OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Pełzający podbój „światopoglądowy” ze skowytem na przedpolach: tęczowego holokaustu nie będzie

Tęczowego holokaustu nie będzie


        Kto by pomyślał, że w centrum amerykańskich wartości jest promocja sodomii i gomorii? Myślę, że na taką wiadomość wszyscy Ojcowie Założyciele poprzewracali się w grobach, ale cóż robić; czasy się zmieniają i tak zwana „wolność prawdziwa” musiała w końcu zawitać i do Ameryki.
Nie wszyscy jeszcze wiedzą, co to jest, ta cała „wolność prawdziwa”, więc wyjaśniam, że dawno temu Sławomir Mrożek napisał sztukę „Na pełnym morzu”, gdzie ta kwestia została w prostych żołnierskich słowach wyjaśniona. Otóż wolność prawdziwa jest tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności.

        Wydawałoby się że coś takiego może zdarzyć się wszędzie, tylko nie w Ameryce, gdzie tamtejsi twardziele bez przerwy informują się nawzajem, że to „wolny kraj” - jakby chcieli w ten sposób zagłuszyć jakieś wzruszające wątpliwości. A jednak wolność prawdziwa zawitała i tam, o czym poinformował nas nie kto inny, tylko sama pani Żorżeta, więc nie wypada zaprzeczać. Pani Żorżeta z jakichś zagadkowych przyczyn uważa, że wolność prawdziwą trzeba będzie zaprowadzić i u nas i nie zawaha się w tej sprawie „podnosić głosu”, a wiadomo, że kiedy pani Żorżeta podnosi głos, to wtedy zgina się każde kolano; zarówno w obozie „dobrej zmiany”, jak i w obozie zdrady i zaprzaństwa, nie mówiąc już o farbowanych lisach z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, którzy dla miłego grosza gotowi są zlać się z każdym, kto obieca im możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim. Ten historyczny naród właśnie dożywa swoich dni nie tylko dlatego, że Nasz Najważniejszy Sojusznik nakazał pani Żorżecie podnieść głos w sprawie ochrony sodomitów i gomorytów przed „dyskryminacją”, ale również, a może nawet przede wszystkim dlatego, że już wkrótce sprawa roszczeń żydowskich powróci „i będzie wracać, aż coś się z tym zrobi”. Jak wiadomo, dyplomacja, nawet ta w wydaniu pani Żorżety nie służy wyrażaniu myśli, tylko ich ukrywaniu. Zresztą żeby wyrazić jakąś myśl, to najpierw musi się ona gdzieś narodzić, ale nie drążmy już tej sprawy, tylko rozbierzmy sobie z uwagą deklarację, że sprawa roszczeń żydowskich będzie wracała, „aż coś się z tym zrobi”. Coś – czyli konkretnie – co? Pani Żorżeta twierdzi, że nie wie, ale to pewnie tylko taka kokieteria, bo jak sekretarz stanu, pan Pompeo podniesie głos, to od razu będziemy wszystko wiedzieli. Konkretnie to, że Polska wszystkim tym roszczeniom zadośćuczyni. A czy zrobi to obóz „dobrej zmiany”, czy obóz zdrady i zaprzaństwa – o to mniejsza. Zresztą gdyby nawet i jeden i drugi się wahał, co oczywiście jest niepodobieństwem, to przecież pan Robert Biedroń w zamian za protekcję sodomii i gomorii i pan Czarzasty w zamian za wiadomą obietnicę, albo nawet doraźny napiwek, podobnie jak w przypadku tajnego więzienia w Starych Kiejkutach, wszystko zrobią w podskokach. Żeby jednak opinia publiczna w Polsce miała jakąś satysfakcję, to pani Żorżeta już zapowiedziała makagigi w postaci zniesienia wiz. W tej sytuacji będziemy mogli przenieść się do Ameryki, żeby w kraju nad Wisłą zrobić miejsce Żydom. Oczywiście nie wszyscy, bo jakaś część będzie musiała tu zostać w charakterze szabesgojów, którym lichwiarze będą pożyczać pieniądze na procent, a oni – wzorem pana Kazimierza Marcinkiewicza, który ugina się już od nadmiaru szczęścia – będą wymachiwali rękami i wołali: „yes! yes, yes!” - całkiem, jak w Ameryce. W takiej sytuacji nie trzeba będzie jeździć do Ameryki, bo w Polsce będzie dokładnie tak, jak w USA; tak samo Żydzi będą kręcili tymi wszystkimi Umiłowanymi Przywódcami, tak samo wszyscy będą u nich pozadłużani, tak samo będą kupowali bimber wyprodukowany przez firmę Seagrams, której właściciel, a zarazem prezes światowego Kongresu Żydów, pan Bronfman, przez całe lata dyrygował tymi wszystkimi prezydentami i posłużył się nimi do wyszlamowania Szwajcarii, tak samo będą oglądali telewizję, z której dowiedzą się, ile to Polska zawdzięcza Żydom, tak samo będą obowiązkowo uczyli się o holokauście i w rocznicę powstania w getcie bedą przebierać się za żonkile w kształcie Gwiazdy Dawida i uczestniczyć w ekumenicznych, ekspiacyjnych nabożeństwach, których liturgia zostanie drobiazgowo ustalona podczas „dialogu z judaizmem”.

        Dlatego też niepotrzebnie się niecierpliwią niektórzy sodomici, jak na przykład pan doktor z Białegostoku, który nie dość, że jest gojem, to jeszcze gejem. Po rozruchach towarzyszących tęczowemu marszowi równości tak się wystraszył, że „już się pakuje”. Ciekawe, dokąd chce wyjechać i na co liczy? Gdyby jeszcze był Żydem, to mógłby opowiadać, jak to ledwo zdążył ocaleć z holokaustu, a już białostoccy naziści kazali mu „wypierdalać”, a wtedy na otarcie łez daliby mu klinikę aborcyjną z sodomickim personelem i w ogóle – urządziłby się na resztą życia, jak nie przymierzając komisarze w Komisji Europejskiej. Tak w każdym razie było do tej pory, kiedy to w drugiej połowie lat 50-tych najwięksi stalinowscy oprawcy prezentowali się na Zachodzie, przede wszystkim w Ameryce, jako ofiary „polskiego antysemityzmu” i na otarcie łez dostawali wszystko, czego tylko zażądali. Podobnie było i w 1968 roku, podczas tak zwanego „małego holokaustu”, kiedy to partyjniacy z rozgramianej właśnie przez „Chamów” frakcji „Żydów” przenosili się z cudnego raju, którym w latach dobrego fartu zarządzali, do lepszego świata – znowu jako ofiary „polskiego antysemityzmu”, który od tamtej pory stał się trwałym elementem polskiego narodowego wizerunku. Ale pan doktor Żydem nie jest, tylko „gejem”, więc kiedy już się spakuje i wyjedzie, to jaką zaprezentuje tam martyrologię? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma problemu i na przykład, gdyby powiedział, że jakiś efeb odrzucił jego zaloty, bo okazał się nacjonalistą, to z pewnością wzbudziłby współczucie środowiska i kto wie – może by mu jakiś sodomita zaproponował wspólny nocleg – ale już kliniki nikt by mu chyba nie zaoferował. Zresztą w tą martyrologią też nie ma co przesadzać, bo wiadomo, że ofiarami są Żydzi, a cała reszta musi nie tylko przyjąć to do wiadomości, ale i powstrzymać się przed próbami jakichś martyrologicznych licytacji. Z Żydami nie jest tak łatwo, jak z warszawskimi powstańcami, którzy podpiszą, co im się tam podsunie, nawet świstek, że wtedy chodziło o wyzwolenie sodomitów z cęgów reżymu – ale Żydzi na takie sentymenty nabrać się nie dadzą i z żadnymi tęczowymi męczennikami na pluszowych krzyżach nie będą się dzielić dochodami ze swego monopolu. Owszem, mogą nakręcić panią Żorżetę, żeby się z nimi ostentacyjnie solidaryzowała, bo to nikomu nic nie szkodzi, ale w momencie, gdy w grę wchodzi szmal, to żarty się kończą, podobnie jak i amikoszoneria, po której tutejsi sodomici tyle sobie obiecują.



Ze skowytem na przedpolach


        „Tak oto kończy się nasz świat – nie z hukiem, tylko ze skowytem” - napisał Tomasz Eliot – a Nevil Shute, autor książki „Ostatni brzeg”, użył tego fragmentu na jej zakończenie. W 1959 roku na jej podstawie nakręcony został film z Avą Gardner i Gregorym Peckiem w rolach głównych. Film zaczyna się od wynurzenia amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego, który płynie ku Australii, bo tam jeszcze żyją ludzie, podczas gdy półkula północna została całkowicie wysterylizowana po atomowej wojnie, jaka wybuchła w 1964 roku. Ale i w Australii radioaktywność coraz bardziej wzrasta, chociaż mieszkańcy usiłują żyć po dawnemu, mimo rzucającego się w oczy braku benzyny i coraz większej liczby innych rzeczy. Okazuje się jednak że z półkuli północnej, a konkretnie – z kalifornijskiego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, docierają sygnały radiowe, ale chaotyczne – bo po wielogodzinnych nasłuchach udało się zidentyfikować dwa słowa: woda i połącz. Tedy dowództwo australijskiej marynarki zleca amerykańskiemu okrętowi zbadanie czy stopień radioaktywności na półkuli północnej zaczyna spadać, co by dawało szansę ocalenia tych resztek, które pozostały przy życiu na Antypodach, a przy okazji – o ile się uda – wyjaśnić źródło owych radiowych sygnałów. Okazuje się jednak, że poziom radioaktywności wcale nie spada, a źródłem sygnałów radiowych jest butelka Coca Coli, która zaczepiła szyjką o pętelkę okiennej rolety i kiedy wiatr porusza uchylonym oknem, butelka naciska na klucz telegrafu. Prądu dostarcza elektrownia w San Diego, która nie tylko ocalała, ale nadal pracuje, mimo iż nie ma tam już ani jednego żywego człowieka. Film kończy się sceną opustoszałego placu w australijskim mieście, na którym pozostał jeszcze transparent z napisem: „Bracie, jeszcze jest czas!”, wzywającym do nawrócenia.

        Tak się składa, że minęła właśnie kolejna rocznica zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę – co przez Antoniego Słonimskiego odnotowane zostało utworem, gdzie napisał: „Rzecz miała miejsce w Hiroszimie, gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa” - bo zrzucona na to miasto bomba została wyprodukowana przy użyciu uranu. Wkrótce potem „w orbitę Marsa” wszedł również Pluton – bo bomba zrzucona na Nagasaki była wyprodukowana z użyciem plutonu. Jak napisałem kiedyś, gdyby tych bomb atomowych użył Adolf Hitler, świat do tej pory trząsłby się z oburzenia, ale ponieważ zostały one zrzucone ze słusznych pozycji, to nikt się z oburzenia nie trzęsie. Zostałem za to straszliwie i pryncypialnie skrytykowany, bo gdyby Hitler zrzucił te bomby, to nie miałoby się już co trząść z oburzenia. Nie wydaje mi się, by ta krytyka była słuszna, bo nie sądzę, by Hitler zrzucał takie bomby na Niemcy i kontrolowaną przez siebie część Europy. Zresztą warto pamiętać, że poza zagładą wielu tysięcy mieszkańców Hiroszimy i Nagasaki, reszta Japonii od bomb atomowych specjalnie nie ucierpiała, bo zniszczenia spowodowane dywanowymi nalotami, na przykład na Tokio, czy Drezno, były porównywalne, o ile nie większe. One też robiły wrażenie, przynajmniej na Leonii Jabłonkównie, która w Wielką Sobotę 1944 roku przyjęła chrzest w Kościele katolickim i napisała wzruszający wiersz, w którym czytamy m. in: „Za grób, co słabnącym jak ulga, pokusą w męczeńskich dniach świeci, zbaw Panie kobiety i dzieci z płonących pożarów Hamburga”. Podczas tych pożarów powstawało zjawisko burzy ogniowej, w następstwie czego powietrze osiągało temperaturę 800 stopni, więc ludzie płonęli nawet w schronach przeciwlotniczych.

        Wkrótce potem wynaleziono bombę wodorową, wielokrotnie silniejszą od bomby atomowej, która w bombie wodorowej użyta została jako zapalnik. Bomba wodorowa wykorzystuje energię, jaka powstaje w Słońcu w następstwie fuzji jąder atomów wodoru w atom helu. Fizycy, Edward Teller i Polak, Stanisław Ulam, lwowski matematyk, w roku 1952 nadzorowali eksplozję na atolu Eniwetok. Siłę jej wybuchu oceniono na ponad 10 megaton, czyli ponad 10 milionów ton trotylu, co było 700 razy większe od energii bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. W sierpniu 1953 roku okazało się, że bombą wodorową dysponują również Sowieci. Detonacja tony trotylu wyzwala energię 9370 megadżuli, więc jedna megatona odpowiada energii 9370 mln megadżuli. Zdetonowanie 20 megatonowej bomby wodorowej wywołuje kulę ognia o średnicy 3 kilometrów. Podmuch na dystansie ponad 6 km od miejsca detonacji ma prędkość ponad 1000 km na godzinę, a ciśnienie rośnie do prawie 450 kilopascali. W tym promieniu następuje całkowite zniszczenie wszystkiego, nawet podziemnych schronów. W promieniu prawie 30 km, fala cieplna pali wszystko na swojej drodze, a prędkość wiatru wynosi 160 km na godzinę. Dla porównania – prędkość huraganu to ok. 120 km na godzinę. W rezultacie burza ogniowa powstaje na obszarze o promieniu 50 km od miejsca detonacji. Jeśli taka bomba zostałaby zrzucona na Warszawę, to milion ludzi zginęłoby natychmiast, a co najmniej pół miliona zostałoby ciężko poranionych, poparzonych, ślepych lub głuchych.

        30 października 1961 roku Rosjanie zdetonowali tzw. „car-bombę” o mocy co najmniej 50 megaton nad Nową Ziemią na Oceanie Lodowatym. Kilka wysepek wyparowało, a pamiętam, że chyba właśnie wtedy przez kilka dni nocne niebo od strony północnej miało ciemnowiśniową barwę.

        Obecnie bronią jądrową dysponują nie tylo Stany Zjednoczone i Rosja, ale również Chiny, Wielka Brytania, Francja, Indie, Pakistan i Korea Północna, jak również Izrael, który jednak stara się ten fakt ukrywać, a wszyscy jego sojusznicy też posłusznie udają, że o niczym nie wiedzą. USA oskarżają Iran o potajemną produkcję broni jądrowej. Jak widać, możliwość wysterylizowania świata jest dzisiaj znacznie większa, niż w roku 1964, w którym akcję swojej powieści umieścił Nevil Shute, a Stanley Kramer nakręcił „Ostatni brzeg” zwłaszcza, że wojna może wybuchnąć z powodu konieczności obrony bezcennego Izraela.

        Broń jądrowa wpłynęła na sposób myślenia o wojnie. O ile jeszcze Karol von Clausewitz uważał, że wojna zmierza do zrealizowania jakiegoś celu politycznego, tyle, że innymi środkami, o tyle współcześni teoretycy wojny już chyba tak nie uważają, chociaż oczywiście nie ma co do tego pewności. Biorąc pod uwagę okoliczność, że w ochronę życia i zdrowia polityków i generałów inwestuje się tyle odebranych podatnikom pieniędzy, to mogą oni mieć subiektywne poczucie bezpieczeństwa, dzięki czemu mogą tworzyć doktryny wojenne. Za prezydenta Eisenhowera obowiązywała doktryna zmasowanego odwetu, którą po chamsku można streścić, że walimy ze wszystkiego, co mamy, a wygrał ten, kto przeżyje. Kiedy jednak swój arsenał nuklearny zbudowali również Sowieci, okazało się, że prawdopodobnie nie przeżyje nikt. W związku z czym sekretarz obrony w administracji prezydenta Kennedy’ego i Johnsona, Robert McNamara opracował nową doktrynę, tzw. „elastycznego reagowania”. Po chamsku można ją streścić, że haratamy się – ale na przedpolach i to możliwie jak najdalszych, taktownie oszczędzając własne terytoria. Dlatego też w ostatnich 50 latach mieliśmy mnóstwo konfliktów na przedpolach, które z tego powodu budzą wśród mocarstw nuklearnych takie pożądanie, bo im więcej ktoś ma takich przedpoli, tym większa szansa, że będzie miał subiektywne poczucie wygranej. Pytanie, czy poza tym będzie jeszcze istniał jakiś cel polityczny, któremu taki konflikt miałby służyć? Tego nie wiemy, ale prawdopodobnie nie – bo Stanley Kramer, nakręcając „Ostatni brzeg” mimo wszystko przedstawił sielankowy obraz zagłady. Rzeczywisty byłby znacznie gorszy, prawdopodobnie przekraczający wyobraźnię specjalistów od filmu, bo nie wiadomo nawet kto i w jakim języku miałby skowytać.



Pełzający podbój „światopoglądowy”


        Któż nie pamięta zapewnień, ba – nawet zaklęć, że Unia Europejska nie będzie wtrącała się w regulacje, jakie państwa członkowskie ustanowią u siebie w sprawach światopoglądowych? Wśród autorytetów moralnych szczególną aktywnością perswazyjną wyróżniali się dwaj biskupi: mój faworyt Ekscelencja Józef Życiński i Ekscelencja Tadeusz Pieronek. Zaangażowanie tego drugiego tłumaczyłem sobie pieniędzmi, jakie pobierał z Fundacji Batorego, za pomocą której stary żydowski finansowy grandziarz budował sobie w krajach środkowo-wschodniej Europy nie tylko wywiadownie gospodarcze, ale i polityczne lobby. Powody zaangażowania mego faworyta wyszły na jaw nieco później, gdy okazało się, że był tajnym współpracownikiem SB o snobistycznym pseudonimie „Filozof”, jaki być może sam sobie nadał, albo – co bardziej prawdopodobne – nadał mu go oficer werbunkowy nazwiskiem Perliceusz. Oczywiście jak w pierwszym, tak i w drugim przypadku wszystko odbywało się według formuły „bez swojej wiedzy i zgody”, no i naturalnie „nikomu to nie szkodziło”, bo i jakże mogłoby zaszkodzić, kiedy Służba Bezpieczeństwa została powołana po to, by spełniać dobre uczynki? Tak w każdym razie wyjaśnił to w jednym z wywiadów pan generał Sławomir Petelicki, którego do SB przyciągnęła właśnie możliwość poświęcenia się dobrym uczynkom.

        Jak mawiał książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” - nie ma jak to z teologiem; i oświeci i uspokoi, więc tak zwane „masy” w referendum akcesyjnym w roku 2003 w większości zagłosowały za Aschlussem, kierując się oczywiście nie tylko zapewnieniami, że w sprawach światopoglądowych suwerenność państw członkowskich będzie absssolutnie respektowana, ale i nadzieją, że po Anschlussie Unia sypnie złotem i znowu będzie, jak za Gierka, za którym dzisiaj tęskni już trzecie pokolenie.

        Ale – jak powiada przysłowie – miłe złego początki lecz koniec żałosny. Nie po to żydokomuna amerykańska i europejska forsowały Unię, by „prolet gnuśniał w dobrobycie lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie”. Jednym z owych „tytanów”, był italski komuszek, niejaki Spinelli, który wykombinował sobie nie tylko, że „wszystko zło się w tego bierze, że nie żyjemy w falansterze” - ale również odgadł, że w falansterze nie żyjemy, bo przeklęta przeszłość, której „ślad dłoń nasza zmiata” pozostawia trudny do zmiecenia ślad w postaci historycznych europejskich narodów, których istnienie jest przyczyna wojen i w ogóle – wszystkich nieszczęść. Wyobrażam sobie, jaką muzyką takie słowa musiały brzmieć w uszach tak zwanego „narodu wybranego”, który od kilku tysięcy lat nic innego nie robi, tylko próbuje przerabiać konkurencyjne narody na tak zwany nawóz historii gwoli zaprowadzenia na świecie trwałego pokoju. Taki cel może być zrealizowany niejako w dwóch etapach. Pierwszy etap to doprowadzenie do sytuacji, w której bezcenny Izrael włada już nie obszarem „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”, tylko całym światem. Jest to – przynajmniej według pewnej protestanckiej sekty, której wyznawcą jest m.in. były prezydent USA Jerzy Bush – warunek sine qua non powtórnego przyjścia Chrystusa, który na tym padole zaprowadzi porządek, to znaczy - Pax Americana. Jestem pewien, że bezcenny Izrael na ewentualne przyjście Chrystusa kładzie lachę, za to dogmat o konieczności uprzedniego przejęcia władzy nad światem bardzo mu się podoba, zwłaszcza gdy pod tym iloczynem żydowskiego szowinizmu i jakichś chrześcijańskich popłuczyn podpisuje się prezydent Stanów Zjednoczonych. Ale etapem wstępnym do etapu pierwszego, w postaci zdobycia politycznego panowania nad światem, jest unicestwienie historycznych narodów. Najłatwiej zaś cel ten osiągnąć poprzez destrukcję organicznych więzi społecznych, a ta z kolei dokona się dzięki forsowaniu gorszych stron natury człowieka. To zaś zatrąca już o „sprawy światopoglądowe”, które miały pozostać zazdrośnie strzeżonym monopolem państw członkowskich.

        Ale – jak powiada przysłowie – jeśli nie kijem, to pałką, więc z jednej strony do traktatu lizbońskiego wprowadzona została „zasada lojalnej współpracy”, głosząca, że państwa członkowskie muszą powstrzymać się przed każdym działaniem, którego mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej, a z drugiej – puszczone zostały w ruch niezawisłe sądy z Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości na czele. Ten Trybunał jeszcze w 1964 roku w sprawie Flaminio Costa przeciwko E.N.E.L. orzekł, że „prawo wspólnotowe” ma charakter nadrzędny nad prawami krajowymi „bez względu na rangę ustawy” - o czym pan prezydent Duda albo nie wiedział, albo udawał, że nie wie, przedstawiając pytania do niedoszłego referendum konstytucyjnego. Z kolei zasada lojalnej współpracy oznacza, że władze Unii Europejskiej przyznały sobie prawo ustalania zakresu samodzielności państw członkowskich, niezależnie od kompetencji formalnie im przekazanych. Toteż w materiach, o których traktat albo nic nie mówił, albo mówił niejasno, ostatnie słowo zyskały niezawisłe sądy, o które w naszym nieszczęśliwym kraju toczy się taka batalia.

        Tylko Bóg jeden wie, no i oczywiście – szefowie odpowiednich bezpieczniackich watah wiedzą, ilu z tych niezawisłych sędziów uzyskało swoje stanowiska dzięki tajnej współpracy z bezpieką – oczywiście już w służbie „demokratycznego państwa prawnego” - chociaż i my tego i owego możemy się domyślać choćby na podstawie dwóch słynnych „kongresów sędziów polskich”, których uczestników nikt przecież nie wybierał, zatem przyjeżdżał tam każdy, kto chciał, albo każdy, kto musiał. Ponieważ udział w nich wzięło około tysiąca sędziów, to nasycenie niezawisłych sadów agenturą nie podlegającą już przecież żadnej lustracji, może sięgać aż 10 procent. Przy takim nasyceniu bezpieka, a właściwie centrale państw ościennych, do których bezpieczniacy poprzewerbowywali się na przełomie lat 80-tych i 90-tych za pośrednictwem bezpieki mogą swobodnie i ręcznie starować agenturą w sądach, które poprzez orzecznictwo kształtują stan prawny w materiach nie objętych traktatami. Przykładem takiej pełzającej taktyki są podchody do penalizacji bezczeszczenia „flagi Unii Europejskiej”, której traktatowo w ogóle nie ma, bo traktat konstytucyjny, który stanowił o fladze i hymnie w postaci piosenki „Oda do radości”, nie wszedł w życie z powodu veta Francji i Holandii, a traktat lizboński skorzystał w okazji, by w tej sprawie siedzieć cicho i niepotrzebnie nie płoszyć tych, którzy podejrzewają, że UE jest państwem. Ale Komisja Etyki w Sejmie „napomniała” posłankę Krystynę Pawłowicz, która błękitną flagę z wieńcem z 12 złotych gwiazd, symbolizujących 12 pokoleń Izraela, nazwała „szmatą”. A przecież nie jest to ostatnie słowo, bo sytuacja jest wybitnie rozwojowa, więc tylko patrzeć, jak wkrótce posypią się „piękne wyroki”, ferowane przez poprzebieranych w „śmieszne średniowieczne łachy” tajnych współpracowników UOP, ABW, CBŚ, CBA, WSI, Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Policji Skarbowej, nie licząc oczywiście tych, którzy służą bezpośrednio obcym centralom z pomięciem bezpieczniaków tubylczych.

        Bezpieka tubylcza bowiem jest w takich sprawach bezsilna po pierwsze dlatego, że nie będzie przecież niszczyła sobie agentury tak pieczołowicie uplasowanej w kluczowych segmentach państwa, a po drugie – że za taką samowolkę szefowie odpowiednich zagranicznych central przypomnieliby im, skąd wyrastają im nogi. Widzieliśmy, że te wszystkie tajne policje, co to przed telewizyjnymi kamerami z wielkim hałasem wpadają rankiem do podejrzanych domów razem z drzwiami, okazały się bezsilne wobec pani Ludmiły Kozłowskiej i jej małżonka, pana Batrosza Kramka, nie mówiąc już o takim wybitnym obrońcy sodomitów i gomorytów, jak pochodzący z Ukrainy jegomość o wyglądzie efeba, nazwiskiem Slava Melnyk, który jest dyrektorem Kampanii Przeciw Homofobii. Jak to pan Zagłoba natrząsał się z Bohuna? „Listy tobie wozić, panny porywać, ale z rycerzem - dudy w miech”, bo przecież najważniejsze, żeby zdrowie było i żeby jakoś spokojnie dotrwać do emerytury, kiedy dopiero zaczyna się prawdziwe życie.

        Pod taką protekcją potulnych bezpieczniaków i ich konfidentów w niezawisłych sądach, „sprawy światopoglądowe” są w coraz większym stopniu regulowane przez tak zwane „orzecznictwo”, które z przyjemnością posługuje się wytrychami z rodzaju „mowy nienawiści”, która jest przecież bardzo podobna pod względem ostrości do „kontrrewolucyjnej agitacji” z art. 58 Kodeksu Karnego Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Radzieckiej, który przyprawił o śmierci kilkanaście milionów osób. Żydokomuna bardzo lubi takie narzędzia, boć to przecież ona tych wszystkich nieszczęśników ukatrupiła na etapie, gdy jeszcze wysługiwała się Stalinowi, więc dlaczego miałaby rezygnować z wersji przystosowanej do etapu pozorowanej łagodności?

        Toteż przez nasz nieszczęśliwy kraj, któremu się wydawało, że będzie rodzajem wyspy szczęśliwej na oceanie rui i poróbstwa, przewala się ofensywa sodomitów i gomorytów. Taktyka jest bardzo dobrze przemyślana, bo jeśli przeciwnicy propagandy sodomii i gomorii spróbują stawić opór, to przy pomocy policji i niezawisłych sądów nie tylko zrobi się z nimi porządek, ale w dodatku żydokomuna uderzy na alarm, że oto w Polsce podnosi głowę „faszyzm”, w co chętnie uwierzy żydowska diaspora i odpowiednio ukierunkuje kontrolowane przez nią media, bo przecież „faszystów” nie tylko można, ale nawet i trzeba obrabować pod pretekstem „roszczeń”. Jeżeli zaś propaganda sodomii i gomorii nie napotka na żaden opór, to można będzie przejść do etapu następnego w postaci „edukacji seksualnej” z wykorzystaniem starzejących się celebrytek płci obojga, którzy jeszcze przed wyłączeniem prądu w środku dnia chcieliby jeszcze doświadczyć dreszczyków. Toż lepiej niż oni przeprowadzi klasówki z masturbacji, czy zapozna 10-latków ze wszystkimi odmianami sodomii i gomorii? W ten sposób kolejne pokolenia zostaną już przez starszych i mądrzejszych przygotowane do roli nawozu historii. Słowem – i tak źle i tak niedobrze tym bardziej, że i kandydaci na przywódców duchowych odczuwają paniczny lęk przed „starszymi braćmi”, z którymi pija sobie z dzióbków podczas „dni judaszyzmu”.

        Taki rozwój sytuacji jest bardzo korzystny również dla rządu „dobrej zmiany”, bo służy ro łatwego emocjonalnego rozhuśtywania opinii publicznej w sytuacji, gdy paliwo smoleńskiej już się wypaliło i nawet nie kopci, zaś paliwo reparacyjne nawet nie chciało się zapalić. Tymczasem opinii publicznej trzeba dostarczyć jakiegoś makagigi, żeby zapomniała o wiszącym nad narodem mieczu Damoklesa w postaci żydowskich roszczeń, a przepychanki z sodomitami znakomicie się do tego nadają, bo i Żydom i ich tutejszym szabesgojom ułatwiają sytuację, pozwalając zjednoczyć się w fołksfroncie przeciwko „faszyzmowi”.


© Stanisław Michalkiewicz
6-8 sierpnia 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © domena publiczna / Archiwum ITP
OSTATNIE UAKTUALNIENIE: 2019-08-07-22:50 CET

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2