OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Hulaj dusza, piekła nie ma! Kryzys demograficzny i jego przyczyna. Grypsera, sukcesy i cuda

Hulaj dusza, piekła nie ma!


        Gdzie te czasy, kiedy w katechizmie Kościoła katolickiego można było przeczytać o „czterech rzeczach ostatecznych”: śmierci, sądzie oraz niebie albo piekle? Śmierć oczywiście została, chociaż trwają nieustanne wysiłki, żeby przynajmniej wyeliminować ją werbalnie, zastępując eufemizmami w rodzaju „odejścia”. Jeśli tylko technologiczny kanibalizm się rozwinie, to być może nie trzeba będzie nawet „odchodzić”, bo przesiadając się do innego organizmu, albo wstawiając sobie części zamienne z jakiegoś wypatroszonego jegomościa, można będzie żyć jeśli nawet nie „wiecznie” - jak to przytrafiło się Leninowi – to przynajmniej długo, dopóki nie znudzi się to ubezpieczalni, która zakończy tę zabawę eutanazją. Podobnie z „sądem”, o którym teraz coraz ciszej i nawet na pogrzebach intonowana jest piosenka, jak to nieboszczyka do „domu Ojca” prowadzą zastępy aniołów i świętych – a o żadnym sądzie nie ma mowy. Co prawda wśród sześciu prawd wiary pokutuje jeszcze druga, że Bóg jest „sędzią sprawiedliwym”, co to „za dobre wynagradza, a za złe karze”, ale jak to „karze”, skoro sam papież Franciszek wyraził przypuszczenie, że źli ludzie po prostu „znikają”, no a skoro „znikają”, to jakże takich znikniętych „karać”? Co prawda opinia ta, o ile mi wiadomo, jeszcze nie trafiła do żadnych oficjalnych dokumentów, ale przecież w ramach „dążenia” do „prawdy” jesteśmy dopiero na początku drogi, więc na pewno czeka nas jeszcze niejedna niespodzianka. Niebo oczywiście pozostało, jakże by inaczej, ale już z piekłem sprawa nie jest taka oczywista. Po pierwsze dlatego, że potencjalni kandydaci do piekła „znikają”, więc nawet tam już nie trafiają, a poza tym przewielebny ksiądz Wacław Hryniewicz już dawno odkrył, że piekło – o ile w ogóle jest – to świeci pustkami. Ta optymistyczna wizja ma oczywiście – jak powiedziałby Kukuniek - swoje „plusy ujemne”, bo racją istnienia stanu duchownego jest władza „odpuszczania grzechów” - ale co to za różnica, czy grzechy są odpuszczone, czy nie, skoro piekła nie ma? Jak widzimy, nieubłagany postęp też obfituje w zasadzki, więc warto pamiętać, że pochopne rezygnowanie przynajmniej z niektórych „rzeczy ostatecznych”, prowadzi do gwałtownego zredukowania możliwości administrowania zaświatami, a to już może przełożyć się na następstwa – jak je nazywał pan Zagłoba - „nader światowe”.

Kara śmierci niedopuszczalna


        Już od II Soboru Watykańskiego dopuszczalność kary śmierci coraz częściej była kwestionowana, co prowadziło do wprowadzania do Katechizmu opinii dotyczących nie tyle „spraw Bożych”, co np. oceny współczesnych systemów penitencjarnych. Oceniane były tam one, a zwłaszcza ich skuteczność, bardzo wysoko, co prowadziło do wniosku, że kara śmierci jest już niepotrzebna, aczkolwiek oczywiście dopuszczalna. Ten węzeł gordyjski przeciął papież Franciszek, wprowadzając do Katechizmu opinię, że kara śmierci jest nie do pogodzenia z zasadami chrześcijaństwa. Niezależnie od tego, że taki obrót sprawy mógł być przyjęty z zadowoleniem o aplauzem przez rozmaitych szubieniczników, to zmuszał do postawienia pytania natury zasadniczej. Skoro bowiem z tak ważnej sprawie, jak kara śmierci, Kościół przez ponad dwa tysiące lat się mylił, to skąd właściwie mamy czerpać pewność, że akurat ta ocena kary śmierci jest prawidłowa? Wprawdzie tedy uznanie kary śmierci za sprzeczną z zasadami chrześcijaństwa można by z pewnego punktu widzenia potraktować jako rodzaj „dobrej nowiny”, to jednak nie da się ukryć, że dostarcza ono raczej rozterki, niż pewności. Tymczasem ludzie cenią Kościół nie za to, że dostarcza im rozterek, bo rozterek to i bez Kościoła mają co niemiara, tylko za to, że dostarcza im pewności. Jeśli przestanie, to przestanie też być potrzebny, niczym zwietrzała sól.

Kłębowisko namiętności


        Krytyka kary śmierci przez postępactwo brała się ze specyficznego sposobu postrzegania przez nie natury ludzkiej – sposobu stojącego w opozycji do postrzegania chrześcijańskiego. Chrześcijaństwo twierdzi bowiem, a w każdym razie do niedawna jeszcze twierdziło, że człowiek jest istotą wolną i dlatego odpowiedzialną za działania podjęte w warunkach wolności. Stąd grzech, sąd i nagroda, albo kara. Postępacka wizja natury ludzkiej głosi, że człowiek nie jest wolny, ponieważ jest chaotycznym kłębowiskiem sił, kłębowiskiem namiętności, z których nie zdaje sobie nawet sprawy, więc cóż dopiero, żeby nimi kierował? Skoro tedy jego postępowanie jest następstwem chwilowej przewagi jakiejś siły, to egzekwowanie od takiej istoty odpowiedzialności za to postępowanie byłoby małpim okrucieństwem. Dlatego też nie można przypisywać mu jakiejkolwiek winy, a więc – również odpowiedzialności – w związku z czym za szkody wyrządzone wskutek takich impulsywnych działań, odpowiedzialność ponosi „społeczeństwo”, czyli nikt. Ten pogląd coraz śmielej toruje sobie drogę nie tylko wśród zdeklarowanych abolicjonistów i zwolenników permisywizmu, ale zdobywa przyczółki również w Kościele. Przypominam sobie, ze kiedy już w roku 1999 Sejm wykreślił karę śmierci z arsenału kar kodeksowych, to zaraz podniosły się głosy za likwidacją również kary dożywotniego więzienia. I tak się stało, ale okazało się, że nie ma rzeczy doskonałych i trzeba było przeforsować ustawę o bestiach, czyli „lex Trynkiewicz”, żeby „kobiety” przestały się obawiać. Tak w każdym razie uzasadniał to pobożny wicepremier Gowin, będący w tamtym czasie ministrem sprawiedliwości w obozie zdrady i zaprzaństwa. Na podstawie tej ustawy można pozbawić wolności w gostynińskim izolatorze każdego, kto „stwarz, musimy przyjąća zagrożenie”. A któż nie „stwarza zagrożenia”? Zagrożenie stwarza każdy, podobnie, jak u każdego można zdiagnozować sławną „schizofrenię bezobjawową”, która takie obfite żniwo zbierała w Związku Radzieckim za Leonida Breżniewa i później też. Okazuje się, że bez bezterminowego pozbawienia wolności nie da się funkcjonować.

Dożywotnie więzienie też niedobre


        No i właśnie niedawno papież Franciszek podczas audiencji udzielonej funkcjonariuszom więziennym zachęcał ich by „nie dusili płomienia nadziei”. - W watykańskim kodeksie karnym od nie tak dawna nie ma już dożywocia. – zauważył - Bo dożywocie to zakamuflowana kara śmierci. A skoro kara śmierci niezgodna jest z chrześcijaństwem, to dożywocie, jako taka sama kara, tylko „zakamuflowana”, też musi być niezgodna. No dobrze – ale w takim razie jaka kara jest jeszcze dozwolona, a jaka już nie? W końcu tak zwana „ćwiara”, czyli kara 25 lat więzienia, też może być uznana za „zakamuflowaną” karę śmierci zwłaszcza, gdy wymierzana jest sprawcy, dajmy na to – 70-letniemu. Musimy zatem odpowiedzieć na pytanie, do jakiej wysokości kara jest jeszcze z chrześcijaństwem zgodna, a od jakiej – już nie. Odwołując się do tak zwanych antynomii megarejskich, a zwłaszcza do pytania, od kiedy zaczyna się łysina, musimy przyjąć, że sprzeczna z chrześcijaństwem jest każda kara. Bo jeśli wypadnie jeden włos, to przecież jeszcze nie łysina, jeśli dwa, to też nie – i tak dalej – ale w końcu łysina tak czy owak się pojawi. Skoro tak, to nic dziwnego, że skoro tak się rzeczy mają, to z zaświatów stopniowo znika piekło, niczym uśmiech kota z „Alicji w krainie czarów”, a skoro ono znika, to pozostawianie „sądu” jest bez sensu, wobec czego z katechizmowych „czterech rzeczy ostatecznych” mogą zostać tylko dwie, to znaczy – śmierć i niebo.



Kryzys demograficzny i jego przyczyna


        Za panowania Stefana Batorego Polska liczyła około 9 milionów mieszkańców, dzięki temu mogła wystawić armię zdolną do konfrontowania się z innym państwami w okresie, gdy próbowały one wywalczać sobie przewagę. Państwa, które mają niewielu mieszkańców, takich armii wystawić nie mogą, wobec czego prędzej, czy później będą musiały albo ulec przewadze sąsiadów, albo przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. W takiej właśnie sytuacji może być Izrael, o którym Henry Kissinger powiedział przed kilkoma laty, że za dziesięć lat Izraela może „nie być”. Nie oznacza to, że wymrze, czy też jego mieszkańcy ulegną zagładzie, tylko że przeniesie się, czy też – zostanie przeniesiony w inne, bezpieczniejsze miejsce. W tym dopiero kontekście lepiej rozumiemy presję, jaką społeczność żydowska, w awangardzie której są przedsiębiorstwa „przemysłu holokaustu”, za pośrednictwem Stanów Zjednoczonych wywiera na Polskę, by pozwoliła międzynarodowej społeczności żydowskiej na okupację kraju (łacińskie słowo: occupatio oznacza właśnie zawłaszczenie), dzięki czemu ewentualne przenosiny Izraela mogą dokonać się bezpiecznie, a nawet z korzyścią.

        Jedną z okoliczności, jaka mogła skłonić Henry’ego Kissingera, który przecież o polityce międzynarodowej coś tam musi wiedzieć, do takiej opinii jest fakt, że 7-milionowy Izrael, w którym zresztą 20 procent ludności stanowią, delikatnie mówiąc, niechętnie do tego państwa ustosunkowani Arabowie, otoczony jest co najmniej 200-milionową rzeszą dyszących nienawiścią sąsiadów, co sprawie, że w dłuższej perspektywie przenosiny mogą być całkiem rozsądnym wyjściem – bo alternatywą jest wojna, w której Izrael z pewnością użyłby posiadanej broni jądrowej. W rezultacie na Bliskim Wschodzie na 300, a może nawet na 500 lat zapanowałby pokój, ale mógłby to być pokój cmentarny – bo już po zwycięstwie Izraela w wojnie Jom Kipur pojawiły się głosy, że jeszcze kilka takich zwycięstw, a Izraela po prostu nie będzie. Inaczej podchodził do takich spraw Mao Zedong twierdząc, że jeśli nawet na skutek nuklearnej wojny chińsko-amerykańskiej zginęłoby 300 milionów Chińczyków, to i tak zostałoby ich jeszcze półtora miliarda, podczas gdy w przypadku zagłady 300 milionów Amerykanów, Stany Zjednoczone przestałyby istnieć z powodu braku obywateli. Te skrajne opinie wskazują jednak, jak ważna w stosunkach międzynarodowych jest demografia – co znajduje potwierdzenie we wspomnieniach feldmarszałka Ericha von Mansteina, który po Stalingradzie z coraz większą troską co i rusz wraca do tego, że o ile Sowieci dysponują jeszcze sporymi rezerwami i powołują pod broń coraz to nowe roczniki, to rezerwy ludnościowe Niemiec są bliskie wyczerpania. Z tego powodu od 1943 roku uważał on, że celem wojny już nie może być rzucenie Sowietów na kolana, a tylko, dzięki wyższości niemieckiego wojska, które zadawało nieprzyjacielowi ciężkie straty, nakłonienie ich do zaakceptowania „rozwiązania remisowego”. Jak wiadomo, stało się inaczej, ale nie o to w tej chwili chodzi, by zagłębiać się we wspominki, tylko żeby zwrócić uwagę na demografię.

Wskaźniki dzietności


        Demografia, jak wiadomo, zależy od tego, czy rodzą się dzieci i ile ich przybywa. Dzieci rodzą kobiety, które są przedstawicielkami jednej z dwóch płci – chociaż współcześni kontynuatorzy dzieła Trofima Łysenki, od których roi się zwłaszcza na Uniwersytecie Warszawskim, naliczyli ich aż siedem, a nie jest to bynajmniej ostatnie słowo. Do historii przeszła też deklaracja jednej z tamtejszych pań profesor, że w parach jednopłciowych rodzi się więcej dzieci, niż w różnopłciowych – ale ta teza, chociaż oczywiście bardzo postępowa, nie została jednak, jak dotąd, potwierdzona empirycznie. Tedy po staremu przyjmujemy, póki co, że dzieci rodzą kobiety – a wiele zależy od tego, ile ich jest w tzw. „wieku rozrodczym”, czyli między 15, a 49 rokiem życia, no i ile urodzonych dzieci przypada na każdą z nich. To ostatnie nazywa się „wskaźnikiem dzietności” i demografowie właśnie na jego podstawie przewidują, czy jakaś społeczność będzie się liczebnie rozrastała, czy przeciwnie – będzie się zwijała. Twierdzą oni, że jeśli wskaźnik dzietności utrzymuje się między 2,10, a 2 15, to wtedy mamy do czynienia z tzw. reprodukcją prostą, to znaczy – że liczebność społeczności się nie zmienia. Jeśli ten wskaźnik rośnie, to i społeczność liczebnie się rozrasta, a jeśli spada, to znaczy, że społeczność zaczyna wymierać. W Polsce wskaźnik dzietności od lat utrzymuje się poniżej poziomu zapewniającego reprodukcję prostą i w 2016 roku wynosił 1,35, w roku 2017 – 1,45, a w roku bieżącym 1,43. Jest to wskaźnik nawet nieco niższy, niż średni w Unii Europejskiej (w roku 2016 1.6, a w roku 2017 – 1,59), chociaż warto odnotować, że w UE ani jedno państwo nie zbliżyło się do wskaźnika zapewniającego reprodukcję prostą. Co więcej, pierwsze dziecko w UE przychodzi na świat średnio z 29-letniej matki (w 2013 roku – z 28-letniej). Niższy od Polski wskaźnik dzietności ma tylko 12 państw i krajów świata. Według danych z roku 2014 są to Słowenia, Rumunia, Ukraina, Montserrat, Litwa, Bośnia, Wyspy Dziewicze, Korea Południowa, Hongkong, Tajwan, Makau i Singapur (0,8). Najwyższy zaś miał Niger – 6,89. Na tym tle lepiej rozumiemy, dlaczego tak zwani „uchodźcy” z Afryki i Azji szturmują Europę, a nie odwrotnie – chociaż w epoce Wielkich Odkryć, a i później, było odwrotnie. Ale wtedy Europa była chrześcijańska i chociaż mieszkali w niej sodomici i gomoryci, to przecież zachowywali się skromnie, a w każdym razie – skromniej, niż dzisiaj, kiedy to obnoszą się ze swoimi zboczeniami, jakby to był jakiś powód do dumy.

Rodzina i jej funkcje


        Dzieci, jak wiadomo, rodzą się w rodzinie, to znaczy – przeważnie w rodzinie, chociaż bywają też tak zwane „dzieci naturalne” - a w każdym razie tak je nazywają wymowni Francuzi, którzy – co warto na marginesie odnotować – mają też tzw. „naturalne przyjaciółki”. Zatem rodzina pełni funkcję rozrodczą – co znajduje wyraz m.in. w formule katolickiego ślubu, kiedy to kapłan odbiera od nowożeńców przyrzeczenie, że „przyjmą i po katolicku wychowają potomstwo, którym Bóg ich obdarzy”. Na podobny stanowisku stoi - jak dotąd – również ustawodawstwo świeckie, chociaż państwa szturmowane są przez sodomitów domagających się „równości małżeńskiej” to znaczy – zrównania pod względem prawnym małżeństw z umowami sodomitów o wzajemne świadczenie sobie usług seksualnych. Różnica bowiem między jednym a drugim związkiem jest istotna, właśnie z powodu potomstwa, wobec którego małżonkowie zaciągają poważne i egzekwowane przez prawo zobowiązania, podczas gdy w parach jednopłciowych z natury rzeczy żadne potomstwo pojawić się nie może, a zatem – również wspomniane obowiązki. Zatem postulat „równości małżeńskiej” jest nie tylko głupi, ale i bezczelny, bo niby jaki państwo miałoby interes w podwyższaniu statusu prawnego obywatela tylko z powodu osobliwej formy zaspokajania przezeń popędu płciowego?

        Ale funkcja rozrodcza nie jest jedyną funkcją rodziny. Spełnia też ona – a ściśle – spełniała – również funkcję ekonomiczną. W rodzinie z pokolenia na pokolenie gromadzony był majątek, a rodzące się dzieci były przez rodziców traktowane również jako inwestycja we własną przyszłość. Byt ludzi w starszym wieku zależał bowiem ściśle od tego, czy – po pierwsze - mieli dzieci, po drugie – jakich umiejętności społecznie przydatnych te dzieci się nauczyły i po trzecie – czy zostały wychowane w duchu odpowiedzialności, czy nie. Toteż ludzie na ogół przywiązywali wielką wagę do tych wszystkich spraw, dzięki czemu społeczności się rozrastały a przy okazji – umacniała się cywilizacja. Niestety od drugiej połowy wieku XIX ta ekonomiczna funkcja rodziny zaczyna podlegać przyspieszonej erozji, spowodowanej przez coraz szerzej wprowadzane przymusowe ubezpieczenia społeczne.

Przymus hazardu


        Czym są ubezpieczenia? To rodzaj hazardu. Jeśli dajmy na to, zawieram z ubezpieczalnią umowę ubezpieczenia następstw nieszczęśliwych wypadków, to zakładam się z ubezpieczalnią, ze złamię sobie rękę, a ubezpieczalnia – że jej sobie nie złamię. Jak złamałem, no to wygrałem, a jeśli nie, to wygrała ubezpieczalnia, bo wzięła ode mnie pieniądze i nic w zamian mi nie dała. Ubezpieczenia społeczne też są rodzajem hazardu; zakładamy się z ubezpieczalnią, że będziemy żyli długo, podczas gdy ubezpieczalnia zakłada się z nami, że będziemy żyli krótko. Jeśli żyjemy długo, to wygraliśmy, a w każdym razie tak nam się wydaje, podczas gdy jeśli żyjemy krótko, to wygrała ubezpieczalnia. Warto na marginesie zwrócić uwagę, że ubezpieczalnie są na ogół państwowe, a państwa ma bardzo wiele sposobów, by swój cel osiągnąć i wcale nie musi nas o wszystkim informować.

        W tym hazardzie nie ma nic złego jeśli jest dobrowolny. Jednak tak nie jest i coraz więcej ubezpieczeń, a zwłaszcza – ubezpieczenia społeczne – mają charakter przymusowy. Dlaczego? Wyobraźmy sobie rozmowę ubezpieczalni społecznej z ubezpieczanym. Ubezpieczalnia przykłada mu do głowy pistolet i surowo oznajmia, że ponieważ zaczął uzyskiwać dochody, to połowę musi jej oddać. Delikwent widzi, że to nie żarty, ale zdobywa się na odwagę i pyta, co w zamian za to dostanie. W odpowiedzi słyszy, że „kiedyś coś panu damy”. „Kiedyś” - bo przecież Sejm może w każdej chwili zmienić wiek emerytalny – i właśnie niedawno to zrobił i to dwukrotnie. „Coś” - bo tenże Sejm może zmienić sposób naliczania emerytur i chyba się do tego zabiera. Zatem uczciwa odpowiedź mogłaby wyglądać tylko tak: „kiedyś” i „coś”. Żaden normalny człowiek takiej umowy by nie podpisał, gdyby była dobrowolna – toteż ubezpieczenia społeczne są przymusowe.

Funkcja ekonomiczna podważona


        Powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne zapoczątkowały erozję ekonomicznej funkcjo rodziny. Dzieci przestały być traktowane jako inwestycja, a zaczęły być traktowane jako obciążenie. Laureat nagrody Nobla z Ekonomii w roku 1992 Gary Stanley Becker w książce „Ekonomiczna teoria zachowań ludzkich” udokumentował spostrzeżenie, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali, nawet jeśli nie robią tego świadomie. Skoro tedy ubezpieczenia społeczne rozerwały związek między sytuacją ludzi starszych, która zależała od wysokości emerytury, a nie od posiadania dzieci, ich wykształcenia i wychowania, to ludzie zaczęli uciekać od posiadania dzieci tym chętniej, że państwo, zainteresowane by jak najwięcej pieniędzy wpływało do systemu ubezpieczeniowego, a nie było „marnotrawione” na wychowanie dzieci, nie tylko rozpętało w tym kierunku propagandę, ale i wyszło naprzeciw tej niechęci, udostępniając środki antykoncepcyjne i legalizując aborcję. W rezultacie rozpoczął się spadek dzietności kobiet, a dodatkową przesłanką do tego stała się osobliwa filozofia, jakoby życie w podeszłym wieku było ważniejsze i to znacznie, od życia tu i teraz. Tylko na tym gruncie można zrozumieć sytuację, w której państwo, zmusza młodych ludzi do odprowadzania polowy swoich dochodów na poczet przyszłej emerytury w sytuacji, gdy pieniądze są im potrzebne nie kiedyś, tylko właśnie teraz, kiedy chcą założyć rodzinę, kiedy potrzebują jakiegoś mieszkania, kiedy pojawią się dzieci, które trzeba będzie wychować i wykształcić. W tej sytuacji trudno się dziwić, że coraz więcej młodych ludzi nie tylko ucieka od dzieci, ale w ogóle nie chce zakładać żadnej własnej rodziny, mieszkając w nieskończoność z rodzicami, a często – również żyjąc na ich koszt. Tymczasem na skutek spadku dzietności, sam system ubezpieczeń staje się niewydolny i o ile w latach 60-tych ubiegłego wieku na jednego beneficjenta przypadało siedmiu wpłacających, to obecnie – już niecałych dwóch. W tej sytuacji nawet podatek na emerytury w wysokości połowy dochodów nie jest w stanie podołać zobowiązaniom i jeśli obciążenia z tego tytułu będą rosły – a jakże inaczej? - to w katolickim de nomine społeczeństwie pojawi się przyzwolenie na cichą legalizację „eutanazji”, czyli zaprzestania leczenia ludzi starych.

To nie kryzys, to rezultat


        Jak widzimy, związek między przymusowymi ubezpieczeniami społecznymi, a sytuacją demograficzną społeczeństw europejskich aż bije w oczy, a dodatkową przesłanką, która ten związek potwierdza, jest okoliczność, że w krajach, w których systemów przymusowych ubezpieczeń społecznych nie ma, nie ma również kryzysu demograficznego. Przeciwnie – mamy tam do czynienia z demograficzną eksplozją, która oczywiście rodzi wiele innych problemów – ale przedmiotem naszych rozważań jest znalezienie sposobu zahamowania pogłębiającego się kryzysu demograficznego, a nie sposobu NAPRAWIENIA ŚWIATA. Skoro tedy udało nam się uchwycić związek między pogarszającą się sytuacją demograficzną narodów europejskich, a postępującą erozją ekonomicznej funkcji rodziny, spowodowaną przymusowymi ubezpieczeniami społecznymi, to powinniśmy iść tym tropem dalej. Doprowadza nas on do przekonania, ze trzeba zlikwidować przymus ubezpieczeń społecznych, bo tylko wtedy pojawi się szansa na przywrócenie rodzinie wszystkich jej funkcji, z ekonomiczną na czele.

        Sprawy zaszły tak daleko, że nie ma już rozwiązań dobrych, zatem i to, które poniżej przedstawię, też jest złe, ale ma tę zaletę, że inne są jeszcze gorsze. Chodzi o to, by np. z dniem 1 stycznia 2023 roku zlikwidować przymus ubezpieczeń społecznych. Byłyby one nadal możliwe, ale już tylko na zasadzie dobrowolności. Co by się wtedy stało? Ano, do systemu przestałyby napływać pieniądze konfiskowane obywatelom pod pozorem „składki na ubezpieczenie społeczne”. Tymczasem wobec milionów ludzi państwo w latach wcześniejszych zaciągnęło zobowiązania, więc nie może ich teraz okraść. No dobrze, ale z jakich środków te zobowiązania pokrywać? Toteż tego samego dnia, kiedy zniesiony byłby przymus ubezpieczeń społecznych, trzeba by wprowadzić podatek celowy na emerytury i renty. Ten podatek w pierwszych latach byłby co najmniej tak wysoki, jak „składka”, a w porywach – nawet większy – ale generalnie miałby tendencję malejącą i po 40 latach można by już ten mikroskopijny podatek zlikwidować i w ten sposób uwolnić się od przyczyny demograficznej zapaści, niezależnie od innych przedsięwzięć, które można by w tym celu w tak zwanym „międzyczasie” podejmować. Wada tego rozwiązania jest taka, że dwa pokolenia obywateli - a zwłaszcza to pierwsze, bo dla drugiego nie byłoby to już dotkliwie odczuwalne – zostałyby obciążone nieekwiwalentnym świadczeniem i to bez swojej winy, bo ci ludzie tę sytuację zastali. Jeśli jednak tego nie zrobimy, to będziemy mieli do czynienia z podatkiem ROSNĄCYM, przeciwko któremu młodzi ludzie z pewnością się zbuntują, ze wszystkimi tego konsekwencjami, również natury moralnej.



Grypsera, sukcesy i cuda


        Kampania wyborcza dobiega już końca, ale wcale nie jest nudniejsza, niż na początku. Na początku bowiem była licytacja obiecanek, a teraz, kiedy możliwości licytacyjne są na wyczerpaniu, komitety wyborcze sięgają do najgłębszych rezerw. Dysponentami, czy może lepiej – nadzorcami sprawującymi pieczę nad tymi rezerwami są oczywiście bezpieczniacy i dlatego w końcówce wykorzystywane są tak zwane materiały operacyjne – ale też nie w całości, co to, to nie, tylko selektywnie. Przykładem tej selektywności jest afera, której głównym bohaterem został prezes Najwyższej Izby Kontroli – obecnie „w zawieszeniu” - którego pan red. Bernard Kittel, ten sam, co nakręcił urodziny Hitlera w głębokich lasach pod Wodzisławiem Śląskim – zdemaskował jako wynajmującego kamienicę krakowskim alfonsom na agencję towarzyską. Ja wy nam tak, to my wam tak – i wkrótce potem wyszła na światło dzienne rozmowa nagrana przez jakiegoś anonimowego „byłego członka” Platformy Obywatelskiej, której przedmiotem jest lekcja polityki, udzielana przez Wielce Czcigodnego posła Sławomira Neumanna swoim niższej rangi partyjnym kolegom. Lekcja dowodzi, że Wielce Czcigodny opanował sztukę politykowania do perfekcji i „mówi, jak jest”, to znaczy prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Niestety wiadomo, że nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż zwłaszcza po stronie obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm podniosła się fala obłudnego oburzenia. - „To takie słowa są?” - dziwili się ostentacyjnie mieszkańcy poprawczaka do których na wieczór autorski przybył literat i próbował się swojej publiczności podlizać, używając tak zwanej „grypsery”. Najwyraźniej w PiS używa się w takich sytuacjach języka właściwego dla aktów strzelistych, toteż jeśli przeciwnik chciałby im zrobić kuku, to musiałby u zaprzyjaźnionej bezpieczniackiej watahy obstalować jakiś inny materiał operacyjny.

        Ale to wszystko drobiazg w porównaniu z sukcesem, jaki tuż przed wyborami odniosła nasza prężna dyplomacja. Prezydent Trump „w swojej wielkiej i niezrównanej mądrości” obiecał był prezydentowi Dudzie, że obieca zniesienie wiz – no i obiecał. W naszym bantustanie, a w rządowej telewizji zwłaszcza, wybuchła radosna wrzawa, bo jużci – naród się stęsknił za wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Co prawda obiecane zniesienie wiz dotyczy tylko trzymiesięcznych wiz turystycznych i krótkich wiz biznesowych, ale – jak to mówią – dobra psu i mucha, a darowanemu koniowi w żeby się nie zagląda. Jednocześnie na mieście krążą jednak fałszywe pogłoski, jakoby dotychczasowa liczba odmów ponad poziom wymagany do zniesienia wiz, była zawyżana przez konsulaty USA pod presją lobby żydowskiego, a teraz przyszedł rozkaz odwrotny, dzięki czemu sytuacja zmieniła się diametralnie. Dlaczego? Tajemnica to wielka, ale warto w związku z tym przypomnieć, że o zniesieniu wiz decyduje Kongres, który po zapoznaniu się z raportem sekretarza stanu, jak Polska realizuje roszczenia żydowskie, który Mike Pompeo musi przedstawić w październiku, może uzależnić zniesienie wiz dla Polaków od tego, jak Polska realizuje żydowskie roszczenia. To byłby dodatkowy, nawiasem mówiąc, stosunkowo najłagodniejszy środek nacisku na nasz nieszczęśliwy kraj tym bardziej, że przecież powszechnie wiadomo, iż o pozwoleniu na wjazd do USA decyduje oficer imigracyjny na granicy – bez względu na to, czy podróżny ma wizę, czy nie. Nie jest zatem wykluczone, że obietnica zniesienia wiz jest tylko rodzajem kolorowego opakowania gorzkiej piguły w postaci roszczeń.

        Niezależnie jednak od tego świat wstrzymał oddech z wrażenia w związku z deklaracją laureata pokojowej Nagrody Nobla, byłego „mędrca Europy” i byłego prezydenta naszego bantustanu, naszego Kukuńka, czyli pana Lecha Wałęsy. Wystąpił on był na konwencji Koalicji Obywatelskiej, gdzie określił zmarłego niedawno Kornela Morawieckiego mianem „zdrajcy”, co zostało przyjęte przez obecnych burzliwymi oklaskami przechodzącymi w owację. Jednak znaczna część opinii publicznej przyjęła tę wypowiedź Kukuńka z nieukrywanym oburzeniem, w obliczu którego działacze Platformy Obywatelskiej zaczęli się trochę wstydzić swojego aplauzu dla tej oszczerczej i – co tu ukrywać – chamskiej deklaracji i nawet dali temu wyraz w publicznych wypowiedziach. W tej sytuacji Kukuniek zachował się niczym Ozyrys w powieści Bolesława Prusa „Faraon”, kiedy tuż przed zaćmieniem słońca z czeluści świątyni rozległ się grzmiący głos: „odwracam swoje oblicze od niewdzięcznego ludu i niech na ziemię spadnie ciemność!” Słowem – wycofał swoje poparcie dla Platformy Obywatelskiej, najwyraźniej w przekonaniu, że w niebie powstanie dziura. Ale dziura w niebie nie powstała, więc Kukuniek zwrócił swoje oblicze w kierunku Polskiego Stronnictwa Ludowego – że teraz będzie popierał tę partię. Takiego nadmiaru szczęścia PSL się nie spodziewał, toteż pan prezes Kosiniak-Kamysz powiedział tylko, że PSL o to poparcie wcale „nie zabiegało”. Na takie dictum Kukuniek wycofał wpis o poparciu dla PSL z twittera i teraz nie wiemy, kogo popiera.

        Odnotować wymaga również wydarzenia cudowne, które są tym bardziej frapujące, że ich bohaterem został Wielce Czcigodny europoseł Robert Biedroń, uchodzący za przywódcę polskich sodomitów. Oto gruchnęła wieść, że pan Biedroń uratował życie dziecka, wyciągając je w ostatniej chwili z płonącego samochodu. Przed wyborami taki płonący samochód i dziecko, to prawdziwy dar Niebios. Niestety policja twierdzi, że pomocy dziecku udzieliła „młoda kobieta”. Chłopca wyciągnął z samochodu policjant, a osoby „będące na miejscu” wskazały mu pojazd, „w którym mógł schronić dziecko przed chłodem”. Ten „pojazd”, to był samochód Wielce Czcigodnego Roberta Biedronia. Jak tam było, tak tam było; już starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, mawiali, że „fama crescit eundo”, co się wykłada, że wieści rosną po drodze – a ponieważ od miejsca wypadku do warszawskich redakcji był jednak kawał drogi, to nic dziwnego, że dzięki tej odległości pan Biedroń został bohaterem.

        Ten przypadek pokazuje, jak trudne bywa dotarcie do prawdy nawet w takich, zdawałoby się błahych sprawach. Cóż dopiero, gdy chodzi o niemal dziesięcioletnie „dążenie do prawdy” w sprawie katastrofy smoleńskiej. O ile za rządów obozu zdrady i zaprzaństwa wszystkie instytucje państwowe z niezawisłymi sądami na czele, mogły pracować w służbie kłamstwa, to w ciągu ostatnich czterech lat zasobami całego państwa dysponowało Prawo i Sprawiedliwość – ale do „prawdy” nie zbliżyliśmy się ani na centymetr. W związku z tym pogrobowcy obozu zdrady i zaprzaństwa próbują dobrać się do smoleńskiej komisji Wielce Czcigodnego Antoniego Macierewicza, między innymi – jakim budżetem dysponowała i na co wydała te pieniądze. Ale wobec wysokich notowań Prawa i Sprawiedliwości jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek się tego dowiedział, w związku z czym do „prawdy” będziemy chyba „dążyć” jeszcze przez następne cztery lata.


© Stanisław Michalkiewicz
9-13 października 2019
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © gloria.tv / tłumaczenie: Redakcja ITP

OSTATNIE UAKTUALNIENIE: 2019-10-13-00:05

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2