Pomiędzy wolnością a gwarancją
Dlaczego tak, a nie – pomiędzy wolnością a niewolą? Otóż dlatego, że słowo gwarancja i słowo niewola są jednoznaczne w wielu bardzo przypadkach. Człowiek bowiem bywa, mam wrażenie, że zawsze, ale nie chcę przesadzać, niewolnikiem gwarancji. Pisaliśmy tu już wielokrotnie o gwarancjach politycznych, które są zwykle pułapkami, ale nigdy nie pisaliśmy o gwarancjach osobistych, które są przecież tym samym. No to poświęćmy może chwilę temu zagadnieniu.
Ludzie są niewolnikami gwarancji sukcesu, których udzielają im inni ludzie, mający – w teorii przynajmniej dobre intencje. To jest pułapka, w którą ludzie – pozornie przytomni i pozornie inteligentni łapią się najczęściej. Nikt nikomu nie może udzielić żadnych gwarancji – tak brzmi najbardziej podstawowa z prawd i z takim założeniem zawsze powinniśmy przystępować do działania. Szczególnie zaś dotyczy to gwarancji sukcesu. Może jedynie próbować, zwykle z miernym skutkiem, zamarkować jakąś skuteczność, poprzez wyróżnienie takiego biednego frajera jakimiś atrybutami jednoznacznie się z sukcesem kojarzącymi. To się jednak zawsze kończy kompromitacją, albowiem odbiera człowiekowi wiarygodność. Jak to – zawoła ktoś? To niemożliwe! Jak atrybuty sukcesu mogą odbierać wiarygodność?! Najlepszym przykładem jest Janusz Józefowicz, który w latach 90-tych pojechał na Brodway wystawić swój spektakl zatytułowany „Metro”. On tam pojechał nie po to, by zaimponować Amerykanom swoimi aranżacjami, ale po to, by zaimponować Polakom tym, że był na Brodwayu. To przedstawienie grane było długie lata i ktoś może powiedzieć, że Józefowicz odniósł sukces. Aha, sukces – przez całe życie kojarzyć się z jednym tylko spektaklem – też mi sukces dla artysty. No, ale niech tam. W mojej ocenie to kompromitacja. To, że pan Józefowicz dojechał na tym do sutej emerytury, cieszy go zapewne bardzo, ale jest też nauczką dla innych, że taki numer można zrobić tylko raz. I to przy dużym zabezpieczeniu medialnym. A do tego w czasach, kiedy to media są w całości właściwie kontrolowane. W chwili obecnej ilość stacji, a także możliwości jakie daje internet, odbierają całkowicie sens promocji medialnej, no chyba, że adresujemy ją, a także produkt, do najbardziej prymitywnej grupy odbiorców. W takich wypadkach jednak trzeba bardzo uważać, żeby nie przekroczyć granicy kompromitacji. Dlatego właśnie ktoś wpadł na pomysł, że nie ma sensu lansować naturszczyków śpiewających disco polo, trzeba do tego zaangażować aktora. I tak powstał Sławomir. Stąd bierze się także sukces piosenki „Ona tańczy dla mnie”, bo to jest wizualizacja marzeń każdego byłego traktorzysty z upadłego PGR-u – goła baba na rurze, tylko dla niego. Utwór ten – o czym trzeba pamiętać – jest kamieniem granicznym między popularnością a kompromitacją. Za nim są już tylko siostry Godlewskie.
No, ale my tu nie gawędzimy o odbiorcy, snującym marzenia na temat gołych bab na rurze, a na pewno nie o takim, który się do tego przyzna. Mówimy o odbiorcy z pretensjami, do którego muszą trafić ludzie oferujący przekaz ambitny, artystycznie i intelektualnie dojrzały i świeży. No i rzecz jasna oszukany, bo żadna z organizacji kontrolujących dystrybucję nie może wpuścić opatrzonego takimi cechami produktu na rynek. Autentyczny produkt zdewastowałby segmenty rynku i utrudniłby dystrybucję na uświęconych do tej pory zasadach. Produkt więc, o którym mówimy, musi być z istoty oszukany, to znaczy musi coś udawać. Największym bowiem niebezpieczeństwem dla ludzi kontrolujących dystrybucję jest niejawne porozumienie czytelnika z autorem, dokonane w obszarach i zakresach określanych jako ironia. Jeśli autor i czytelnicy wypracują własny język, kod porozumień i podważać zaczną znaczenia słów i zjawisk ułatwiających dystrybucję, to koniec. Naprawdę koniec. Tak więc pomiędzy autorem a czytelnikiem musi zawsze stać pośrednik. Autor zaś nie może czuć się zbyt pewnie i nie może być za bardzo samodzielny. Musi za to odczuwać satysfakcję i bezpieczeństwo z tego tytułu, że udzielono mu gwarancji. Co to znaczy w praktyce? No tyle, że zrobił sobie zdjęcie z ważnym profesorem, albo załatwili mu wykład w jakimś prestiżowym miejscu, na przykład w sali kongresowej. On wtedy wie, że jest dla kogoś ważny. No i ma gwarancję, że jest mądrzejszy od czytelnika, którego albo nigdy nie zobaczy na oczy, albo zobaczy, ale będzie to ktoś celowo wybrany i wypreparowany z tłumu. Ewentualnie w grę wchodzić może jakiś wariat, który się skompromituje, kiedy tylko otworzy usta.
W zasadzie można powyższe rozważania zredukować do formuły następującej – gwarancje udzielane autorom służą do ich ubezwłasnowolnienia. Czy autorzy to rozumieją? Rzecz jasna nie, bo człowiek jest bezradny wobec udzielanych mu gwarancji. Poza tym gwarancje udzielane są systemowo – organizacje wyłaniają spośród siebie ludzi, którzy mają na rynku treści odegrać wybitnych autorów. Ich właśnie zaopatruje się w charyzmaty i czeka się na efekt w postaci zbiorowej hipnozy tłumu. Ten moment zawsze lubię najbardziej, bo po pół godzinie spędzonej w towarzystwie takiego autora ludzie zaczynają ziewać i rozglądają się niepewnie dookoła. Kreacja taka trwa góra kilka lat, kosztuje sporo i jest – co widać gołym okiem – całkowicie niesamodzielna. To znaczy, żeby dalej żarło, trzeba łączyć różne kreacje – Mroza z Bondą, Sumlińskiego z Budzyńskim, trzeba tworzyć całe plejady sław i sekwencje genialności, bo jeden geniusz, który ma wykłady w prestiżowych salach i otoczony jest samymi „popadniętymi w zamyślenie” mędrcami nie uciągnie tego wózka z propagandą.
Czy to się kiedyś skończy? Nigdy. Prędzej zamkną rynek, tak jak zamknięty został i unieważniony rynek sztuki sakralnej. Niebezpieczeństwo, że lokalny artysta przy wsparciu proboszcza, albo biskupa zacznie błyszczeć i zwracać na siebie uwagę wiernych, a potem nie tylko ich, ale także ludzi wpływowych w różnych środowiskach było zbyt wielkie. No, a poza tym dwóch takich artystów, to już rynek, który jest całkowicie poza kontrolą, a to jest przecież w myśl współczesnych zasad biznesu, organizacja przestępcza, która nie powinna istnieć. To się powoli zmienia, o czym możemy przekonać się my sami, tutaj w Szkole nawigatorów, ale czy się zmieni tego nie wiemy. Zawsze bowiem można – za pomocą wynajętych specjalistów z różnych dziedzin – wmówić ludziom, że ich oceny estetyczne są w najlepszym razie błędne, jeśli nie kompromitujące. Dla słabych umysłów, to jest wystarczający cios, i wystarczająca kara. Nie wytrzymają tego i powrócą do swoich starych, pewnych i gwarantowanych ekscytacji. I jeszcze będą wołać, że są wolni.
[…]
Soft i hard porno
Miałem dzisiaj pisać o prezydencie Trzaskowskim i księciu Burgundii Janie bez Trwogi, ale zmieniłem zamiar. Napiszę o czymś innym.
Miałem wczoraj w ręku książkę Olgi Tokarczuk zatytułowaną „Zagubiona dusza”. Nie wiedziałem, przyznam szczerze, że pani Olga pisze też dla dzieci. Książka jest bardzo pięknie wydana, z niesamowitą grafiką i szatą edytorską. O czym jest tekst nie chce mi się nawet myśleć, bo nie ma to żadnego znaczenia. Każdy w zasadzie mógłby napisać, z bardziej lub mniej szczerą intencją, taką książkę. No, ale te akurat produkt jest osadzony w Noblu i dzięki temu ma się sprzedawać. Emocje zaś, które sprzedaje nam Olga Tokarczuk w tej książce oraz w innych książkach, można by określić jako soft porno. Kiedy byłem dużo młodszy wydawało mi się, że pisanie polega na eksploatowaniu doświadczeń i emocji pokolenia, w którym przyszło nam żyć. No, a jeśli nie to, to w grę wchodzić jeszcze może penetrowanie obszarów doświadczenia znanego wszystkim ludziom. Jakie to szczęście, że nie zabrałem się wtedy za pisanie. Na pewno pisałbym coś o niezwykłym blasku czarnobiałego telewizora w ciemnym pokoju, w którym żarzą się drzwiczki od pieca. I to b y było jeszcze pół biedy, bo tak jakbym się wziął na te ogólnoludzkie doświadczenia, na bank skończyłoby się na opisywaniu gołej baby tańczącej na rurze. Redukcja bowiem doświadczeń osobistych, w nadziei na zyskanie poklasku szerszej grupy czytelników, to jest jeden z podstawowych grzechów jaki popełniają autorzy. I to jest soft porno. Mamy tam wrażliwość, mgiełkę, niedomówienia i jakieś sugestie, nie do końca zrozumiałe, ale mające świadczyć o głębi, niezwykłości i potencjale autora. To się zwykle kończy tak, jak w przypadku Gombrowicza – jeśli czytelnik nudzi się wersją soft, należy się zabrać za realizację wersji hard. Jest jednak jeden problem. Ową lżejszą wersję pornografii zawłaszczyła sobie lewica i markując sprzedaż wszelkimi możliwymi sposobami, a także dążąc ze wszystkich sił do nagradzania swoich soft pornograficznych autorów, uniemożliwiła sobie przejście i sukcesy w konkurencyjnym obszarze, gdzie królują erotyczne gadżety i dosłowność. To nie jest bynajmniej powód do radości. Ja tu opisuję stan faktyczny na rynku treści, który jest po prostu rynkiem manipulacji. W oparciu o najłatwiej dostępne doświadczenia dużych grup ludzi, a także o najbardziej prymitywne emocje, dzieli się rynek na segmenty i próbuje się oddziaływać na odbiorcę. Do tego jeszcze dochodzą demaskacje, które są istotą segmentu hard, choć ma on jeszcze inne elementy. Możemy więc wybrać sobie wrażliwość a la Olga Tokarczuk albo inną, trochę bliższą Wojciechowi Sumlińskiemu. Nic innego nie wchodzi w grę. Tak ma pozostać, a my mamy wierzyć, że taki podział rynku treści rzeczywiście wyczerpuje wszystkie aspekty komunikacji i opisuje całą wrażliwość. To nie jest prawda i my dobrze o tym wiemy. Żeby to jednak udowodnić, czyli udowodnić rzecz oczywistą i jasną dla każdego, musielibyśmy mieć własny empik, własne media i własne targi książki. Nie dysponujemy takimi możliwościami, a więc pozostaje nam tylko jedno – uwierzyć, że istnieją tylko produkty w wersji soft i hard, albo sformułować postulaty, a potem ofertę, która będzie próbą usunięcia z rynku części irytujących nas treści. Takim prawym prostym, który to wyprowadzony znienacka rozwali sporą część układanki. Czy to się uda zrobić? Zobaczymy.
Segment hard obstawia prawica. Nie można być prawicowym autorem, bez wyraźnego podkreślenia czy jest się za czy przeciw określonym zjawiskom. Od tego w ogóle zaczyna się rekrutacja autorów w tym segmencie i wszyscy autorzy aspirujący na prawicy gotowi są na wypowiadać się głośno na wszystkie konieczne do zyskania poklasku tematy drażliwe. Mamy więc gejów, papieża Franciszka, mamy eutanazję, karę śmierci i ochronę życia poczętego. Cała aktywność wokół tych kwestii nosi nazwę obrony wartości. Czy rzeczywiście tym jest? Nie, jest emocjonalną strefą hard porno, która ma nas wciągnąć w pułapkę natychmiastowych rozstrzygnięć. I wiary w to, że nasz wybór, w kwestiach, które przecież istotnie nas nie dotyczą może coś zmienić. Ten wybór, w myśl tych zasad, które proponuje nam rynek, niczego nie zmieni. Żeby była zmiana trzeba zmienić zasady.
Piszę o tych emocjach, bo mamy czas przedświąteczny i rozpoczęło się już to okrutne żerowisko nieszczerości, które coraz ciężej znoszę. Telewizja od rana do nocy pieprzy o tym, jakim to cudownym czasem są święta i jak ważne jest to, żebyśmy w czasie świąt rozmawiali ze sobą i wspólnie dzielili się radością. Ja wiem, że to jest ważne i zawsze było ważne, ale czy oni – mam na myśli sprzedawców – mogliby raz jeden, któregoś roku zrezygnować z próby opylenia naszych emocji związanych ze świętami, wspomnieniami, rodziną, za podwójną cenę? Chyba nie. Jechałem wczoraj tramwajem. Na górze, nad przegubem wisiał dziwny obrazek. Duże, stare zdjęcie nieładnej kobiety, a obok, w całkiem współczesnym sztafażu staruszek na krześle. Na przeciwko niego choinka. Wszystko utrzymane w ciemnych bardzo barwach. Do tego napis: dwa pierożki, trochę barszczu, zdjęcie zmarłej żony – wigilia, smutny czas. Pod spodem zaś adres instytucji, która ten obrazek wywiesiła w tramwajach – Mali Bracia Ubogich.
Wszedłem na stronę tej organizacji, a tam czyściutkie, emocjonalne soft porno w wydaniu żałobnym. Oto ono:
https://www.podarujwigilie.pl/
Zajrzałem też do zakładki z napisem zarząd i trochę się zdziwiłem. Prezesem organizacji jest ta pani
https://pl.linkedin.com/in/barbaraboryczka
W zarządzie jest ta pani
http://teatrnn.pl/historiamowiona/swiadek/Kielasi%C5%84ska-Charkiewicz%2C_Joanna_%281958-_%29?tar=120420
A skarbnikiem jest ta pani
https://www.propertynews.pl/sylwetki/awanse-w-colliers-international,46110.html
No i jeszcze ten pan
https://archiwum2017.kongres590.pl/prelegenci/tomasz-bendlewski
Ja jestem szczerze zbudowany ofiarnością tych ludzi i szczerze wierzę w to, że ich intencją jest wyłącznie pomaganie ubogim. Chciałem jednakowoż przypomnieć, że brat Albert Chmielowski nie był specjalistą od bezpieczeństwa informacji, nie prowadził domów pomocy dla żydowskich seniorów, nie działał na rynku nieruchomości i nie miał nic wspólnego z handlem gazem. On tylko pomagał biednym i za to został wyniesiony na ołtarze. Być może czasy zmieniły się tak dalece, że dla ludzi takich jak błogosławiony Albert Chmielowski nie ma już miejsca, a cały segment pomocy słabym i potrzebującym muszą ująć w swoje ręce fachowcy. Sam nie wiem, może Wy będziecie lepiej zorientowani ode mnie…
Czym prezydent Trzaskowski różni się od Jana bez Trwogi?
Nie wiem jak Wy, ale ja czasem zastanawiałem się czym była Burgundia w czasie wojny stuletniej. Nikt mi tego nigdy nie wytłumaczył, bo cała historia konfliktu tłumaczona jest poprzez politykę i folklor dworski. Dopiero spojrzenie na mapę wyjaśnia wszystko. Burgundia to w zasadzie same miasta i obszary intensywnej produkcji, położone w dodatku nad rzekami płynącymi na północ ku morzu, za którym jest Anglia. Kiedy – po raz kolejny w historii – Francja została przeznaczona do podziału, a rezydujący w Awinionie papież, nie miał żadnej mocy, by proces ten zatrzymać, pojawiła się Joanna i ona ocaliła Francję. To trzeba wyraźnie podkreślić – papież poza Rzymem jest kukłą, a więc Pan Bóg, działać musi w inny sposób, by uratować najstarszą córę Kościoła. Pojawienie się Joanny zostało poprzedzone okrutnym mordem na Janie bez Trwogi, księciu Burgundii, który ma swoją legendę. To jest legenda biała, choć powinna być ona krwawo czarna. Jan bez Trwogi był bowiem człowiekiem strasznym, a jego polityka zmierzała wprost ku temu, by przebić się poprzez Szwajcarię na południe ku Morzu Śródziemnemu i uczynić ze swoich domen najważniejszy region w Europie, gdzie koncentrowałaby się nie tylko produkcja, ale także kapitał. Celem tej polityki była marginalizacja starego szlaku z Anglii do Afryki wiodącego przez Bordeaux, stanowczo za długiego. Gdyby ziemie Jana sięgały od ujścia Mozy do Nicei, on byłby tym człowiekiem, który rządziłby przepływem towarów i pieniądza w Europie. Do swojego celu Jan dążył bezwzględnie, a polityka jego przeciwników, a także okoliczności tylko mu sprzyjały. Król Francji oszalał, jego żona puszczała się na prawo i lewo. Sorbona była opłacona przez Burgundczyków, a jej profesorowie beczeli tak, jak im Jan bez Trwogi kazał. Papież nic nie znaczył, Paryż był opanowany, zachodnie ziemie i lenna królestwa znalazły się w ręku Anglików. Mimo tych wszystkich udogodnień, Jan nie mógł otwarcie zawrzeć sojuszu z Anglikami, czynił to ostrożnie, za plecami wszystkich. Nie znaczy to, że poczynania te nie zostały rozpoznane. Oczywiście, że zostały i partia Armaniaków, ukazywana na kartach powieści jako gromada zdegenerowanych pedałów i satanistów, manipulująca słabym Karolem VII, postanowiła go zgładzić. Do mordu doszło w okolicznościach, których nie wyjaśnia się dokładnie – na moście w Montereau – gdzie Armaniacy spotkali się z Burgundczykami? Po co? Na miejscu był obecny delfin Karol i spotkanie to miało być początkiem odprężenia w stosunkach pomiędzy spokrewnionymi przecież dynastiami. W rzeczywistości Jan chciał porwać Karola, zamordować go skrytobójczo i wystąpić z pretensjami do tronu Francji. Jeśli zaś nie udałoby się przejąć całej domeny, to miał zamiar podzielić się nią z Henrykiem Lancaster, królem Anglii. Stało się inaczej. Armaniacy rozwalili księciu głowę siekierą i zmienili bieg historii. Wydawało się, że w takich okolicznościach nic już nie uratuje królestwa, bo wściekły jak nie wiem co syn zamordowanego wejdzie w otwarty sojusz z Henrykiem i historia królestwa Franków zakończy się najdalej w roku 1422. Stało się inaczej. Filip, następca Jana nie zmienił półtajnej polityki ojca wobec kuzynów z Paryża. Co prawda rodzice delfina Karola nazwali go bękartem i odebrali prawa do tronu, ale na scenę wkroczyła wtedy Joanna i sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. W sposób, którego nie mógł przewidzieć żaden z przekupionych profesorów Sorbony.
Jeszcze jedno – co w takim razie, skoro Jan miał w ręku wszystkie atuty, stało za Armaniakami? Jaka siła? Niepiśmienni baronowie, to jasne. Tyle razy wyszydzana w opisach i relacjach szlachta, która nie rozumiała, że Anglicy i Burgundczycy mają przewagę technologiczną i finansową i szarżowała na nich bez rozkazu. Teraz trzeba się zastanowić dlaczego, mając ową przewagę jedni i drudzy nie pomaszerowali nad Loarę i nie spalili tam wszystkiego. W końcu pomaszerowali, ale wtedy była tam już Joanna. No, ale dlaczego nie wcześniej? Odpowiedź sugerowana jest następująca – niszcząc ziemie nad Loarą, skazaliby siebie i swoje armie na śmierć głodową. Tak więc sytuacja była nad wyraz delikatna i trzeba było dobrze rozważyć wszystkie metody postępowania, żeby wybrać właściwą. No, a teraz muszę wreszcie napisać co to wszystko ma wspólnego z Trzaskowskim.
Otóż prezio stołeczny podpisał coś co nosi nazwę Pakt Wolnych Miast. Jak słyszę wolne miasto, to odruchowo szukam okutej pałki. No i właśnie słyszymy to po raz kolejny. Oto prezydenci stolic państw Grupy Wyszehradzkiej zawiązali konfederację przeciwko własnym rządom, które uwaga – mogą nie przestrzegać procedur demokratycznych. A skoro mogą nie przestrzegać to jest powód do wypowiedzenia posłuszeństwa. To ważny moment, bo kiedy Jan bez Trwogi spotkał delfina Karola na moście w Montereau był teoretycznie jego lennikiem. Tyle, że w roku 1419 zależności lenne były już fikcją. Być może były one fikcją od zawsze, ale my tego po prostu nie rozumiemy. Trzeba by było zastanowić się, w jaki sposób powinności lenne skorelowane są z obiegiem pieniądza kruszcowego i jego żywą obecnością. No, ale nie czas i miejsce po temu. Jan bez Trwogi był teoretycznym lennikiem Karola VII, ale miał to w nosie, stały za nim bowiem pieniądze banków Gandawy i Brugii. Zblatowane mieszczaństwo wyczekujące kiedy to wreszcie ich pan, książę Jan otworzy przed nimi możliwości, o jakich nikomu się jeszcze nie śniło. Nie otworzył w końcu, ale sprawy ku temu zmierzały, a cały początek ambarasu zaczynał się w chwili zakwestionowania powinności lennych wobec korony św. Ludwika. No to jeśli Czaskoski z kolegami zawiązał pakt wymierzony w niedemokratyczne procedury państwa, na terenie którego położone jest jego miasto, to sprawa jest jasna. Jesteśmy o krok od rozstrzygnięć, które rozpoczną się od wyłożenia jakiegoś budżetu na „rozwój miast”, który to budżet spowoduje, że relacje pomiędzy metropolią a państwem, na terenie którego ono leży, staną się „przestarzałe i fikcyjne”, a także – co istotne – „nieracjonalne”. W ten sposób zostanie otwarta droga do secesji. Czaskoski z kolegami będzie rzecz jasna uzależniony od dostaw żywności, ale przecież mamy XXI wiek i coś mu się na pewno załatwi. No, ale sytuacja będzie nad wyraz delikatna i trzeba będzie dobrze rozważyć wszystkie metody zanim się wybierze właściwą. Przekonanie, że opanowanie głównych ośrodków miejskich gdzie koncentruje się produkcja, kapitał i – nie bójmy się tego słowa – inteligencja – wyrażana w produkcji treści propagandowych, daje władzę, jest stare. I za każdym razem trzeba tym ludziom udowadniać, że jest inaczej, że nie uda im się pokonać niepiśmiennych baronów, bo oni i tak gdzieś urosną. Złudzenia jednak są pielęgnowane intensywnie. Całe szczęście we wszystkich tych wolnych miastach jest sporo mostów, gdzie można w razie czego zorganizować jakieś negocjacje, odbywające się w duchu wzajemnego poszanowania i szczerości. Mnie zaś w tym wszystkim najbardziej ciekawi, jak do powyżej opisanych projektów odniosą się uniwersytety znajdujące się w każdym z tych wolnych i wolność miłujących ośrodków, tak bardzo zaniepokojonych tym, że państwa, którym podlegają, zarzucić chcą procedury demokratyczne.
O sfingowanych dyskusjach
Jak dobrze wiemy, mimo triumfu technologii, internet jest ciągle traktowany jako zasób wiedzy gorszego sortu. W odróżnieniu od publikacji papierowych. Dlaczego tak jest, właściwie nie wiadomo, bo przecież wszyscy z internetu korzystają i powoływanie się na znalezione tam informacje nie jest przecież czymś nagannym. Szczególnie, jeśli autor tekstu, na który powołać się należy, napracował się solidnie i wykonał jakieś kwerendy.
Niestety nie udało mi się kupić ostatniego numeru Do rzeczy, w którym stary Łysiak znów pisze coś o św. Stanisławie, a jakiś inny gamoń wysmarował wielki tekst o błaznach. Z całą pewnością zerżnięty od Betacoola. Jadę dziś na głęboką, wschodnią prowincję, więc może tam jeszcze ten numer dostanę, ale pewności nie mam. Wiem tylko, że teksty te tam są, ale nie wiem dokładnie co w nich jest. Zauważam tylko ową dziwną koincydencję, która zdarza się czasem, a dotyczy ciekawych tekstów publikowanych w naszym portalu, które potem są nietwórczo transponowane do papierowych wydawnictw. Bez podania źródła inspiracji rzecz jasna, bo przecież ukraść to za mało, trzeba ukraść i wyrazić lekceważenie, wtedy jest dobrze. Uważajcie, wy, którzy tak czynicie, bo nie znacie dnia ani godziny. Ja zaś pamiętam pewne rzeczy bardzo długo.
Dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że – tak mnie ostatnio poinformowano, a zrobił to wierzcie mi nie byle kto – rynek treści został podzielony. Ten jest nowym Hemingwayem, tamten nowym Irzykowskim, a jeszcze inny nowym Zagajewskim, choć stary przecież jeszcze żyje. I na to przychodzimy my, z tym swoim zabawnym portalem i mówimy, że ten proponowany schemat nie pasuje do okoliczności. Niech go sobie zabiorą i gdzieś sprzedadzą u żyda, tak będzie najlepiej. Mało tego mamy swoje, lepsze propozycje, które są przez chamów traktowane jak darmowy zasób. Tak nie będzie. Ów podział, wykonany przez ludzi, określających siebie samych, jako godniejszych i bardziej nadających się do wyrażania pewnych kwestii, jest początkiem i praprzyczyną fikcji w jakiej musimy żyć, jaką musimy oddychać i jaką musimy traktować serio, żeby ta banda niedorobieńców mogła utrzymać się na swoich stołkach. Czy musimy? Nie musimy, ale utrzymanie się w tej kontrze jest bardzo trudne. Można otwarcie wskazywać na szaleństwo posłanki Jachiry, ale nikt jej przecież nie może zabronić wykonywania tych dziwnych ruchów. Poza tym fakt, że jest ona obecna w sejmie, wystarcza, by wiele osób zaczęło ją traktować poważnie. Jeśli zaś nie ją, to hipotetyczną przecież i nieznaną sytuację, która ją do sejmu wepchnęła, a także osoby, które ową sytuację zaaranżowały. Nie chodzi mi bynajmniej o wybory parlamentarne, ale o demonicznie udrapowane wpływy służb. Proszę Państwa, jeśli mamy do czynienia z próbą drastycznego obniżenia jakości polskiej polityki i ta próba się udaje, to cóż dopiero powiedzieć o próbie obniżenia jakości na rynku treści? Ten, który tę jakość obniża, uważa, że skoro udało się w sejmie, to uda się wszędzie. Ludzie są głupi i łykną każdy kit. Również Jachirę. Będą ją traktować serio w imię poprawności politycznej, zgrywy, czy innej jakiejś bzdury. Wreszcie dojdą do tego, że obrona Jachiry to kwestia obrony ich własnej godności. Tak się bowiem kończą sprawy, kiedy ktoś uważa, że można traktować lekko sprawy poważne – musi stawać w obronie jawnego nadużycia i ryzykować dla tej obrony wiele. Na szczęście my nie musimy tego robić. My możemy skonstatować, z pewnym zdziwieniem, że pani Jachira to aktorka z teatru lalek, która żyje z objazdowych przedstawień. Tak przynajmniej napisała w oświadczeniu majątkowym. Przypomnę tylko, że w czasach nie tak przecież dawnych aktorów chowano za murem cmentarnym, a o aktorach wystawiających przedstawienia typy „Pajac i żandarm” nikt chyba nawet nie myślał w kontekście pochówku. Dziś instaluje się ich w sejmie.
Dlaczego ja to łączę z tym, co było napisane w Do rzeczy. Czynię to ponieważ Jachira jest częścią spektaklu medialnego, podobnie jak Łysiak, ten co ukradł teksty o błaznach i sam naczelny tego periodyku Paweł Lisicki. To jest spektakl, a więc wszystko jest tam umowne, my zaś mamy udawać – bo tak naprawdę ciężar misji aktora został przerzucony na publiczność – że wszystko to dzieje się naprawdę. Po czym ja to poznaję? Po niezgodności deklaracji ze stanem faktycznym. W mojej ocenie nie może być tak, że rozwodnik wypowiada się autorytatywnie na temat zawiłości doktryny katolickiej. Nie może być tak, że człowiek, który uważa się za znawcę malarstwa nie odczytał przez całe swoje, długie życie, obcując przecież ze sztuką, poprawnie, napisu widocznego na obrazie przedstawiającym błazna Stańczyka. Nie może być tak, że ludzie ci swoim rzekomym autorytetem firmują złodzieja, a swoim rzekomym oburzeniem uwiarygadniają Jachirę. To się nie mieści w proponowanym przez nas tutaj schemacie, wśród dyskusji, które odbywają się naprawdę, z dużym zaangażowaniem. Dyskusji, które nie są sfingowane i nie są przedstawieniem dla ubogiej duchowo gawiedzi.
Ja oczywiście rozumiem, że zachowanie konsekwencji w słowach i czynach to jest jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Nie rozumiem jednak dlaczego tak bezczelne niekonsekwencje są nam podsuwane do wierzenia. I dlaczego mamy to wszystko traktować serio? Złudzeniem jest, że za pomocą narzędzi sieciowej kompromitacji, również sfingowanej jak wszystko, czyli takiego Ebenezera Rojta, uda się ten stan utrzymać i zablokować jakikolwiek autentyczny głos. Nie uda się, jestem tego pewien. No, ale próbujcie. Czekamy na kolejne wybory, które wniosą do sejmu jawnego ekshibicjonistę, przebierającego się za Jarosława Kaczyńskiego. Ponoć wczoraj w obronie sędziów gardłował jakiś były żołnierz mafii. O czym media doniosły z właściwą sobie emfazą i wzruszeniem. Oto były przestępca, zrozumiał swoje błędy i występuje w obronie sprawiedliwości. „Pęc” można ze śmiechu. No, ale wielu ludzi kupuje ten komunikat, podobnie jak kupują inne, równie wiarygodne i autentyczne. O tym, by przestawili sobie wajchę w mózgu i zrozumieli, że były bandzior broniący sędziów, broni po prostu swoich kolegów, nie może być nawet mowy.
[…]
Mobilizujący pesymizm
Zajrzałem wczoraj do naszego wiejskiego sklepu. W radio, które jest tam włączone cały czas, mówili akurat o Oldze Tokarczuk. Pani Iwonka, która w przeciwieństwie do pani Grażynki, wielkiej wielbicielki Michała Wiśniewskiego, czyta książki, powiedziała mi, że nie lubi noblistki. Zgodziłem się z nią. Ona zaś słysząc moje słowa, uśmiechnęła się porozumiewawczo i powiedziała – za to Sumlińskiego uwielbiam. Miałem ochotę wdać się w dyskusję, ale stał za mną inny klient i powiedziałem tylko pani Iwonce, żeby ostrożniej inwestowała swoje emocje. Potem zaś naszły mnie myśli czarne. Oto ludzie, którzy mają trochę spokoju, niezłą pracę, domy i trochę wolnego czasu zabierają się za czytanie książek. No i trafiają na Sumlińskiego, który celuje wprost w taki właśnie target. On się nie musi przejmować tym, że ktoś porówna jego tekst z innym tekstem, nie musi się przejmować kwestiami edytorskimi, bo dla pani Iwonki, która ma wreszcie trochę czasu dla siebie, jest po prostu pisarzem poruszającym kontrowersyjne sprawy, a kierują nim same szczere intencje. Można nawet rzec, że Sumliński jest beneficjentem zmian, które nastąpiły w ostatnich latach, to znaczy tego, że ludziom, tym, którzy do niedawna nie zasypiali spokojnie, martwiąc się o prozaiczne sprawy znacznie się poprawiło. I oto mają czas na czytanie. Nie jest przecież ich winą, że oferta jest taka jaka jest. Przyszło mi do głowy też, że mają rację ci, którzy upraszczają narrację, bo oni celują w klienta nadchodzącego, a nie takiego, który jest już na rynku i wybrzydza. Moja polityka, była do tej pory inna, ale muszę ją zmienić, jeśli chcę przetrwać, bo nie ma mowy, by nowy czytelnik, od razu i całym sercem zrozumiał o co chodzi w projekcie Baśń jak niedźwiedź. A o nowego czytelnika trzeba będzie powalczyć w tym roku.
Kwestia o której mówię ma zastosowanie także w innych segmentach rynku. Pamiętam dokładnie kryzys lat 2003 – 2005, ten za rządów Millera. To był prawdziwy horror. Miałem wtedy dwa kredyty do spłacenia. Pamiętam jak ludzie uganiali się za jakąkolwiek robotą, której nie było w ogóle. Dziś już niewiele osób o tym myśli, a nikt wręcz nie rozumie co to znaczy „rządy lewicy” w wydaniu zandbergowskim. To znaczy, że absolwenci filologii klasycznej będą poszukiwali pracy przy rozrzucaniu gnoju, a posiadacze tak fascynujących zawodów jak tokarz frezer staną się ludźmi najbardziej poszukiwanymi. Kłopot w tym, że ich nie będzie, bo zostaną wyssani przez inne rynki. Nie wiem czy zauważyliście, bo ja tak, że w Polsce kształci się coraz więcej młodzieży szkołach technicznych. Ja to poznaję po tym, że widzę, jadąc jednym czy drugim miastem, ilu młodzieńców w strojach roboczych pali papierosy, gdzieś za winklem, w ukryciu. Jest ich coraz więcej. Mam wrażenie, że przed nami następująca sekwencja zdarzeń. Kiedy wykształci się mniej więcej pięć roczników, nadejdzie kolejny kryzys, ponieważ absolwenci kierunków humanistycznych wybiorą lewicę. Ta urządzi im piekło na ziemi, pozbawiając ich możliwości realizowania najprostszych potrzeb, a gdzie dopiero mówić o marzeniach. Potem, ci technicznie wykształceni wyjadą, żeby zmniejszyć bezrobocie i żeby Tusk czy Zandberg mogli ogłosić kolejny sukces. W międzyczasie wybuchnie kilka afer, które opisze Sumliński. I tak w koło Wojtek.
Z grubsza chodzi teraz o zbudowanie pozycji na tyle mocnej, żeby przetrwać takie zawirowania, a także zneutralizować towarzyszące im, kłamliwe narracje, jakimś odczarowującym opisem.
Jadę dziś na cmentarze. Sam siebie zadziwiam, bo postanowiłem przed świętami pojechać na cmentarz, na którym byłem tylko raz jeden w życiu. Dawno, dawno temu….Nie powiem gdzie, we własnym, dobrze rozumianym interesie. Jadę hen, jeszcze za Wolę Okrzejską, w krainę, której odrębności nie widzi nikt, kto stąd nie wyszedł. Bywam tu rzadko, ale za każdym razem czuję się, jakbym wylądował na nieznanej jeszcze gatunkowi homo sapiens planecie. A przecież jesteśmy w powiecie łukowskim, o którym pisał Henryk Sienkiewicz. Pisał ciepło, z sympatią, a miejscami z entuzjazmem. W tych okolicach umieścił gniazdo rodzinne Skrzetuskich.
Nie wiem gdzie są te groby, będę musiał trochę połazić, a pytać nikogo nie chcę, bo mogłoby to wywołać niepotrzebne sensacje. Ot, tak pojadę w miejsce, gdzie nie zapaliłem nigdy ani jednego światełka i pomodlę się. Nie żeby ktoś mnie tam jakoś szczególnie oczekiwał, albo, żebym był z tym miejscem czy mogiłami szczególnie związany. Przeciwnie. Całkiem na odwrót. Pomyślałem jednak, że w tym akurat roku pojadę.
PRL z perspektywy ulicy
Przejeżdżałem wczoraj przez Żelechów, miałem tam coś do załatwienia i kupiłem znicze, żeby je zapalić na cmentarzu. Nie powiem, zdziwiłem się. Często mówi się o tak zwanych reliktach PRL. Jeśli ktoś nie widział publicznych szaletów, stojących wprost przy rynku w tym Żelechowie, a pamiętających pewnie towarzysza Bieruta, jeśli nie cara batiuszkę, ten w ogóle nie wie co to jest życie. Obok tych wszystkich rewitalizacji, obok wielkiego, stojącego na środku brukowanego prawdziwym brukiem rynku, ratusza, są te szalety. Jak z horroru.
Tym, którzy tego nie pamiętają, przypomnę, że jeśli w PRL, ktoś podróżował i akurat nie znajdował się w pobliżu dworca, a dostał na przykład biegunki, to mógł, co najwyżej lecieć w krzaki. Coś takiego jak powszechnie dostępny, publiczny szalet istniało tylko teoretycznie. Te na dworcu były w takim stanie, że dziś nikt by do tych przybytków nie zajrzał, z obawy, żeby go nie zaatakowały zmutowane potwory mieszkające w tych czarnych dziurach. Smród jaki tam panował i jaki unosił się w najbliższej okolicy zabiłby na miejscu nie słonia nawet, ale dwa słonie.
Jeśli już zdarzyło się, że gdzieś były jakieś toalety, bez związku z infrastrukturą kolejową, to takie właśnie jak te w Żelechowie, albo takie, jakie spotkałem na rynku w miasteczku Pilica, gdzie byłem na początku roku 1989. Kiedy chciałem skorzystać z tego dobrodziejstwa, okazało się, że nie ma klamek do kabin. Jedyna klamka jest u nadzorcy wygódki, który udostępnia ją za opłatą. – Gdyby były klamki – poinstruował mnie dziadek klozetowy – natychmiast by je rozkradli.
PRL, jak każde komunistyczne państwo popierał alkoholizm. To może się wydawać paradoksem, zważywszy na dekrety generała, zakazujące sprzedaży trunków przed trzynastą, ale z takich paradoksów, bynajmniej nie zabawnych, jak się dziś wielu wydaje, składał się ten ustrój. Wódka była wszędzie, choć sklepów monopolowych było mniej niż dzisiaj. Pili zaś wszyscy, przed pracą, w pracy i po pracy. Na ulice miasteczek, nie wiem, jak było w dużych miastach, ale podejrzewam, że podobnie, wysypywały się po godzinie 15.00 tłumy młodych mężczyzn, dobrze już podpitych, szukających kolejnej okazji, zaczepki, albo przygód. Milicja w zasadzie nie reagowała. Czasem, jak się jakoś bardzo brutalnie pobili, przyjeżdżał radiowóz. No, ale ten radiowóz trzeba było wezwać. Czym? Przecież nie było telefonów, także stacjonarnych, a co dopiero mówić o komórkach. Jeśli ktoś był samotnie spacerującym młodzieńcem, albo kobietą i trafił w opustoszałym mieście na grupę pijanych przedstawicieli klasy robotniczej, miał poważny problem. Jasne bowiem było, że nikt mu nie pomoże, a jeśli tamci będą go zaczepiać, ludzie udadzą, że tego nie widzą. Miasta w zasadzie pustoszały po południu. Wszyscy siedzieli w domach. Dorastający chłopcy kręcili się, z nudów po ulicach, ale dziewczyny siedziały w domu. No chyba, że było wyjście do kina, albo ludzie szli do kościoła. Wtedy w takich grupach były również różne koleżanki.
W PRL panowała powszechna zgoda na bandytyzm. To trzeba podkreślić, im więcej było tego przyzwolenia, tym częściej emitowano w telewizji serial z porucznikiem Borewiczem. Spośród agresywnych młodych ludzi, którzy napadali na nauczycieli w szkole, byli systemowo niesubordynowani i popadali w różne niebezpieczne okoliczności, a wykazywali przy tym jakąś inteligencję, służby PRL werbowały przyszłych funkcjonariuszy. Nieformalne grupy chuligańskie, teoretycznie zwalczane, były w istocie popierane przez państwo. Przez takie Puławy strach było przejść w latach osiemdziesiątych, w biały dzień. Było to bowiem miasto gitowców. Ci zaś byli pokazywani w filmach i komiksach o kapitanie Żbiku, jako patologia, którą próbuje zwalczać dzielna milicja.
Hierarchia dóbr w PRL była ciekawa i warta przypomnienia. Część osób bowiem nie pamięta, ani nawet nie potrafi sobie wyobrazić sytuacji, kiedy w kraju, gdzie istnieją cztery wielkie centra włókiennictwa, nie ma ubrań w sklepach. Ten ubrania były „rzucane” do sklepów przedziwnym systemem. Potrafiły się pojawił gdzieś na głuchej prowincji, w jakimś odzieżowym, a nie było ich w mieście powiatowym czy nawet wojewódzkim. Pamiętam, jak moja matka dostała cynk od koleżanki, że w sklepie w Gołębiu, niech sobie każdy sprawdzi na mapie, co to jest ten Gołąb, są jakieś kurtki. Zebrały się we trzy, zapłaciły zakładowemu kierowcy, bo przecież nie było transportu publicznego, matka złapała mnie za kołnierz i pojechaliśmy po te kurtki. Ja się zawsze bałem takich sytuacji, bo gust mojej rodzicielki i jej pragnienia dotyczące kreowania mojego wizerunku, skorelowane z notorycznymi brakami rynkowymi, to było coś, co degradowało mnie towarzysko. Matka potrafiła mnie tak wystroić, że bałem się iść do szkoły. Na szczęście nie ja jeden miałem ten problem, byli na przykład tacy koledzy, którzy chodzili do szkoły w wełnianych beretach z pomponem. Mnie to, na szczęście, ominęło.
Do mojego ojca często zaglądali kierowcy, jeżdżący po Polsce. Po paru głębszych rozpoczynała się rozmowa o tym, co który przejechał w nocy. Ten zająca, tamten lisa, a ów stuknął ciężarówką w sarnę. To były kwestie niesłychanie ważne i warte omówienia. Zająca ściągało się z drogi i przerabiało na pasztet, z lisa zaprzyjaźniony kuśnierz, a kuśnierzy było w PRL sporo, przerabiał na kołnierz i można było ten kołnierz potem sprzedać, a sarna, to była zdobycz dająca największe możliwości. A jak jeszcze trafiło się koziołka, to mało tego, że człowiek dysponował mięsem, to jeszcze mógł opylić jakiemuś wariatowi poroże. Dziś, jak ktoś walnie autem w dzika, trzeba wzywać policję, spisuje się protokół i są jakieś korowody. Zwierząt jest ze dwadzieścia razy więcej niż w tamtych czasach, bo nie ma w zasadzie kłusowników. Zanikła taka potrzeba. Żywność jest wszędzie.
Kwestia transportu publicznego to jest coś, o czym współcześni wielbiciele PRL, którzy go nie pamiętają, wolą milczeć. Ja miałem szczęście, bo mieszkałem przy dworcu, skąd odchodziły pociągi w zasadzie wszędzie. Mogłem, w dodatku za darmo, bo rodzice pracowali na kolei, jechać do Warszawy, Radomia, Lublina, a nawet do Krakowa. Rzadko korzystałem z tego dobrodziejstwa i dziś tego żałuję. No, ale po co miałbym jechać do tego Krakowa? Żeby tam spotkać miejscowych gitowców? Mój kolega Krzysio, pochodzący z małej wioski w dawnym województwie zamojskim, po raz pierwszy w życiu jechał pociągiem w roku 1989, kiedy miał 18 lat. Jechaliśmy wtedy wszyscy, całą klasą, zalesiać góry Izerskie. Spaliśmy w nieistniejącym dziś już obiekcie, o nazwie Rozdroże Izerskie, położonym między Świeradowem, a Szklarską Porębą. Nie było mowy, żeby się stamtąd wydostać publicznym transportem, a tak zwane okazje były nader rzadkie. Do Świeradowa na piwo chodziliśmy więc piechotą i piechotą wracaliśmy. To był schyłek PRL i piwo było dostępne. Piliśmy nie istniejące już dziś gatunki – basztowe i książęce z browaru w Lwówku Śląskim.
Przypominam jeszcze raz to wszystko, bo widzę, że niektórym przewraca się, pardon, we łbach. Wracam dziś do domu i zaczynam przygotowania do świąt. Normalnie, jak każdy. Prawie wszystko już kupione, zostało jeszcze trochę drobiazgów i przygotowanie tego wszystkiego. A przecież pamiętamy, ile się stało w kolejce po karpia w czasach słusznie minionych. Pamiętamy jak w telewizji ogłaszali, że płynie do Gdyni statek wyładowany pomarańczami, albo bananami i wszyscy czekali kiedy te owoce znajdą się w sklepach. Wszyscy pamiętają paczki ze słodyczami wydzielane dzieciom na gwiazdkę w zakładach pracy, jakże nędzne i tanie. Wczoraj w Żelechowie sprzedawali karpie wprost na rynku, z przyczepy samochodowej, na której stała wielka balia. Niezwykłe. W mojej ocenie niezwykłe, ale są tacy, którym już, przepraszam, od dupy odwilgło i myślą, że może być coś jeszcze lepszego niż powszechny dostęp do dóbr podstawowych, możliwość swobodnego poruszania się w różnych kierunkach, w sobie tylko znanym celu, bez konieczności tłumaczenia się z tego funkcjonariuszom, a także możliwość swobodnego wypowiadania swoich poglądów. Wliczam w to także poglądy idiotyczne. Niczego więcej od państwa i jego urzędników nie oczekuję. Resztę załatwię sobie sam. A ci, którzy nie potrafią sobie owej reszty załatwić, nie są bynajmniej pogrążonymi w głębokim zamyśleniu reformatorami złego ustroju, ale współczesnymi gitowcami, współpracującymi po cichu z organizacjami, którym się nie podoba sprzedaż karpia na ulicy, za to uważają, że kible przy rynku to ciekawy relikt minionej epoki.
[…]
Ilustracja © brak informacji / za: www.wikipedia.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz