OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Na straganie w dzień targowy…

Ciekawe, czy specjaliści od eye trackingu kiedykolwiek byli na bazarze w Ursusie, i czy potem modyfikowali algorytmy swoich programów do displeyowania itemów na shelfach?

Sobotnie przedpołudnia czasem spędzam na bazarze w Ursusie. Nigdy za tym nie przepadałem, bo trzeba wstać rano, koło 9, i po dojechaniu na bazar szukać miejsca do parkowania. A jest to sztuka, ponieważ wszyscy bywalcy bazaru parkują tam tak, jakby przepisy ruchu drogowego w ogóle nie istniały. Trawniki, przystanki autobusowe, znaki zakazu parkowania, chodniki i różne inne miejsca, których nie wymyśliłby nawet najbardziej zwyrodniały „parkowacz”, są zawsze zajęte.

Parkuję zatem tak jak wszyscy, czyli gdziekolwiek, licząc na to, że straż miejska jeszcze śpi, a inni kierowcy nie mają ze sobą gwoździ, żeby porysować mi samochód lub przebić opony.

Jak dotąd nic takiego się nie stało. Uznałem więc, że taka panuje tam kultura. W sumie nie wiem, czy inna niż w pozostałych regionach miasta.

Bazar w Ursusie

to pewnie miejsce, jakich wiele w Polsce. I zapewne w wielu takich miejscach czas zatrzymał się w okolicy 1992-3 roku. To wtedy na podobnych bazarach, znacznie niż dziś liczniejszych, wykuwały się fortuny osób z pierwszej setki najbogatszych Polaków i pewnie na nich rodziły się tragedie tych, którym nie udało się trafić w gusta Polaków AD 1990.

Bazary były wówczas miejscami magicznymi. Etapem przejściowym między prywatną inicjatywą rządzącą bazarem Różyckiego, gdzie moja Babcia sprzedawała buty robione przez mojego Dziadka, zaś ja jadłem żur i pyzy (co średnio pamiętam, ale wiem, że były smaczne), a pierwszymi warzywniakami, butikami i potem shopping-mallami zakładanymi przez tych, którzy osiągnęli sukces w handlu na łóżku polowym.

Większość z bazarów stojących u podstaw naszego dobrobytu i bogactwa już nie istnieje. Inne igrzyska tam się teraz odbywają. Nie wiem, czy bardziej wartościowe. Najlepsze gruzińskie żarcie dostałem na koronie byłego stadionu X-lecia. I bardzo żałuję, że nie wiem, gdzie i czy w ogóle ten Gruzin serwuje swoje szaszłyki dzisiaj. Pewnie nie, bo jak sądzę, był częścią łańcucha pokarmowego rosyjskiej mafii.

Resztki bazarowego klimatu można do dziś doświadczyć w Ursusie.

A jest czego doświadczać.


Te same prowizoryczne, składane z rurek o różnej średnicy plandeki. Te same sklejkowe stoły, na których panoszą się awokada, czapki z włókniny, spodnie w panterkę, grzyby marynowane, gruszki, włoszczyzna związana gumką, olej lniany, suszone grzyby, salceson, okulary chroniące przed jakimś UV (kto wie, co to jest), wiertarki, wkrętaki, śruby, nakrętki, boczek, karkówka, gicz cielęca… wszystko, co świat nam oferuje w swojej złożoności i bogactwie.

Wszystko to na stołach ze sklejki przykrytych plandeką z przyczepy towarowej.

To wszystko stoi na tak zwanym „polskim chodniku”, czyli połamanych płytach chodnikowych, uzupełnionych niedbale wylanym betonem, trawie, która kiedyś była trawą, a teraz jest zwykłym klepiskiem, deskach, które niezdarnie próbują to wszystko wyrównać, rozgniecionych resztkach kalafiora wymieszanego z rozbitym jajkiem i skarpetką, która komuś niechybnie spadła z nogi.

Na szczęście nie pada deszcz i jest zimno, więc jajko nie śmierdzi i nikomu dziś nie przeszkadza. Chociaż latem też nikomu nie przeszkadzało.

Zapach jest wstrząsającym doświadczeniem na bazarach. Ryby jak to ryby, informują nas o swoim stoisku jakieś 50 metrów wcześniej, zanim je zobaczymy. Latem około 100 metrów wcześniej.

Mięso w zależności od stopnia świeżości od 20 do 50 metrów.

Najlepiej towary trwałe, czyli czapki i rękawiczki, wiertarki, śruby i dresy. One nie informują, że w ogóle są. Po prostu są. I czekają na klienta.

W sobotę rano na klienta czeka cały bazar. Wszystkie dobra świata. Od boczku do papai, od dresów adidasa do perfum Lancome, od chleba domowego do pieprzu w plastikowych torebkach.

Bazar zaczyna życie jeszcze w nocy. Tego nie widzą klienci. W środku nocy sprzedawcy wyruszają ze swoich domów w zapakowanych po dach furgonetkach w nadziei, że uda im się zarobić na następny tydzień. Wielu ma swoje stałe, opłacone z góry miejsca i stałych klientów. Jak sądzę, takich jest większość. Nie wiem, bo nigdy nie byłem tam rano, kiedy sprzedawcy przyjeżdżają. Ale sądząc ze stałego układu stoisk każdego niemal tygodnia, wnioskuję, że to coś w rodzaju shopping-malla na otwartym powietrzu. Protoplasty centrów handlowych. Świątyń XXI wieku w Polsce.

Zapewne przed świtem kwitnie tam życie towarzyskie sprzedawców. Są przyjaźnie, nienawiści, drobne zbrodnie o niskiej szkodliwości społecznej, o których nie warto zawiadamiać policji, ciężka praca, żeby to wszystko wypakować z furgonetki, i żeby jeszcze wyglądało jakoś. To „wyglądało jakoś” ma chyba najmniejsze znaczenie.

Klienci zwracają uwagę na zupełnie inne rzeczy. Czy gruszki leżą poukładane według jakości, czy według systemu znanego wyłącznie sprzedawcy nie ma dla nich znaczenia. Dresy leżą jedne na drugich, nie bacząc na panterki i lampasy. Czapki ułożone kolorami, od czarnych do czarnych. Wiertarki dziobami w jedną stronę, w stronę wierteł. Gdzieżby indziej.

Panuje dobrze zorganizowany chaos. Tak, jak tego życzą sobie klienci. Ciekawy jestem, czy specjaliści od eye trackingu kiedykolwiek byli na bazarze w Ursusie i czy potem modyfikowali algorytmy swoich programów do displeyowania itemów na shelfach. Chyba nie. Bo na bazarze, choć pozornie nie jesteś w stanie znaleźć tego, co potrzebujesz, to układ towarów powoduje, że kupujesz wszystko, co ci wpadnie w oko i przypomni rozumowi: „nie masz w domu oleju lnianego”. Dopiero w domu zaczynasz myśleć: „po ch… ci olej lniany 2 miesiące przed wigilią”.

O 7 rano w tę mieszaninę logiki, domysłów, doświadczenia i „ja to wiem, jak ma być” wchodzą pierwsi klienci. Pewnie nieliczni. Nie wiem, bo nigdy na 7 rano tam nie byłem. Ale o tej porze roku jest ciemno i zimno. Sprzedawcy palą papierosy i popijają herbatę lub cokolwiek innego z termosów.

W czasach, gdy moja Babcia sprzedawała buty szyte przez mojego Dziadka na Różyckim, z butelek po wódce pewnie pociągało się wódkę. Ale pamiętam, że młodocianym, jakim wtedy byłem, podawano z butelek po wódce herbatę. Chyba bez wódki.

Wejście na bazar zdaje się zwiastować, co nas tam czeka. Wąska furtka, kilka furtek. Przy jednej z nich zawsze stoi starsza kobieta z puszką, z kulą, prosi o datki. Wszyscy ją omijają. Ja też. To jest taka forma żebractwa, która nie przetrwała próby czasu. To forma kościelna. A to nie pobożność ściąga tu wiernych. Tu wszyscy liczą na oszczędności. A ci, co liczą na oszczędności, nie są skłonni dawać jałmużny.

Wprawdzie przypowieść o ubogiej wdowie przeczy temu, ale widać nie ma tu ubogich wdów. Tu królują ubodzy emeryci. A oni nie znają litości. Targują się o grosz na ząbku czosnku, nie po to, by dawać jałmużnę. A wszak tak nakazuje Pismo. Na bazarze Pismo jednak nie ma zastosowania. To nie są biblijne tereny.

Około 11, o której z reguły tam się pojawiam, prawdziwych kupujących już nie ma. Pakują swoje zdobycze do bagażników starych fordów, opli i nissanów. I odjeżdżają. Każdy bywalec bazarów wie, że zgodnie z tradycją trzeba tam być wcześnie rano.

To jak chodzenie na grzyby. Nikt nie wie, dlaczego, ale najwięcej jest zawsze o świcie. Potem podobno grzyby już nie rosną. Nie ma sensu z tym poglądem dyskutować. Trzeba go po prostu przyjąć jak przyjmuje się, że przy pierwszym seksie nie zachodzi się w ciążę.

Koło 11 na bazarze w Ursusie można spotkać dość specyficzne gatunki ludzi. Większość to emeryci. Niektórzy dość dobrze ubrani, z wózkami na zakupy, tak zwani młodzi emeryci, między 65 a 75 lat. Chodzą dość żwawo, wiedzą, co kupić.

Panowie nieco z tyłu, panie, dystyngowane, przebierają w warzywach i owocach. Nie są tu dlatego, że czosnek jest 5 groszy tańszy niż w markecie. Są dlatego, że wydaje im się, iż tu jest wszystko zdrowsze. Ekologiczne. Czyste i świeże. To pierwsze pokolenie kapitalizmu, pierwsi pracownicy korporacji, zagranicznych firm, joint vetures, firm polonijnych, pierwsi prawdziwi kapitaliści z początku lat 90. ubiegłego wieku.

Widać to po ubiorze. Kaszkiety, kurtki Barbour, szale i dżinsy. Idą z godnością, jakby odtrącając ten cały zgiełk towarzyszący bazarowi, są obok. Nie godzą się na plebejskość tego miejsca, na radykalną wiejskość sprzedawców, na ich chłopskość. Akceptują to wyłącznie ze względów zdrowotnych.

Pierwotna klasa średnia, która w zasadzie się nie wykształciła, bo na jej miejsce przyszła pierwotna oligarchia. Oligarcha, która odniosła pierwszy sukces na polowym łóżku na stadionie.

Obok nich drepczą, zagubieni i nieporadni prawdziwi emeryci. W starych, wyleniałych płaszczach. W beretach. W za dużych butach pamiętających późnego Gierka, ciągnący bardzo zniszczone wózki na zakupy albo targający torby z przedziwnymi nadrukami opowiadającymi historie gwiazd popu z lat osiemdziesiątych. Są zagubieni. Niezmienny układ bazaru jest dla nich zbyt zmienny. Gubią się między straganami. Stają na środku wąskich alejek. Blokują przejście, powodując zniecierpliwienie wyraźnie okazywane przez młodszych klientów.

Też się na tym łapię, gdy targam ciężkie foliówki z warzywami. Chcę ich ominąć, ale tak, by poczuli, że ich potrącam, żeby poczuli, że blokują przejście… I wtedy uświadamiam sobie, że zachowuję się jak w windzie, gdy nerwowo wciskam guzik „zamknij drzwi” – kompletnie bez sensu, bo drzwi zamkną się za pół sekundy, a ja zyskam 0,25 sekundy w mojej komicznej podróży na 2. piętro.

Walczę ze sobą, żeby tych prawdziwych emerytów nie potrącić. Żeby się zatrzymać. Żeby opanować złość, że ktoś stanął na środku alejki i zastanawia się, w którą stronę skręcić. Że nie wie, gdzie skręcić. Bo się pogubił. Bo potrzebuje czasu. Bo świat w jego wieku stał się nagle zbyt skomplikowany. I nawet stragany na bazarze w Ursusie nie są tam, gdzie były w zeszłym tygodniu. A one są tam, gdzie były. Tylko moja głowa jest starsza o tydzień. A tydzień, gdy ma się 80-90 lat to wieczność. Zatrzymuję się wtedy na chwilkę i zmuszam, by poczekać aż starsza pani, pan zdecyduje, gdzie iść. W palce wrzynają się wąskie paski foliowych toreb. A ja stoję i napawam się radością z czynienia dobra. A wieczorem uświadamiam sobie, jakim byłem głupim faryzeuszem.

Dochodzę do parkingu. Ręce bolą od ciężkich foliówek. Pakuję zakupy do bagażnika i zamykam go. Po lewej zakupy przyjaciół, po prawej nasze. Jak pomylę, będę musiał zawieźć ich do nich, a nasze do nas. Foliówki są wszędzie takie same, więc o tragiczną pomyłkę łatwo.

Jest jeszcze jedna kategoria klientów na bazarze w Ursusie. Przychodzą tam piechotą z nowopowstałych osiedli na dawnych terenach zakładów Ursus. Najstarsza fabryka ciągników rolniczych, bohater protestów w czerwcu 1976 roku, kultowy zakład upadł wiele lat temu. Zostały tereny zniszczone i wymagające rekultywacji.

Dziś powstają tam osiedla dla nowych warszawiaków. Ładnych, dobrze ubranych, bogatych na kredyt. Ci bardziej świadomi ekologicznie przychodzą piechotą, ci bardziej świadomi swojej nowej pozycji przyjeżdżają mercedesami, bmw, audi i volvami. W poszukiwaniu czosnku tańszego o 10 groszy niż w supermarkecie.

Stoją grzecznie w kolejkach. Mają ekologiczne torby na ramionach, na sobie kurtki 4F, takie skromne puchówki, modne ostatnio. Albo wax jackets za 1800 zł. I czosnek za 1,60 w torbie.

W sumie dobrze, że nie chodzą do supermarketu, który wyrósł 200 metrów od bazaru. Choć pewnie chodzą – po Chablis, którego na bazarze jednak nie ma. Ja tam nie lubię Chablis.

Ci klienci unikają kontaktu wzrokowego, jakby nieco wstydzili się, że są na bazarze. Robią zakupy szybko. Wydają krótkie komendy: 30 deko szynki. Pół kilo mielonego. I ten kawałek karkówki. – To wszystko? – pyta pani z mięsnego. – Tak. Koniec rozmowy.

A bazarowe rozmowy są zupełnie inne. Między bazarowiczami.

– Jakiejś szynki bym potrzebował.

– Ta jest dobra – uprzejma pani pokazuje coś różowego.

– Smaczna – mówi.

– Taką bym chciał soczystą – mówię i od razu wiem, że każda na półkach jest soczysta, moje pytanie w zasadzie można uznać za niebyłe.

– O ta jest bardzo soczysta – odpowiada ekspedientka. Intuicja podpowiada mi, że to najmniej soczysta szynka w tym sklepie. W domu okazuje się, że to była prawda.

Ale nie mam pretensji, bo poza niesoczystą szynką kupuję niesoczyste:
„baleronik, może kaszaneczkę, dziś pan nie kupi, no szkoda, to kiełbaskę, mamy w tym tygodniu pyszniutką, no to dwa pętka, i tego paszteciku panu polecam, wołowinkę, tu mamy naprawdę świeżą ligawkę, ale woli pan coś mniej tłuszczyku, no to może tę polędwiczkę…”

Za chwilę ucieknę ze sklepu z krzykiem. Po tej rozmowie widzę wyłącznie malutkie prosiaczki, krówki i cielaczki, które z zimną krwią zamordowano, żebym ja mógł zeżreć te cholerne kotleciki, pulpeciki i zraziki.

Po każdej wizycie w tym sklepie mięsnym podejmuję decyzję o przejściu na weganizm.

Sprzedawcy.


Nie znam ich. Większość sprawia wrażenie skazanych na bazar w Ursusie. To jak getto, gdzie zamknięto ich i zmuszono do tkwienia. Aby to tkwienie nie było kompletnie bezsensowne postawiono przed nimi stoiska. Nieważne, z czym. Sprzedają wszystko, skarpetki, awokado, mięso, buraki, cebula, okulary, dresy, wiertarki, śruby, czosnek, marynowane grzyby, oliwa z truflami, miód, okulary, skarpetki, avocado, mięso, buraki, cebula, okulary, dresy, wiertarki, śruby, czosnek, marynowane grzyby, oliwa z truflami, a i jeszcze stare okulary, dresy, buty (nr 49, albo większe), rzeczy z piwnicy i ze strychu, wiatrówki i karabiny na kulki, po lewej suszone owoce i miód z pasieki w Bieszczadach, ekologiczny czysty, zdrowy. Nawet naklejka na słoiku nie wierzy, że to prawda.

Niektórzy ze sprzedawców mówią z mocnym wschodnim akcentem. Ale raczej nie są właścicielami stoisk. Starają się bardzo. Zachwalają towar, zaczepiają, zwykły marketing. W furgonetkach siedzą właściciele i piją kawę z termosów. Bogacze.

Przez tłum skłębionych emerytów, nowych warszawiaków i mnie przeciska się starszy mężczyzna. Pcha przed sobą wielki wózek wypełniony torebkami z ziołami. – Niech pani kupi pieprz – krzyczy.

– Panie, ja mam zioła, kupi pan.

– Majeranek, proszę pani, niech pani kupi majeranek, pół kilo, dwa złote – ciągnie za rękaw starszą kobietę.

– Może pan, majeranek, całą torbę, dwa złote – patrzy mi w oczy. – Może chociaż pieprz – nie mogę oderwać od niego wzroku.

Nie potrzebuję ani majeranku, ani liści laurowych, które leżą w wielkich torbach na wierzchu jego wózka, ani pieprzu.

– Kup pan – prosi.

Pcha ten wózek z wielkim wysiłkiem. Przeciska się przez tłum ludzi, ciągle przystaje, bo nie może przejść. Ledwo posuwa nogę za nogą. Ma stare sandały albo jakieś inne buty kompletnie niepasujące do panującej pogody. Nie idzie. Przetacza się. Sunie. Brnie. Jakby szedł przez bagno, jakby pokonywał największe przeszkody, jakie przed człowiekiem może postawić natura.

Jest jak intruz w normalny bazarowy tryb. Nie pasuje. Idzie ze swoim wózkiem, pcha go mozolnie i woła do ludzi, żeby go choć zauważyli, żeby zobaczyli jego zioła, pieprz, majeranek w półkilowych torbach z zamknięciem, szczelnym, liście laurowe. – Mam wiele innych ziół – zdaje się krzyczeć. Choć nie podnosi głosu.

Jego podróż przez bazar, jego wózek pełen ziół i jego prośby o choćby spojrzenie na te zioła są jak łkanie żebraka. Prawdziwego żebraka. Biblijnego, o którym słuchamy w każdym niedzielnym czytaniu.

Na bazarze w Ursusie jak w biblijnych opowieściach, nikt go nie słyszy. Większość ludzi mija go obojętnie. Niepomna na zioła, majeranek, pieprz w torebkach zamkniętych przecież szczelnie, świeży. Ma też inne zioła.
Nikogo to nie obchodzi. Komu potrzebne pół kilo majeranku. Albo pięć torebek pieprzu.
Znużony. Zmęczony. Nie może iść dalej.
Pewnie nie stać go na wykupienie stoiska na bazarze w Ursusie. Zresztą po co mu stoisko. Straciłby tylko na tym. Bardziej opłaca się pchać ten wózek, choć nogi bolą. Choć nie da się. Bo stary, bo chory. Bo nogi jak banie, spuchnięte. Nadęte. Daleko nie pójdzie. To po co płacić za miejsce. I tak nie zarobi.

– Niech pani kupi majeranek – mówi mężczyzna pchający wózek z ziołami na bazarze w Ursusie. – Syn kupił u mnie pieprz.

Patrzę na niego i nie wiem, skąd on to wie, że to moja Matka.

Kupiłem ten pieprz i mam zapas na rok. Ale jeśli spotkam go za tydzień, kupię pół kilo majeranku, 10 torebek pieprzu, torbę liści laurowych i po torbie tego, co ma na swoim wózku.

Jakby ktoś potrzebował…


W „Karfurze” zabrakło dziś wózków na zakupy. Koszyków zostało może z pięć. W alejkach, jak na bazarze w Ursusie, trudno przejść. Gdzieś między jogurtami a serkami pcha wózek stara kobieta. W wózku jogurt, ser bez tłuszczu i masło. Stoi przed lodówką z parówkami. Berlinki, z indyka, z szynki. Czyta uważnie ceny.

Podchodzimy razem do kolejki. Ona nie bardzo wie, za kim ma stanąć, bo tłum kłębi się jak ławica ryb.

– Pani była przede mną – mówię.

Uśmiecha się nieśmiało. Cofam się nieco, by mogła stanąć w kolejce.
W jej wózku nie ma parówek.


© Andrzej Szozda
6 grudnia 2019
źródło publikacji: „Na straganie w dzień targowy… Tu Pismo nie ma zastosowania. To nie są biblijne tereny”
www.Tygodnik.TVP.pl





Ilustracje Autora:
wszystkie © Andrzej Szozda / za: www.tygodnik.tvp.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2