Porozumienie ponad podziałami czyli książki w radiowozie
Miałem pisać o Janie Kochanowskim, ale napiszę o nim jutro. Bardzo przepraszam. Oto bowiem zalinkowano wczoraj pod moim tekstem taką oto książkę http://lubimyczytac.pl/ksiazka/302889/bialo-czarna
Autorką jest Ewa Wanat, którą kojarzę, albowiem parę lat temu napisała w gazowni tekst o tym, że molestował ją dziadek, a babcia na to patrzyła.
I ona po latach postanowiła opowiedzieć o tym wszystkim, a przez ową demaskację dziadka dodać odwagi innym, molestowanym przez dziadków dziewczynom. Teraz Ewa Wanat została wysłana na inny odcinek, na odcinek zgody narodowej. Dzięki jej książce, prawica ma się pogodzić z lewicą. Owa zgoda ma wymiar symboliczny, bo jasne jest, że nie wszyscy będą się godzić, a tylko czołowi reprezentanci obydwu zwalczających się nurtów, którzy – kiedy się już pogodzą – zaproponują nam wszystkim jakiś nowy, narodowy program. Czego on będzie dotyczył? Czym oni nas mogą zająć, żebyśmy już nie wzniecali tych swar i kłótni, a zrozumieli, że oto nadchodzi czas nowy, czas kiedy Żakowski jadł będzie z jednej miski razem z Terlikowski, a patrzył na to wszystko będzie dobrotliwy i uśmiechnięty redaktor Lisicki? No jak to czym? Ja na przykład obstawiam szycie na maszynie. Jak ludzie przestają być potrzebni do demonstrowania i tupania, muszą mieć jakieś zajęcie, bo inaczej zwariują. Szycie na maszynie zaś jest ciekawe, wymaga uwagi, skupienia, a poza tym przynosi krajowi realne korzyści. Jak ktoś nie będzie chciał szyć na maszynie, to już jego sprawa. Pogodzeni publicyści obydwu frakcji nic dla niego nie będą mogli zrobić.
Proszę Państwa, mógłbym dalej szydzić z tej książki w tym, jakże niewybrednym stylu, ale przecież sami wiecie, że nie ma to sensu. Sprawa jest poważna, bo chodzi o to, by w oczach ludzi, zwanych nie wiedzieć dlaczego zwykłymi, uwiarygodnić antypolskie kłamstwa. Każdy kto przyłoży do tego rękę, jest zdrajcą. I to są moim zdaniem sprawy oczywiste. Żakowski krytykujący Grossa, to znaczy tyle co Lisicki uwiarygadniający Grossa. To są dwie strony tego samego medalu. Krytyka Grossa w wykonaniu Żakowskiego, to po prostu jego uwiarygodnienie i przekonanie ludzi zwanych zwykłymi, że nie wszystko w tych książkach Jana Tomasza było kłamstwem. Poza tym najważniejsze jest to, byśmy się wreszcie pogodzili i widzieli wspólny cel, którym jest sukces naszej ojczyzny.
Coś się szykuje to pewne, a kryteria oceny ludzi poprzez poglądy, a także owo zbiorowe godzenie się, w książce sprzedawanej na poczcie w całym kraju, dobitnie to potwierdzają. Ja, przyznam, nie wiem co trzeba zrobić, żeby znaleźć się w pocztowym systemie dystrybucji książek, chyba trzeba być molestowanym przez dziadka, bo żadne inne, słabsze uwierzytelnienia w grę nie wchodzą. To jest próba dotarcia do masowego odbiorcy. Mam nadzieję, że chybiona, albowiem nikt ze znanych mi osób nie przychodzi na pocztę po książki. Powtórzę raz jeszcze to, co tyle razy pisałem – ludzie, których nazwiska tu padły, dewastują rynek treści samą tylko na nim obecnością. Nie muszą nic pisać i nie muszą się nawet odzywać. Wystarczy, że się pokażą. Jeśli ich aktywność wzmoże się i jednak coś powiedzą, a także napiszą, dewastacja rynku pogłębi się, a jego odbudowa stanie się po prostu niemożliwa. Stąd mamy te wszystkie idiotyczne próby ratowania unieważnionej od dawna sprzedaży, te książki w Biedronce i na poczcie. To jest próba zaprzeczenia samemu sobie i przerzucenia odpowiedzialności za dewastację rynku na czytelnika. Mają media, dotacje na książki, mają kanały dystrybucji, kłócą się ze sobą, żeby robić reklamę, a potem dla tej samej reklamy się godzą i dalej nie rozumieją dlaczego czytelnik ich nie chce. A skoro nie wiedzą, to zaczynają szukać winnych, a ich przecież nie może być między nimi, winny musi być na zewnątrz i to jest z całą pewnością czytelnik, który nie dorósł do emitowanych przez nich treści. Ile można to powtarzać? Może inaczej – słuchajcie durnie! Nie zamkniecie rynku, bo nie macie takiej mocy, zawsze coś się będzie sprzedawać i jakiś spryciarz będzie na tym zarabiał, a także będzie gromadził wokół siebie wierną publiczność, o której wy możecie tylko pomarzyć. To jest nie do zatrzymania bez sił prewencji, policji tajnej i twardej cenzury. A skoro tak będzie, to wszystkie wasze chwyty, łącznie z pokazywaniem gołej dupy publicznie w geście protestu przeciwko czemuś tam, nie mają znaczenia. Im bardziej się staracie, tym to znaczenie bardziej maleje. Terlikowskiemu się zdaje, że jak będzie wygłaszał rekolekcje w Trzciance od wiernych, którymi pogardza i na tym zarabiał, to właśnie będzie miał sukces. I być może jemu to wystarczy. Są jednak inni, którzy mają ambicje przemawiania do czytelnika wyrobionego. Co to znaczy? Kim jest taki czytelnik? To jest człowiek dokonujący świadomych wyborów. Wy zaś, biedni idioci, próbujecie go zahipnotyzować zaklęciami z podręcznika agitatora. Grosem, srosem, Sorosem, sosem grzybowym i czym tam jeszcze….To nie działa. Poza tym nie wierzycie w świadomego czytelnika. Nie może być bowiem świadomym ktoś, kto świadomie odrzuca wasze publikacje. Taki ktoś może być tylko nieświadomy, co traci. Innej możliwości nie przewidujecie. Dlatego właśnie ze spokojem będę patrzył na te próby pogodzenia i się i ugrania czegoś na tej zgodzie. To się skończy jak zwykle, już dziś wam to mówię. Jak zwykle, czyli katastrofą, płaczem i pisaniem podań o dotację. Potem jeden drugiemu będzie pisał wstępu do kolejnych tomów publicystyki i w tych wstępach – jak Zaremba we wstępie do książki Ujazdowskiego – umieści zapewnienie, że gdyby to było możliwe, zatrudniłby autora do wychowania swoich dzieci. Chwyty takie mają, o losie, przekonać czytelnika, że książka z takim wstępem to coś, co trwale i nieodwracalnie odmieni jego życie na lepsze.
Zastanawiam się gdzie jeszcze można sprzedawać książki, skoro żaden kanał państwowej, sieciowej dystrybucji nie działa, skoro nie działają prywatne sieci, skoro nie działa nic. Może w radiowozach? Widzę to tak – policja zatrzymuje nietrzeźwego kierowcę. Ten wytacza się z auta i lekceważąc procedury idzie do radiowozu, wskazując palcem na coś, co ma przed sobą na ziemi, jakby tropił węża. Policjanci, nieco skonsternowani, wychodzą mu naprzeciw. Jeden ma alkomat w dłoni, a drugi trzy książki – Terlikowskiego „Rekolekcje dla małżeństw”, Ewy Wanat „Biało Czarna” i Gadowskiego „Kabaret metafizyczny”. Pan pijany widząc tak zaopatrzonych gliniarzy zatrzymuje się i próbuje złapać równowagę machają rękami…..A oni – co pan wolisz – książkę poczytać, czy dmuchamy…? Gość patrzy, patrzy i podnosząc palec do góry mówi – zara…zastanowię się, zajrzę do środka. Bierze Terlikowskiego, przegląda i buch, rzuca wprost na tego węża co przed nim pełznął. Potem Wanatowa, szuka czegoś o tym dziadku, ale nie znajduje – buch, znów na węża rzuca. Teraz Gadowski…szuka, szuka i dochodzi do tych bezeceństw, co tam są wypisane, poci się, czerwieniej na przemian i coś mu w tym łebku zaczyna świtać. – A jak mi zabierzecie prawko to co ja będę robił? – Może się pan zapisać do biblioteki – mówi sierżant. Facet myśli uporczywie. Tu alkomat i utrata prawka, w perspektywie zapisanie się do biblioteki, tu książki, dwie w błocie na wężu, a jedna w rękach….- A jak wezmę tę? – To 150 zł, 10 punktów karnych i możesz pan jechać…- Gites – rzecze pan pijany – zapakować proszę…
Tak się to skończy, bo wiem z całą pewnością, że listonosze tych książek ludziom wciskać nie będą.
Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.
Świeccy kaznodzieje
Miałem dzisiaj pisać o Janie Kochanowskim, ale zmieniłem zdanie. Powody są właściwie dwa. Oto pierwszy:
Dzień dobry,Taki właśnie list dostałem od jednego z czytelników wczoraj. A tu powód drugi, zawartość porannego listu od Michała:
Dziękuję za dzisiejszą pogadankę oraz felieton. Wstawiłem dziś link do
tego drugiego na grupie Ruchu Czystych Serc
https://www.facebook.com/groups/ruchczystychserc/. Nie ukrywam, że
zrobiłem to specjalnie, by zobaczyć reakcje, ponieważ Tomasz
Terlikowski zdaje się wygłaszać konferencje na rekolekcjach tamtejszej
grupy – https://www.youtube.com/watch?v=fFWagLj2OxQ. Czyli ma
przyzwolenie na obrabianie grup katolików i poszerzania targetu.
Efekt? Usunięcie postu po kilku godzinach. Spodziewałem się tego, ale
warto było sprawdzić.
Dziękuję jeszcze raz za materiały, pięknie Pan go wypunktował, takie
teksty są bardzo potrzebne.
Sprawdziliśmy ręcznie poniższy film i ustaliliśmy, że nie jest odpowiedni dla wszystkich reklamodawców. W związku z tym reklamy nadal będą się w nim wyświetlać w sposób ograniczony lub nie będą się wyświetlać wcale.Jak widzimy, jutrzenka swobody zaświtała nam tak mocno, że niektórych aż oślepiło. Moim zdaniem zdemaskowany został jeden bardzo prosty mechanizm – wolność, w tym wolność słowa jest jedynie figurą propagandową, dającą się zastosować raz na jedno pokolenie. Kiedy bowiem dojrzeje następne, od razu zabiera się ono za zakładanie prewencyjnej cenzury, bo mu się zdaje, że w ten sposób dba o swoje interesy. I tak się to kręci bez końca. Pozostaje mieć nadzieję, że ja nie będę jedyną ofiarą tej cenzury, kiedy już prawda, dobro i piękno zwyciężą i na ziemi zapanuje wreszcie „ład Boży” gwarantowany przez osoby realizujące w praktyce wytyczne doktryny katolickiej i lansujące autentyczną katolicką duchowość. Czas pokaże.
„Gabriel Maciejewski – Tomasz Terlikowski wdepnął w GieWu„
Twój film można nadal oglądać i wciąż może on generować przychody w ramach subskrypcji YouTube Red. Więcej informacji o wytycznych tworzenia filmów odpowiednich do wyświetlania reklam znajdziesz w Centrum pomocy.
Pozdrawiamy,
Zespół YouTube
W literaturze amerykańskiej mamy cały nurt demaskujący podwójną moralność wędrownych i osiadłych kaznodziejów, a najpełniejszym jego wyrazem jest powieść Sinclaira Lewisa zatytułowana „Elmer Gantry”. Tak przypuszczam, bo nigdy tej powieści nie czytałem. Nie zrobiłem tego, albowiem zasugerowałem się opinią Hemingwaya o autorze. Być może niesłusznie. Nie jest to istotne. Chodzi o to, że pan Lewis, bardzo płodny autor, alkoholik pełen kompulsywnych obsesji, pisał podobno tak dużo, że nawet książki Jacka Londona napisał. Był to, jak mniemam, człowiek na usługach agencji rządowych, który realizował pewien program, a paszkwile na kaznodziejów zajmowały w tym programie ważne miejsce. A skoro tak, łatwo możemy sobie wyobrazić sytuację odwrotną. To znaczy – używając schematów polityczno propagandowych znanych z przeszłości – możemy opisać naszą współczesną sytuację. I tak, jeśli zawrócimy uwagę, że jakaś organizacja zwalcza na swoim terenie heretyków, a jednocześnie sponsoruje tych heretyków u sąsiada, po to, by go osłabić, to możemy przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że jeśli jakaś organizacja krytykuje – poprzez projekty literackie – działalność kaznodziejów, może tychże samych świeckich kaznodziejów wspierać gdzie indziej, na obszarze, gdzie zbyt dużą rolę ciągle odgrywają kaznodzieje w sutannach. Może tak być, prawda?
Pytanie istotne brzmi – czy świeccy kaznodzieje rozumieją w czym uczestniczą? Nawet jeśli rozumieją, to profity płynące z ich działalności, oraz „piękne kuszenie”, któremu ulegli wiedzę ową unieważnia. Jeśli dołożyć do tego różne osobiste kłopoty, mowy być nie może, żeby się któryś cofnął, kiedy dostanie propozycję prowadzenia rekolekcji dla wybranych, szczególnie głęboko rozumiejących duchowość ludzi. To wyróżni i ubogaci i jego i tych ludzi. No i da im do ręki narzędzia, które, po zastosowaniu w praktyce, postawią ich o kilka poziomów wyżej niż wyznawców tej samej wiary, nie uczestniczących w podobnych projektach. Czym to zalatuje? Już Wam mówię czym. Ktoś tu ostatnio zalinkował wywiad Slavoja Żiżka, okropnie sepleniącego filozofa, który opowiedział dowcip o żydach modlących się w synagodze – kupiec, rabin i biedny krawiec powtarzają tę samą frazę – Panie jestem nikim, miej nade mną litość. Kiedy biedak kończy – kupiec odwraca się do rabina i mówi – za kogo on się do cholery uważa, żeby mówić Bogu, że jest nikim? To jest śmieszna anegdota, ale odsłania ona sprawy bardzo poważne. To znaczy, mówi nam, że kradzież dóbr duchowych ma charakter totalny i propagandowy jednocześnie. Nie przebijecie się z promocją swojej nędzy, nawet jeśli będzie ona najbardziej autentyczna na świecie, nie przebijecie się ze swoim cierpieniem i swoją udręką, nie zostaniecie wysłuchani, albowiem na to nie zasłużyliście. A kto zasłużył? O tym zdecyduje hierarchia. To jest istotny cel i istotny efekt działalności osobników takich jak Terlikowski, Hołownia i Górny – tworzenie hierarchii certyfikującej emocje. Tylko bieda wskazana przez Hołownię jest prawdziwą biedą, tylko grzech napiętnowany i wskazany przez Terlikowskiego, czyli najczęściej jego własny, zasługuje na ekspiację. Tylko tajemnice historii Kościoła, o których mówi Górny zasługują na uwagę. Dlaczego księża się na to godzą? Bo im z tym wygodnie, a poza tym wielu z nich jest zwyczajnie zapracowanych i pogubionych. No i podobnie, jak my, świeccy, przywiązują się do deklaracji, a nie do wyników. Te są z istoty nieinteresujące, bo w ich ocenie należy porzucić kryteria proponowane przez hierarchie opisane wyżej, które – pierwsze co czynią – to zabiegają o certyfikat kościelny dla swojej działalności.
Ojciec dyrektor z wydawnictwa franciszkańskiego w Niepokalanowie zapytał mnie kiedyś co zrobić, żeby sprzedawać tyle książek ile ja sprzedaję. – Wyrzucić Terlikowskiego – odpowiedziałem bez namysłu. Nie da się pogodzić sprzedaży z tak głęboką nieszczerością jaką demonstruje redaktor Tomasz Terlikowski. To jest niewykonalne. Tak więc, albo sprzedaż, albo on. Jak wiemy wybrano jego. No, ale to nie jest nasz problem.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego duchowni dopuszczają do takich sytuacji, że rekolekcje dla wybranych grup prowadzi osoba świecka, w dodatku związana z mediami. To tak, jakby Jezus dogadał się z hierarchią świątynną i w porozumieniu z nimi prowadził warsztaty na temat „Jak odwdzięczyć się Samarytaninowi i się przy tym nie zbrukać?”. Tak to w mojej ocenie, być może błędnej, wygląda. Od dłuższego już czasu wszyscy możemy obserwować taką tendencję – księżom i zakonnikom, szalenie imponują ludzie mediów, a do tego sami księża i zakonnicy robią kariery w mediach, albowiem to daje im poczucie skuteczności. Czy tak rzeczywiście jest? Jeśli wykonują polecenia właściciela mediów, to może być prawda, ale czy taka skuteczność jest rzeczywiście tą, o którą zabiegają? Nie mnie oceniać.
Zwróćmy jeszcze uwagę na to ręczne sprawdzenie filmu przez zespół YT. Nie wiem co to może znaczyć, ale jeśli ktoś zadał sobie trud ręcznego sprawdzania, to zapewne ktoś mu doniósł o tym, że w nagraniu są jakieś kontrowersyjne treści. Wszyscy wiemy co jest na YT i wszyscy wiemy co jest w tym nagraniu. Nie ma tam żadnych kontrowersyjnych treści z naszego punktu widzenia. Nie ma tam też kontrowersyjnych treści z punktu widzenia Kościoła. No, ale są inne punkty widzenia, które pozostają poza zasięgiem naszego wzroku. Ktoś opuścił na chwilę jeden z taki punktów poszedł do zespołu YT i powiedział, że muszą coś zrobić z naszym nagraniem, bo tak być nie może. Zawłaszczenie bowiem dóbr i jakości duchowych ma charakter totalny, a totalny charakter wymusza cenzurę. Co było do okazania.
Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.
Koniec dzieciństwa czyli teoria bezwzględności
O Kochanowskim będzie jutro. Dostałem w prezencie książkę – Koniec dzieciństwa – napisał ją Arthur C. Clark, człowiek, którego wielu czytelników zna zapewne, a ja dopiero go poznaję. Przeczytałem wstęp do tej książki i doznałem olśnienia. Zaznaczę tylko, że treść książki znam pobieżnie i nie wszystkie zawarte w niej wątki potrafię powiązać z tym wstępem. Nie jest to jednak istotne. Ważne jest co innego. Oto Clark wspomina we wstępie o pewnym eksperymencie, który odbył się w roku 1974 w Birkbeck College. Nie wiem dokładnie czego ów eksperyment dotyczył, bo Clark o tym nie pisze dokłądnie, wiadomo tylko, że miał na celu udowodnienie istnienia zjawisk nadprzyrodzonych. W eksperymencie wzięli udział Arthur Koestler, , John Tayler, David Bohm i John Hasted. To nie wszystko jednak, był tam także Uri Geller i sam Clark (tak to zrozumiałem), albowiem po zakończeniu eksperymentu Geller napisał, że Clark musiał ostatecznie i nieodwołalnie przekonać się o tym, że świat poza ludzkimi percepcjami istnieje. Eksperyment w Birkbeck miał charakter pokazu, tak nam to opisuje Clark, i powinien według Gellera rozwiać wątpliwości sceptyków. Dla mnie nie jest istotna mechanika tego pokazu, ale jego uczestnicy i osoby, które miały potwierdzić jego wiarygodność.
Kim był Arthur Koestler wszyscy mniej więcej wiedzą. Był to komunistyczny agent żydowskiego pochodzenia, który w imię osobistych korzyści wydał na śmierć swoją narzeczoną. Potem przeszedł rzekomą katharsis, wydostał się z ZSRR i został sławnym pisarzem uwiarygodnionym między innymi przez Jerzego Giedroycia, który drukował w „Kulturze” jego teksty. Koestler był też agresywnym zboczeńcem, który miał na koncie kilka czy też kilkanaście gwałtów. Dokonał tych wyczynów na uniwersytecie Birkbeck, z którego – po jego śmierci – usunięto pomnik czy też tablicę poświęconą jego pamięci. Twórczość Koestlera to uładzona taniocha mająca nas przekonać, że pomiędzy przesłuchiwanym a śledczym w komunistycznym więzieniu może nawiązać się jakaś głęboka relacja, która będzie miała wpływ na obydwu. To jest brednia. I potwierdzi to każdy, kto był kiedyś przesłuchiwany. Nie na Łubiance, ale normalnie na dołku. Pisarstwo Koestlera w rzeczywistości uwiarygadnia zbrodnicze idee nadając im sensy, których w nich nie ma. Nie wiem kim był John Tyler, ale biogram Davida Bohma każdy może sobie przeczytać https://pl.wikipedia.org/wiki/David_Bohm
Jak widzimy zasługi tego pana dla nauki są bezsporne. Nie one nas jednak interesują, ale jego fascynacja tym człowiekiem https://pl.wikipedia.org/wiki/Jiddu_Krishnamurti
Nie wiem kim był John Hasted, ale nazwisko Geller kojarzę i mniemam, że wszyscy czytelnicy kojarzą je także – pan Geller to specjalista od wyginania sztućców za pomocą siły woli. Współpracownik wszystkich chyba zachodnich służb, żywa demonstracja niezwykłych mocy tkwiących w człowieku. Do tego jeszcze Clark, który – poprzez swoje wysokonakładowe powieści – miał udowodnić prawdziwość eksperymentu przeprowadzanego w Birkbeck, a także innych niezwykłych eksperymentów. Jak mnie poinformowano, był on także pionierem seks turystyki, spędził większą część życia na Sri Lance, gdzie realizował swoje jak najbardziej ludzkie potrzeby polegające na spółkowaniu z małymi, śniadymi chłopcami. Jest on także autorem najsłynniejszej sfilmowanej powieści SF – 2001 Odyseja kosmiczna. Ma także zasługi dla nauki, bo to ponoć dzięki niemu latają dookoła ziemi sztuczne satelity.
Clark nie potwierdził rewelacji Gellera we wstępie do książki „Koniec dzieciństwa”, on tego Gellera delikatnie wyszydził, wskazując iż jego powieść, być może, ma coś wspólnego z eksperymentem z Birkbeck, ale nie w tych rejestrach, w których widzi to Geller. Dodajmy tylko jeszcze, że w przeciwieństwie do innych oszustów Geller nie został nigdy zdemaskowany, albowiem chronią go różne poważne certyfikaty.
Każdy już dostrzegł, mam nadzieję, jak blisko jest od nauki teoretycznej opartej na wzorach i wyliczeniach do czystego satanizmu, emitowanego w przestrzeń poprzez autorytety z różnych rzekomo naukowych dziedzin. Kłopot polega na tym, że założenia owego satanizmu nie trafią bezpośrednio do poszczególnych osób, jeśli nie będzie jakiejś wspólnej, wielowarstwowej i likwidującej wątpliwości płaszczyzny porozumienia. Tę zaś mogą zbudować jedynie instytucje z dużymi budżetami. Pytanie istotne brzmi – czy to fizyka teoretyczna jest przykrywką dla teozofii czy na odwrót? Ja tego nie rozstrzygnę, albowiem nie jestem fizykiem ani teozofem. Wiem jednak jak działa mechanizm – napędzają go indywidualne aspiracje, przeczucia, obserwacje i fascynacje mające charakter obsesji. Ich rzeczywista klasyfikacja nie jest dostępna naszym zmysłom, bo sami dla siebie jesteśmy zagadką. Można jednak dokonać klasyfikacji wtórnej i przekonać rzesze ludzi, nie tylko młodych, że studiując fizykę teoretyczną pod kierunkiem Davida Bohma, dotrą do granic poznania, a jeśli pan Bohm pozna ich ze swoim kolegą Uri Gellerem, z pewnością te granice przekroczą. Chodzi o to, by skonstruować taką płaszczyznę, która umożliwi porozumienie wyselekcjonowanych grup, mających podobne przeczucia i przekona ich, że twórcy owej płaszczyzny są w posiadaniu jedynie słusznej wykładni wszystkiego. To nie jest proste i wymaga wielu bardzo zabiegów. Musi być na przykład posegmentowany rynek literacki. Z osobistościami takimi jak Clark, które świecą na nim blaskiem jasnym i pełnym. Dlaczego więc Clark nie uwiarygodnił eksperymentu z Birkbeck? Nie wiem. Może weń po prostu nie wierzył, może miał inne rozkazy. A może jego książka „Koniec dzieciństwa” jest wizją przenoszącą rozważania o masowych i elitarnych technikach manipulacji na wyższy poziom. Tego dokładnie nie wiem, powiem coś o tym po przeczytaniu książki. Zdradzę Wam jednak o czym ona jest. Oto nad Ziemią, na wysokości stratosfery pojawiają się niespodziewanie olbrzymie statki obcych. Obcy nie mają złych zamiarów, ale nie chcą się pokazać. Za pomocą demonstracji tylko, bo ich wyższość technologiczna, a domniemywam, że i moralna, jest nie do przeskoczenia dla ziemian, likwidują światowe konflikty. Na Ziemi nie ma wojen, ale jest niepokój. Kapłani różnych religii podnoszą kwestię wolności człowieka jako gatunku i wolności indywidualnej. To się nie podoba obcym, zwanym zwierzchnikami, którzy kontaktują się tylko z przewodniczącym ONZ i mają za zadanie uspokoić ziemian i nadać inny niż wieczna walka kierunek rozwoju ich cywilizacji. Obcy nie są siłą sprawczą, oni wykonują tylko polecenie siły znacznie od nich potężniejszej. Napięcie jest spore, bo duchowni różnych wyznań obawiają się, że obcy znają odpowiedź na wszystkie dręczące człowieka pytania, które były i są przedmiotem dociekania teologów. Do tego dochodzi ten niepokój kim są obcy, dlaczego nie chcą się pokazać? Clark w pewnym momencie, co jest moim zdaniem rozbrajające, bo to sam początek książki, pisze, że relacja między obcymi a ludźmi była taka, jak relacja pomiędzy administracją brytyjską a wykształconymi Hindusami w XVIII i XIX wieku. I tu dochodzimy do pierwszej kontrowersji lub jak kto woli fałszu. Cywilizacja Indii, była okrutną, ale głęboką i wielce subtelną strukturą. Administracja brytyjska w Indiach składała się zaś z chamów, bęcwałów, złodziei, i aspirujących cwaniaków, którzy za pomocą metod, którymi się ta cywilizacja brzydziła, dokonała podboju kraju. Clark także przeprowadza pewien eksperyment, dokonuje go na nas, a my – uważając, że w literaturze nie ma nic poza rozrywką, wszak to tylko SF – przyjmujemy te jego sugestie. Lub jak kto woli łykamy je jak małpa kit. Druga kontrowersja jest mocniejsza i dotyczy istoty tej powieści. Obcy nie ujawniają się, obawiając się, że ludzkość przeżyje zbyt wielki szok, kiedy ich ujrzy. I rzeczywiście tak będzie, albowiem obcy są po prostu diabłami. Takimi, jakimi przedstawiła ich wyobraźnia artystów tworzących w średniowieczu. Mamy więc szatana, który przynosi na ziemię spokój, ale został wysłany przez siłę wyższą, w domyśle – stwórcę – Boga. Po wykonaniu swojej misji ekipa szatanów, wraz ze swoimi statkami znika z ziemskiego nieba i odpływa gdzieś hen, ku krańcom galaktyki, by naprawiać inne jakieś światy. Ktoś powie, że to jest bez przerwy to samo, ten sam atak i te same podstępy, których celem jest wyeliminowanie z wyobraźni ludzkiej osobowego Boga i zastąpienie go technologią, cząstkami elementarnymi, kosmitami, czy czym tam jeszcze. I tak i nie. Clark bowiem zarysowuje nam hierarchię, w której Bóg jest niedostępny, a jedynym pośrednikiem pomiędzy ludźmi a nim nie są kapłani, ale diabeł. Kapłani stają się kastą śmiesznych bardzo i pogubionych ludków, albowiem – co było do okazania – prawda wygląda inaczej i ma inne składowe. Pokusa, żeby uwierzyć Clarkowi jest duża, albowiem eliminuje od razu wszystkie wątpliwości i buduje spójny i jednolity obraz. Jego opis otwiera też drogę do porównań, które – umysł ludzki już jest tak skonstruowany – odnajdujemy wokół. Zaproponowaną przez Clarka hierarchię możemy dostrzec w wielu bardzo organizacjach, a pokusa, by do nich wstąpić może być nie do zwalczenia. Sformułował bowiem Arthur C. Clark teorię bezwzględności, która mówi, że nic ponad spójną, wewnętrzną wizję wszystkiego, nie ma dla człowieka większej wartości. A w związku z tym, każdy kto rozwiewa wątpliwości i tłumaczy jasno swoje cele i misje jest witany oklaskami. Nawet jeśli ma na koncie kilka gwałtów, nawet jeśli zabawia się w niedozwolony sposób z dziećmi, nawet jeśli dokonuje sprytnych bardzo, ale prymitywnych oszustw. To są sprawy nieważne. Istotny jest tylko ten spokój, który oferuje. Jeśli do tego jeszcze prócz spokoju zaoferuje ów człowiek uczestnictwo w jakimś eksperymencie, albo awans w zorganizowanej przez siebie hierarchii – a niechby to nawet trochę kosztowało – to koniec. Nikt się z tego nie wyplącze, a im większe i subtelniejsze ma mniemanie o samym sobie, swoich myślach i emocjach, w tym większej jest pułapce. Oni to wiedzą. Mam na myśli obcych z wielkich statków zawieszonych wysoko nad ziemią. Jest jeszcze jeden charakterystyczny dla powieści Clarka element – hierarchia. Ludzie i tworzone przez nich struktury nie mają znaczenia jeśli wziąć pod uwagę to czym dysponują obcy, którzy mają tu przecież misję do spełnienia, misję tajemniczą, daną od Boga prawdziwego, a nie tego, którego usiłują nazwać i opisać ziemscy kapłani. Nie można zrobić nic ponad podporządkowanie się hierarchii obcych.
Po co ja Wam tym wszystkim zawracam głowę? Ktoś umieścił tu wczoraj taki link http://www.youtube.com/watch?v=2l3IMwb22NA&t=1661
Ktoś zadaje pytanie, a elegancki pan w żółtej koszuli w kratę, odpowiada na nie jak umie. Odpowiada nie wymieniając mojego nazwiska, które zna przecież i które nie jest trudne do wymówienia. Ja się nawet ucieszyłem, że on go nie wymówił. Znaczy to bowiem, że zyskało ono rangę zaklęcia, które – wypowiedziane zbyt głośno – może zniszczyć całą strukturę. Zupełnie jak w jakiejś bajce, albo powieści SF. Troska zaś, z jaką obaj panowie pochylają się nad losem „Szkoły nawigatorów”, dorównuje tej z jaką obcy traktowali ziemian w powieści Artura C. Clarka. Widać jednak, że obaj panowie obawiają się, iż ja jednak tego kwartalnika nie zamknę, że szykuję kolejny podstęp, który okaże się skuteczny i zamiast upaść potwierdzając zasady mechaniki rynku, tak dobrze im znane, będę trwał w najlepsze, bez grama dotacji i jeszcze prosperował. Powiem tak – to nie jest wykluczone.
Ktoś wczoraj napisał, że powinienem zrezygnować z organizowania konferencji w pałacach i znaleźć tańsze obiekty, dostępne większej liczbie czytelników, a książki i tak się sprzedadzą. Proszę Państwa, jeśli zaczniemy tak myśleć, odstawimy się na boczny tor, w jakieś takie miejsce galaktyki, gdzie nie zaglądają nie tylko kosmiczne diabły, ale nawet Terlikowski z Górnym. Ja rozumiem Państwa argumenty, ale chciałbym, żeby – po przeczytaniu tego tekstu – wszyscy pojęli wreszcie jak wielki wysiłek podejmuję, żeby Was nie oszukiwać. I ile kosztuje mnie to pracy, nerwów, ile mam wątpliwości i ile spójnych, łatwych, samo narzucających się wizji muszę odepchnąć, żeby ci faceci bali się wymienić moje nazwisko. A wystarczyłoby przecież, żebym wygiął siłą woli łyżeczkę do herbaty, jak Uri Geller. Co to w końcu jest dla takiego faceta jak ja? Nic, betka po prostu. Powtórzę jeszcze raz – chciałbym, żeby każdy zrozumiał jak wiele wysiłku kosztuje mnie nie oszukiwanie Was i jaką cenę za to płacę. Chciałbym też, żeby każdy zrozumiał jakie środki i jakich ludzi angażuje się do tego, by tworzyć naprawdę poważne i dewastujące świadomość kłamstwa. Co, mam nadzieję, było do okazania.
Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.
Dół
Nasz kolega Wiesiek, niezrównany składacz kwartalnika „Szkoła nawigatorów, opowiedział mi kiedyś jak to uczył się francuskiego. Nie szło mu za dobrze i w pamięci zostało mu do dziś tylko jedno zdanie – jestem panią w dole. Wiesiek na pewno nie jest panią, to jasne, i raczej nie jest w dole, choć mogę nie wiedzieć wszystkiego, dół jednak jest bardzo finezyjną i ciekawą metaforą, którą zamierzam się dziś posłużyć.
Aha, zapomniałem dodać – o Kochanowskim będzie jutro. Dół to miejsce do którego się wpada i bardzo trudno zeń wyjść. W przyrodzie są organizmy, które zajmują się zawodowo, w ramach wysokiej specjalizacji, kopaniem dołów i w ciąganiem do nich słabszych, nieświadomych i pogubionych istot. Mam na myśli mrówkolwy. Stworzenia te służą także jako literackie metafory autorom nie radzącym sobie z własnymi emocjami. Mam na myśli Jerzego Putramenta, autora licznych książek, w tym zbioru opowiadań pod tytułem „Mrówkolwica”. Dół jest centralnym punktem aktywności mrówkolwów, mrówkolwic, Putramenta oraz jego ideowych i literackich spadkobierców. Łatwo to dostrzec obserwując polemiki i ideowe starcia w obszarze, który nazywam rynkiem treści, a inni nazywają to jakoś inaczej – dyskursem publicznym, czy jakoś podobnego. To jest powierzchnia pełna dołów, w których ukrywają się polemiści. Oni do tych dołów wcześniej wpadli, albo zostali wciągnięci przez jakiegoś mrówkolwa. I tam siedzą, a jeśli będą usiłowali wyjść, ktoś złapie ich za portki i wciągnie z powrotem. Nawet jeśli komuś uda się wydostać z dołu, nic to nie pomoże, bo powierzchnia jest – jak pole we Flandrii w 1915 – w całości pokryta dołami. Te bowiem umożliwiają łatwą identyfikację przeciwników i powodują, że do polemik używa się zawsze tych samych argumentów. Ten moment jest bardzo ważny, albowiem świadczy on, że całe to, pełne dołów, błotniste pole, jest sfingowane, a doły wykopano specjalnie. Nie wyryły ich pociski artyleryjskie, ani czołgi. To jest spreparowane po to, by łatwiej można było obrzucać się drewnianymi granatami, bez szkody dla siebie i innych. Ów fikcyjny charakter rynku treści zwanego dyskursem publicznym, powoduje też, że jeśli ktoś jest poza dołami, tak jak my tutaj, z miejsca staje się niewidzialny. Nie ma go, albowiem ma do zaoferowania coś, czego aranżer dyskusji nie przewidział. Być może w innych jakichś obszarach i polach byłyby te gawędy do zaakceptowania, ale na naszym akurat nie. Są doły, w każdym jest mianowany mrówkolew i on pilnuje, żeby był w dole porządek. No, ale jak widzimy są sposoby, żeby z dołu wyjść. Jeśli już znajdujemy się poza dołem sprawa dotycząca dalszej strategii jest dość oczywista – albo zrównamy to pole, żeby można było przeprowadzić po nim normalnie szarżę jakiejś husarii, albo za pomocą jakiegoś sprytnego urządzenia wzniesiemy się dwa metry nad ziemię i będziemy latać, obserwując co tam się dzieje w dołach. Tego pierwszego raczej nie uda nam się zrobić, ale to drugie jest jak najbardziej do wykonania. W zasadzie już próbujemy to robić. Pierwsze co się rzuca w oczy to dyscyplina w dołach. Byle kto nie zabiera głosu i są ścisłe hierarchie. Poza tym, jak ktoś się z dołu próbuje wydostać sam, a nie ma wyraźnego zaproszenia do dołu sąsiedniego, ten zostaje upaprany błotem, wciągnięty na powrót i przywołany do porządku, a jak uda mu się wyjść to taki umorusany błąka się po polu i usiłuje znaleźć sobie swoje miejsce. To jest niewykonalne, ze względu na fikcyjny charakter tego pola. Nie przewidziano tam żadnych autentycznych wystąpień, a tęsknoty i pragnienia uwięzionych w dole są traktowane jak jakiś idiotyzm i fanaberia. Oni sami zaś, im bardziej serio traktują te swoje poglądy tym są śmieszniejsi. Każdy bowiem wie, że chodzi o to, by siedzieć w dole i coś tam od czasu do czasu wykrzykiwać.
No, ale dość tych metafor, przejdźmy do konkretu. Wczorajsza dyskusja dotyczyła między innymi tej niezwykłej schadenfreude, którą popisali się prowadzący program wRealu24 i jego gość szef wydawnictwa 3 DOM. Ów niewczesny żal dotyczył zawieszenia przeze mnie kwartalnika „Szkoła nawigatorów”. Dowiedziałem się przy okazji, że wydawnictwo 3 DOM zatrudnia aż pięć osób i wydaje miesięcznik chyba, czy też kwartalnik „Magna Polonia”. Tak się składa, że owa Magna leży w sklepie u Michała. Ja wiem, że Michał może sobie brać do sklepu co chce, a ja nie mogę mu nic sugerować. Panowie Stala i reszta mogliby mieć jednak na tyle przytomności, żeby nie wysyłać swoich przedstawicieli do naszej organizacji, rezydujące daleko poza ich dołem, gdzie próbują zrzucić swoje nierentowne pismo, opowiadając o tym, jak to prawica musi się jednoczyć. Nie musi. Prawica nie musi nawet zauważać istnienia portalu SN i kwartalnika Szkoła nawigatorów. Prawica może dalej siedzieć sobie w swoim dole i strugać te magny polonie, a także robić te swoje demaskacje dla ubogich. I naprawdę nie musi niczego sprzedawać poza swoim dołem, tym bardziej, że nie ma żadnych interesujących mnie uwierzytelnień, które by mnie do zainteresowania tą sprzedaż skłaniały. Jeśli zaś idzie o rynek, wydawca, który współpracuje z Empikiem i zatrudnia ludzi nie powinien chyba narzekać na sprzedaż i kolportaż, a także nie powinien oglądać się na nasze wydawnictwo i szukać tu jakichś porównań ze swoją sytuacją. Tym bardziej, że są lepsze wzory. Oto dostałem dziś link do takiego artykułu
https://spidersweb.pl/bizblog/biblioteczka-ksiazki-abonament-polskie-firmy/?fbclid=IwAR0k40–IxzS9n51uvJZH01N0SNR6VbyXa0i8iaA3CnrhO9ZXqmPJ7Dm_Ko
A stamtąd trafiłem na tę stronę
https://biblioteczka.net/
To jest naprawdę niezwykłe i nie rozumiem dlaczego prawicowe doły jeszcze nie wykorzystały tej możliwości. Można przecież – jak ten pan – sprzedawać książki w pakiecie do firm. Rynek upada, niektóre doły, zostaną zasypane, ale można, jak widać, sobie poradzić. Jak wszyscy pewnie zauważyli clou tej oferty jest brak oferty. To znaczy korporacja nie wie, co zamawia i w zasadzie nie interesuje jej to. Wnosić więc można, że pomysłodawca tego urządzenia jest tak naprawdę przedstawicielem wielkich wydawnictw, które chcą połączyć swoje doły i stworzyć jeden wielki lej, z którego wyselekcjonowane książki – na razie nie ujawnione – będą dystrybuowane do dużych i średnich firm. Już kiedyś tak było. Poczta polska chciała dystrybuować podręczniki. Przeprowadzono to w tej sposób, że każdy pracownik poczty został zobligowany do zakupu podręcznika. Nie wiem czy korporacje zmuszają swoich pracowników do kupowania książek przywożonych przez pana Michalskiego, czy może wrzucają ten zakup w koszta. Istotne jest to, że oferta nie jest ujawniona, a książki mają służyć rozwojowi „umiejętności miękkich” u pracowników. Jeśli to nie jest sowchoz i komuna, to ja nie jestem wydawcą. Nie ważne jaka książka, ważne, żeby rozwinęła umiejętności miękkie. Dlaczego więc prawica, zaopatrzona w media i zatrudniająca ludzi, w większej ilości niż pan Michalski nie powtórzy jego sukcesu? Ta inicjatywa jest ciekawa także dlatego, że wygląd na kolejny etap duszenia rynku. To znaczy ci, którzy odnajdą się w nowych kanałach dystrybucji przetrwają, a reszta zdechnie. Kto zaś może przetrwać? No tacy, co się będą specjalizować w rozwijaniu umiejętności miękkich. To jasne. Tylko czy te umiejętności rzeczywiście przydadzą się w chwili kiedy wszyscy nagle, jak jeden zechcą wydostać się z dołu? Sam nie wiem.
Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.
Jan Kochanowski – człowiek bez właściwości
Każdego poranka w skrzynce pocztowej Gabriela Maciejewskiego, mało znanego autora źle sformatowanych publikacji historycznych, niczym małe czarne robaki, wiły się maile. On otwierał je po kolei, z niechęcią, (no chyba, że były to raporty sprzedaży), i po pobieżnym przeczytaniu zawartości zamykał z powrotem, albo z wielkim niezadowoleniem pisał kilka słów odpowiedzi. Przed nim, prócz sprawdzenia poczty, były jeszcze komentarze na blogach, na które trzeba było odpowiedzieć, no i teksty innych blogerów, które należało przeczytać. Czynności te były trochę ciekawsze niż odpowiedzi na pytania dotyczące szczegółów wysyłki, albo zaniedbań, których on sam się dopuścił wobec klientów swojego sklepu, ale nie zmieniało to faktu, że trzeba je było wykonać, do tego rankiem…zanim usiadł do pisania kolejnej książki.
Jedna z wiadomości, które przyszły w sobotę była dziwna. Dołączono do niej ilustrację dziewczynki w błękitnej sukience, z imbrykiem w rękach, lecącej po niebie, pod którą wznosił się upiornie uśmiechnięty, zielony pagórek, mający wobec dziecka wyraźnie złe zamiary. List zaś dotyczył Jana Kochanowskiego i jego postawy wobec wielkich wydarzeń historycznych epoki. Maciejewski przeczytał ten list, po czym odpisał krótko, jednym zdaniem – on chyba bez złotego florena nie brał nawet pióra do ręki….po czym kliknął przycisk – wyślij. I jak to zwykle w takich razach bywa z ludźmi niepoukładanymi, źle zarządzającymi swoim czasem i nie potrafiącymi zebrać myśli i skupić ich na jednym przedmiocie dłużej niż dwie minuty, Gabriel Maciejewski przestał myśleć o Janie Kochanowskim, który niczym kałuża wysokooktanowej benzyny wyparował z jego umysłu i ulotnił się Bóg jeden wie gdzie. Na jego miejsc u zaś pojawił się duch inny, przybyły nie wiadomo właściwie skąd, choć są pewnie tacy, którzy powiedzą, że wiadomo – wprost z kart nowego numeru szkoły nawigatorów, poświęconego starej, poczciwej monarchii austro-węgierskiej. W miejscu Jana Kochanowskiego bowiem, wśród różnych, prostych jak drut i pokręconych jak wełna merynosów, myśli Gabriela Maciejewskiego, pojawił się duch Roberta Musila. O człowieku tym Maciejewski myślał czasem. Za każdym razem z tych samych, dawno nie istotnych powodów. Pierwszy dotyczył pewnego kolegi ze studiów, który próbował podrywać jedną z koleżanek opowiadając jej o czym jest „Człowiek bez właściwości”. Było to pretensjonalne i komiczne jednocześnie, bo oboje zachowywali przy tym niezrozumiałą powagę, a Maciejewski obserwował to paląc – dokładnie to pamiętał – papierosa wyciągniętego z paczki z napisem „Mocne”, co wywoływało w tej parze, z trudem ukrywany odruch zniechęcenia. Nikt nie wie dlaczego człowiek tak powierzchowny i płytki jak Gabriel Maciejewski zachował w pamięci ten obraz. Z kolegą tym nie znał się prawie wcale, a koleżanka podobała mu się o tyle i ile…Dwudziestolatkom z reguły podoba się większość koleżanek, które nie wyglądają jak ów zielony, uśmiechnięty pagórek, na obrazku, który znalazł się nie wiadomo dlaczego w mailu gdzie zamieszczono informację o Janie Kochanowskim.
Kolejnym powodem, dla którego Maciejewski myślał o Robercie Musilu, była błędna informacja, dotycząca lokalizacji szkoły, w której rozgrywa się akcja powieści „Niepokoje wychowanka Torlessa”. Ktoś, dawno temu, wprowadził Maciejewskiego w błąd, mówiąc mu, że zakład ten znajdował się w zachodniej Galicji – dziś na Podkarpaciu – choć przecież Musil przebywał w szkołach w Austrii i na Morawach. Powieść zaś napisał na podstawie osobistych doświadczeń. Tylko te dwa powody i żadne inne, były przyczyną tego, że w głowie Maciejewskiego pojawiał się duch Roberta Musila. Nie przeczytał on bowiem nigdy ani „Niepokojów wychowanka Torlessa”, choć trzeba powiedzieć, że próbował, ani „Człowieka bez właściwości”, którą to książkę uznał za nieodpowiednią dla siebie i zbyt trudną. Należał bowiem do tych osób, które nie potrafią mierzyć się z prawdziwymi przeciwnościami, za to chętnie – jeśli nadarzy się okazja – próbują tę swoją postawę usprawiedliwiać, a trudności lekceważyć i wyszydzać je, podkreślając ich małą wagę i za nic mając wychowawczy charakter takich mozołów.
Jeszcze jedno – byłbym zapomniał – Maciejewski miał kiedyś w ręku zbiór – przyznajmy to uczciwie – bardzo pretensjonalnych esejów napisanych przez Cezarego Michalskiego, a zatytułowanych „Powrót człowieka bez właściwości”. Było to w czasach kiedy sam nie miał jeszcze pojęcia, że zostanie pisarzem, a autor tych esejów Cezary Michalski szedł właśnie do swoich największych sukcesów i błyszczał na tle publicystów i autorów, niczym złoty orzech na choince zawieszony wśród cukierków mieszanki wedlowskiej. Ciągle narażony na to, że jakiś niesforny bachor zerwie go, rozłupie i pochłonie w całości jądro, wyglądające jak ludzki mózg, pociągnięte z wierzchu tą złotą farbką. Kiedy Maciejewski otwierał zbiór esejów Michalskiego, zamykał, go po niecałej minucie, przekonany, że autor pisał go w jakiejś gorączce, trzęsąc się ze strachu, albo z obawy jak praca jego zostanie oceniona przez tych, którzy ją zlecili. Michalski napisał bowiem tę swoją książkę na zlecenie, a zrobił to dokładnie w takim stylu, jak ten kolega co próbował poderwać dziewczynę, opowiadając jej o „Człowieku bez właściwości’. Maciejewski miał czasem ochotę zgasić papierosa wyjętego z paczki opatrzonej wielką literą M, wprost na kartach książki Michalskiego. W końcu, po jednej z kolejnych prób przeczytania z niej czegokolwiek wyrzucił ją do zsypu.
– Robert Musil – powiedział głośno Gabriel Maciejewski i wpisał to nazwisko w wyszukiwarkę googla. Czynił tak zwykle, w tych momentach, kiedy jego myśli zaprzątnięte zostały niespodziewanie przez coś, co w zasadzie nie miało prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzyło. Duch Roberta Musila pojawił się przecież i milcząc domagał się od Maciejewskiego jakiejś aktywności. Przeglądając biografię tego nieszczęśliwego człowieka Maciejewski zwrócił uwagę na dwie tylko rzeczy – daty urodzin i podsumowanie dotyczące twórczości Musila. Wyglądało ono tak – motywem przewodnim twórczości Musila była nuda i egzystencjalna pustka.
Daty urodzin i śmierci Musila to lata – 1880 – 1942. – W tym czasie – wyliczał sobie Maciejewski – wybuchła wojna bałkańska, I wojna światowa, w czasie jej trwania zaś zamieszki w Wiedniu i Budapeszcie, wybuchła rewolucja w Rosji, świat zmienił całkowicie swoje oblicze, w Niemczech doszedł do władzy Hitler, który anektował Austrię i zmusił Musila do emigracji, nie daleko co prawda, bo tylko do Szwajcarii, ale jednak…Motywem zaś przewodnim twórczości Musila jest nuda i egzystencjalna pustka…Gdyby Musil urodził się jak Lermontow, na początku XIX wieku, kiedy w Rosji nie działo się nic prawie, może mógłby motywem głównym swojej twórczości uczynić nudę i egzystencjalną pustkę, ale w latach 1880 – 1942 trudno było się nudzić w monarchii. Nawet jeśli ktoś był bardzo silnie zorientowany na tę nudę, zawsze mógł go porwać i unieść wysoko, jeden z odczytów doktora Freuda… Austria schyłkowej swojej doby nikogo bowiem nie pozostawiała obojętnym.
Nie było pod ręką żadnego egzemplarza powieści „Człowiek bez właściwości”. Maciejewski zrobił więc to, co zawsze czynił w podobnych wypadkach, to znaczy kiedy coś uporczywie dręczyło jego umysł i dopominało się o jakieś uzupełnienie, jakiś komentarz, albo choćby dotknięcie czegoś nieznacznie i lekko, tylko po to, by uzyskać tak potrzebną do uwolnienia się od natłoku myśli pointę – wpisał tytuł książki Musila w wyszukiwarkę allegro. Potem zaś, kiedy ujrzał wyniki, zamarł w bezruchu, bo zrozumiał, że ktoś, jakaś nierozpoznana siła, zastawiła na niego pułapkę. Oto wśród licznych egzemplarzy powieści Musila, wydanych całkiem niedawno, a opatrzonych – jakież to przewidywalne – fragmentami dzieł Egona Schiele, znalazło się coś dziwnego. Czterotomowe wydanie „Człowieka bez właściwości’, w dekoracyjnym papierze, z czerwonym, skórzanym grzbietem i złotymi literami. Cena była zabójcza – 1799 zł. Normalnie Musil dostępny był za 790 zł i jakoś nie widać było chętnych, nie wiadomo więc na co liczył człowiek wystawiający na aukcję to wydanie. Maciejewski po kolei zaczął przeglądać fotografie, na których widoczne były fragmenty oprawy i złoceń, ale uwagę jego zwróciła tylko jedna rzecz. Była to wklejka z wystukanym na starej maszynie do pisania tekstem. Brzmiał on:
Tow. Wrzesiński KazimierzMaciejewski nie mógł uwierzyć w to co widzi. Towarzysze partyjni z Włocławka, miasta celulozy, w którym rozgrywa się przecież akcja powieści Igora Newerly „Pamiątka z celulozy”, na której kartach pojawia się bohater nazwiskiem Szczęsny Bida, honoruje na przełomie lat 1978/79 jakiegoś Wrzesińskiego Kazimierza czterema tomami prozy Musila. Ten zaś uczynił przewodnim motywem swojej twórczości nudę i egzystencjalną pustkę….
Nagroda egzekutywy POP PZPR przy WPWiK we Włocławku dla tow. Wrzesińskiego Kazimierza za całokształt dotychczasowej, zaangażowanej pracy społecznej oraz za sprawowanie bezpośredniej opieki nad szkoleniem partyjnym w 1978/79 r.
– To się nie może dziać naprawdę – pomyślał Maciejewski i przypomniał sobie wszystkie filmy i książki dotyczące zdarzeń i zjawisk paranormalnych, jakie zdarzyło mu się w życiu oglądać i czytać…nie było tego wiele, a na pierwszym miejscu znalazła się rzecz jasna powieść, o której usłyszał kilka dni wcześniej – „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarka.
– To się nie dzieje naprawdę – pomyślał jeszcze raz i wkleił link z aukcji do swojego tekstu
https://allegro.pl/oferta/musil-czlowiek-bez-wlasciwosci-1-4-wyd-1-skora-7715310843
– W 1979 roku byłem w trzeciej klasie podstawówki – powiedział głośno sam do siebie – a towarzysz Wrzesiński już został przygnieciony taką odpowiedzialnością….Ciekawe czy rozliczali go potem z przeczytania książki Musila, której motywem przewodnim jest nuda i egzystencjalna pustka…? Maciejewski nie znał odpowiedzi na to pytanie, nie zmierzał też kupować żadnego z dostępnych na aukcjach egzemplarzy „Człowieka bez właściwości’.
Mimo niezrozumiałego lęku, który pojawił się w jego sercu, postanowił nie wydawać ośmiuset złotych na prozę Musila i zmierzyć się z tym dziwnym przypadkiem bez zaglądania do książki.
– Nie można przecież pisać i żyć nie zwracając uwagi na nic poza samym sobą – zastanowił się Maciejewski i w duchu przyznał sobie rację. Nawet on, który trzymał się obsesyjnie pewnych myśli i obrazów z przeszłości, bardzo nieraz rozbudowanych, a często uzupełnianych przez niego i wzbogacanych o nieistotne z pozoru szczegóły, nie potrafiłby dokonać takiej sztuki. Musil zaś pisał swoją książkę o człowieku bez właściwości przez dwadzieścia jeden lat, zaniedbując rodzinę…Takich rzeczy nie robi się bez zlecenia przecież – pomyślał Gabriel Maciejewski i od razu przypomniała mu się legenda towarzysząca wydaniu siedmiu tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta…Czy to czasem nie było tak – pomyślał – że wyobraźnia nie czkając na nowinki technologiczne próbuje nadążyć za swoimi własnymi apetytami i na zlecenie wielkich manipulatorów próbuje wywierać wpływ na środowiska, które prowadzą życie wsobne, ale nie pozostają bynajmniej bez wpływu na innych? Czy wielkie powieści XX wieku nie były próbą wynalezienia mediów elektronicznych bez elektroniki i migających obrazków, dekonstrukcją umysłów poprzez nowe, eksperymentalne narracje? Zarzucono je ze względu na to, że pochłaniały czas i budżety, a ich funkcja sprowadziła się do tego, by po dekadach paraliżować i obezwładniać umysły aspirujących młodzieńców lub wskazywać tych, którzy – z założenia – jak Michalski – mieli poprzez swój talent i siłę osobowości, z dołączonym wspomaganiem w postaci korespondencji z prozą Musila – wpływać na masy. Nie było zaś nic ważniejszego w latach 1880- 1942, które Musil opisał jako nudę i egzystencjalną pustkę, niż masa.
– Pisarze nie są do tego by opisywać, ale by nieustająco składać listy uwierzytelniające – pomyślał Maciejewski i od razu przyszło mu do głowy, że pojawienie się aukcji z czterema tomami Musila i wklejką dedykowaną towarzyszowi Kazimierzowi Wrzesińskiemu z Włocławka, to próba wymuszania na nim czegoś… Myśl ta, przyznajmy, była wyrazem pychy, o którą Maciejewskiego podejrzewali wszyscy, a którą on ukrywał głęboko. Nie było to trudne, bo jego popularność, mocno problematyczna, wymuszała raczej pokorę wobec czytelnika, ale przedstawiało jednak jakieś trudności…. O żadnych uwierzytelnieniach nie może być mowy – powiedział do siebie i natychmiast powrócił do listu, który otrzymał z rana, listu, do którego dołączony był obrazek z latającą dziewczynką, imbrykiem i pagórkiem-upiorem. – Koniec dzieciństwa – przemknęło mu przez głowę….Koniec dzieciństwa….
Dlaczego Jan Kochanowski nie opisał nigdy Nocy św. Bartłomieja? Dlaczego nie zająknął się o upadku Węgier i nie wspomniał o Sacco di Roma? Raz jeden tylko napisał o skrzyni Fokkerowej. Dlaczego? Bo był poetą renesansowym, czerpiącym pełnymi garściami z tradycji antycznej, a jeśli akurat z niej nie czerpał, to zajmował się uwodzeniem dziewcząt opowiadając im o niej…Ilość obscenicznych utworów Jana Kochanowskiego jest spora, a ludzi, którzy mu zlecali pisanie nie płacili przecież za jakieś fanaberie. W tekstach musiało się znaleźć dokładnie to, co zamówili. Jan Kochanowski był człowiekiem pewnym siebie i gwałtownym….a jadąc do Lublina w roku 1584, w sierpniu ani myślał pewnie o śmierci…chciał poważnie rozmówić się królewską komisją, która zdecydować miała o tym, jak będą podzielone monopole handlowe w Koronie i na Litwie i co na tym skorzystają Anglicy… Myśli jego, podobnie jak myśli Musila na emigracji, myśli Michalskiego, w czasie gdy pracował on w dzienniku „Życie” prowadzonym przez Tomasza Wołka, nie zaprzątała literatura i poezja antyczna, którą pisał mechanicznie, na jedno kopyto i bez krzty polotu, wiedząc, że zamawiających interesuje wyłącznie treść. Myśli te były cały czas blisko pieniędzy i blisko tego co polecił zleceniodawca. W przypadku Kochanowskiego był to patrycjat Lubeki, który finansował jego poczynania po śmierci nieodżałowanego księcia w Prusiech.
– Komisja królewska – pomyślał Maciejewski, który zdążył się już uwolnić od ducha Roberta Musila – trzej Firleje i Tarło. Ludzie, którzy – według Kochanowskiego – powinni zrobić wszystko co im się każe…tak, jak już nie raz robili. Komisja królewska, którą – to było naprawdę przyjemne uczucie – mógł do porządku przywołać ktoś taki jak on – posesjonat, szlachcic ze wsi, były królewski sekretarz, któremu siłę dawały rozległe kontakty na dworach i uniwersytetach….
– Ciekawe czy on był w Elblągu – Mikołaj Firlej spojrzał spod ciężkich powiek na swojego krewnego o tym samym imieniu.
– Przypuszczam, że nie
– To znaczy, że nie widział angielskich składów?
Mikołaj, ten drugi, nawet nie wysilił się na odpowiedź.
– Król zdecyduje tak, jak mu podpowiemy, a my nasi ludzie widzieli te składy, widzieli też okręty, statki i broń – rzekł Tarło – co mamy robić?
Pytanie to zwrócone było do Andrzeja Firleja, przewodniczącego komisji. Ten zamyślił się i zacisnął swoją potężną łapę na pucharze z masy perłowej, który ktoś niedawno przywiózł mu z Elbląga.
– Postawiłbym na dezorientację – rzekł Andrzej Firlej
– To znaczy? – oczy wszystkich trzech komisarzy zwróciły się ku niemu
– Przeniesiemy obrady komisji do Lubartowa. Nie będzie nas tu, kiedy pojawi się Kochanowski.
– Myślicie Andrzeju, że zawróci na siebie ich uwagę? – rzekł młodszy Mikołaj Firlej
– Jak zwykle – tamten uśmiechnął się – zrobi jedną burdę, potem drugą, potem pokaże ile ma pieniędzy…nas tu już nie będzie i nie na nas spadnie odpowiedzialność.
– A decyzja? – Tarło nerwowo bębnił palcami po stole
– Decyzja już zapadła – rzekł Andrzej Firlej, ale nie możemy jej ogłosić, dopóki żyją ludzie księcia Albrechta.
– I nie możemy usunąć ich sami – dodał Mikołaj
Maciejewski byłby skłonny uznać powyższe za wizję, ale było to zbyt ubogie, a poza tym i tak nie miałoby szans na to, by trafić do umysłów konsumentów treści…Ludzie bowiem – poddani raz obróbce propagandowej – uciekali od wszelkich, najlżejszych nawet sugestii związanych z tym co za propagandę uważali. A do zbioru tego należały przede wszystkim treści poznane w szkole. Takie jak twórczość Jana Kochanowskiego, która – podobnie jak cała medialna propaganda – dzieliła się na dwie części – format i obscenę. To był jedyny mechanizm sprzedażowy jakim posługiwała się globalna propaganda. Innego nie wymyślono od czasów Pieśni nad pieśniami.
– Ciekawe co by na to powiedział Musil – pomyślał Maciejewski – nuda i egzystencjalna pustka, format i obscena, a pomiędzy nimi budżet i władza…czy to nie jest czasem dialektyka…? Nie uspokojony wcale tą myślą, ale zadowolony z tego, że udało mu się opisać główną i zasadniczą słabość przeciwnika, zasiadł do śniadania, było już siedem po jedenastej…
Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.
Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl
Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle
47 1240 6348 1111 0010 5853 0024
i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl
Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…
Ilustracja © brak informacji / za: www.wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz