo dostrzegali prawie wszyscy, ale nieliczni się tym przejmowali i jeszcze mniejsza część chciała złodzieja gonić. Gwałtów też przez osiem lat nie brakowało i to w każdej wersji, od napaści na uczelnie i domy blogerów, przez wtargnięcie do redakcji „Wprost”, aż po masowe ściganie za piosenkę „Donald matole!”. Reakcja? Chwilowe wzburzenie z mikroskopijnym przełożeniem na wyniki wyborcze.
Biorąc pod uwagę smutny fakt, że z ludzką naturą jeszcze nikt nie wygrał, a na pewno nie wygrał na poziomie zachowań zbiorowych, trzeba sobie zadać proste pytanie. Czy bieganie po tematach i straszenie na zmianę, że złodzieje zabiorą 500+, podwyższą wiek emerytalny, wprowadzą zboczeńców do szkół i euro do Polski, ma sens? Podpowiem, że wszystkie wymienione zagrożenia i jeszcze gorsze nie wymienione są jak najbardziej realne i wręcz oczywiste, ale żadne z osobna nie jest pożarem. Główne „straszaki” wyborcze ze strony rządzących odnoszą się do poszczególnego złodziejstwa i jednostkowych gwałtów, co w niepojęty sposób nie robi większego wrażenia na narodzie. Wniosek? Tylko jeden, jasno zdefiniowany w tytule felietonu i rozwinięty w treści.
Do zmobilizowania wyborców, szczególnie na prowincji potrzeba sporego pożaru, co w warunkach politycznych nie jest łatwe. Na rzeczywiste podpalenie Polski dla zdobycia władzy, gotowa jest tylko jedna opcja trafnie nazwana „najgorszym sortem”. Dlatego politykom odpowiedzialnym nie pozostaje nic innego jak poprzestać na robieniu dymu. Robić dym i krzyczeć, że się pali! W jakiej konkretnej formie i treści to przeprowadzić, aby nie skończyło się marnym odzewem? Tutaj pojawia się sedno politycznej „narracji”, na przykład Orban od lat ma komfortową sytuację, bo Węgrzy widzieli na własne oczy, że się pali, gdy hordy „uchodźców” przeszły przez węgierską ziemię.
W Polsce takiego ognia nie ma, chociaż z „uchodźcami” było sporo dymu, to jednak nic więcej się na tym nie ugra, wręcz przeciwnie, można wiele stracić. Cóż pozostaje? Ostatnie dni kampanii muszą mieć tak wysoką temperaturę, żeby Polak poczuł, jak blisko jest do pożaru. Trzeba pokazywać konkretnych podpalaczy Polski i krzyczeć, co chcą spalić. Dewianci z LGBT podpalają rodziny, kościoły i szkoły. Złodzieje z PO palą polską walutę, emerytury, skarbonki dzieci, mienie narodowe. Z jednej sprawy ognia nie będzie, ale robienie dymu, słusznego zresztą, ze wszystkich spraw naraz i jednoczesne uspokajanie, że z podpalaczami Polski poradzi sobie konkretna ekipa strażaków, to jedyny sposób na mobilizację.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz