O głębokich i płytkich relacjach między narodami
Jak wszyscy wiedzą pomiędzy narodami istnieją relacje głębokie i płytkie. Do tych pierwszych zaliczamy relacje niemiecko-żydowskie, a do tych drugich relacje polsko-żydowskie. Istotnym wyróżnikiem obydwu relacji, jest to, kto kogo oszukał i na jakich założeniach oparł swoje oszustwo. Niemcy, jak wiemy, byli górą, zrobili żydów w trąbę, okradli ich, wymordowali, potem coś tam oddali, ale do dziś nie zmieniło to faktu, że relacje pomiędzy nimi a żydami uważane są za głębokie i poddawane są licznym studiom, z których wyciąga się przeważnie obłąkane wnioski. Te drugie relacje są płytkie, albowiem to Polacy zostali przez żydów okantowani, a na dodatek – w imię nowego pogłębienia relacji z Niemcami, żydzi zwalają na Polaków odpowiedzialność za niemieckie zbrodnie.
Są bowiem ufni i wierzą, że ten raz za Hitlera był już naprawdę, ale to naprawdę „najostatniejszy”. Od tego momentu Niemcy będą już grzeczni i mili dla żydów. Tak ująłbym hipotezę roboczą dzisiejszego tekstu, a teraz zacznę się zastanawiać na czym polega ten dziwny fenomen miłości żydów do Niemców. To jest rzeczywiście głębokie i moim zdaniem dotyczy całej tradycji walki cesarstwa z Rzymem o pierwszeństwo władzy. W Polsce nikt się analizowaniem tych kwestii nie zajmuje, ale ja poświęciłem im cały, nowy numer „Szkoły nawigatorów”, który opowiada o relacjach pomiędzy Rzymem a władzą doczesną. W zasadzie cały poświęcony jest Rzymowi. Znalazłem nowych autorów, oni napisali teksty, choć jeszcze nie wszyscy, muszę przyznać, i niebawem numer idzie do składu. Ja zaś chciałem tu opowiedzieć o pewnej niezwykłej postaci, o której w Polsce nikt się chyba nigdy nie zająknął, bo i po co. O postaci, która była żywą ilustracją głębi stosunków niemiecko-żydowskich przed Hitlerem i w czasie jego panowania. Człowiek ten był niemieckim historykiem żydowskiego pochodzenia i nazywał się Ernst Kantorowicz. Jego angielska biografia dostępna jest na allegro. Zachęcam wszystkich do jej studiowania. Jego najsłynniejszym dziełem była ogromna biografia cesarza Fryderyka II Hohenstaufa, którego postać rzuciła cień na całą historię Kościoła. My o tym nic nie wiemy, albowiem w Polszcze naszej takie sprawy nie pasjonują nikogo. O wiele łatwiej jest dyskutować o tym czy Niewiadomski był bohaterem czy szaleńcem. Tu mała dygresja – jak widzę takie dyskusje to nie dziwię się, że żydzi mają nas w głębokiej pogardzie i usiłują zrobić nas w konia przy każdej możliwej okazji. Z Niemcami tego jakoś nie czynią.
Ernst Kantorowicz był antypolskim żydem z Niemiec, który pokończył wszystkie ważne, niemieckie szkoły, a potem wstąpił do wojska i zajął się zwalczaniem powstania wielkopolskiego, na chwałę Wilhelma II i całej monarchii. Po upadku tejże nie czuł się najlepiej, aż do momentu, kiedy na scenie pojawił się pan Hitler, który przypominał Ernstowi jego ulubionego bohatera z przeszłości – Fryderyka II Hohenstaufa. Okazało się jednak, że panu Hitlerowi, nie chodzi o to, o czym myślał Ernst Kantorowicz, ale o coś innego zgoła. I tak bohater nasz musiał emigrować do Londynu, a potem do USA, gdzie zrobił wielką karierę. Jego najważniejszym dziełem jednak pozostaje wielka księga o dobrym cesarzu, który zwalczał złych papieży, ale przez swoją dobroć i szczerość wobec świata, musiał jednak przegrać. I teraz popatrzcie jak to się dziwnie plecie – wydawnictwo Napoleon V, wydaje przetłumaczone na polski dzieło Kantorowicza, którego nikt ani nie omawia, ani nie czyta, ani niespecjalnie się nim interesuje. Jest tak, albowiem książki historyczne traktowane są przez tak zwany pasjonatów, jak kiedyś znaczki pocztowe. Można je pokazywać w czasie wizyty szwagra i wymienia ogólne bardzo uwagi na temat treści, bo już nie autora. Nie wierzę bowiem w to, by ktokolwiek zadał sobie trud zrozumienia, kim był Ernst Kantorowicz. Podobnie jak nikt nie zadał sobie trudu, by dociekać na czym naprawdę polegała polityka Fryderyka II Hohenstaufa wobec papieża. To jest dość oczywiste, ale jak zwykle jest niezauważane. Otóż polityka ta polegała na trwałym i tajnym, wymierzonym w całe chrześcijaństwo, sojuszu z islamem. Do mnie jeszcze ta biografia nie dotarła, więc nie wiem co dokładnie napisał Kantorowicz, ale dotarła do mnie biografia Kantorowicza. I tam, w tej książce, widzimy na jednym zdjęciu Ernsta w niemieckim mundurze, jak pozuje ze swoim kolegą z frontu, oficerem wojsk tureckich. Pewne rzeczy są w polityce niezmienne i trzeba naprawdę wiele drzew przerobić na papier i wykształcić wielu tępych zupaków-propagandystów, żeby odwrócić od nich uwagę dociekliwych czytelników.
Teraz uwaga – bardzo proszę komentatorów, którzy pierwszy raz usłyszeli o powyższych kwestiach i za pomocą wiki zaraz odkryją, że panowania Fryderyka II Hohenstaufa przypada akurat w tym momencie, kiedy na Europę najechali Mongołowie, by nie publikowali swoich odkryć w komentarzach, bo fakt ten, choć doniosły, dla istoty omawianych tu spraw nie ma znaczenia. Dodam tylko, że Fryderyk nie był kolegą Mongołów, a poznajemy to po tym, iż kazał odrąbać łeb synowi weneckiego doży. Można nawet zaryzykować hipotezę, że Wenecjanie przyspieszyli akcję Mongołów zawiedzeni nieskuteczną polityką papieża Grzegorza IX wobec cesarza. No i nieco zaniepokojeni sukcesami floty Fryderyka.
Wracajmy jednak do biografii. Jak to jest, że tak zasłużone wydawnictwo jak Napoleon V wydaje książkę Kantorowicza, która wywołała spory skandal w swoim czasie, książkę której bohaterem jest ojciec wszystkich herezji, przerobiony na romantycznego władcę krainy mlekiem i miodem płynącej? O co mi chodzi? O to, że biografię żyjącego współcześnie z Fryderykiem, świętego króla Francji Ludwika IX, wydaje z kolei wydawnictwo Klinika Języka, które nie ma dotacji i musi się jeszcze tłumaczyć przed komentatorami z tego iż zorganizowało zbiórkę na tłumaczenie tej biografii. To jest moim zdaniem niezwykłe i głębokie prawie tak samo jak relacje niemiecko-żydowskie. No, ale zostawmy tę kwestię, by uniknąć oskarżeń o kierowanie się resentymentem.
Teraz o skandalu. Ernst napisał swoją książkę nie wspomniawszy nawet o aparacie naukowym. Jest to w zasadzie epopeja wychwalająca pod niebiosa Fryderyka II Hohenstaufa i jego politykę. Spotkał się za to z krytyką środowisk naukowych i potem, do kolejnego wydania już ten aparat dołączył. Nie zmienia to jednak faktu, że ostra fascynacja Ernsta cesarzem jest faktem. Konsekwencje zaś z tego wynikające są następujące: każdy młody, aspirujący historyk, chce być w istocie Ernstem Kantorowiczem i postępować tak bezkompromisowo wobec środowiska i kolegów, jak on. Każdy chciałby w ten sposób uwodzić publiczność. Dotyczy to także, w może przede wszystkim historyków polskich. Nie rozumieją jednak te biedne bęcwały rzeczy najważniejszej, tego mianowicie, że relacje niemiecko-żydowskie były, są i pozostaną głębokie, a relacje polsko-żydowskie, były, są i pozostaną płytkie. No chyba, że któryś z polskich historyków zechce się naprawdę żydom narazić. Dodam teraz dla wyjaśnienia i ułatwienia, że owo narażanie się nie polega na tym, by wzruszać się i ekscytować losem Eligiusza Niewiadomskiego, człowieka wykształconego i zatrudnianego przez rodzinę Natansonów, ale na czymś innym zgoła. Nie powiem na czym, żeby im za bardzo roboty nie ułatwiać.
Propaganda sercowa
Mogę się mylić, ale ludzie stający samotnie wobec poważnych emocjonalnych kryzysów, nie mają ochoty, by o nich opowiadać. Jeśli zaś czynią to ochoczo, to albo są zaburzeni, albo wynajęci. Poza tym wobec nieszczęść jakimi doświadcza nas Pan Bóg, stajemy często uzbrojeni w rutynę i to czasem ułatwia nam zmagania z losem. Ponieważ jednak emocje są pasem transmisyjnym propagandy, nie możemy nigdy o nich zapominać i zawsze musimy brać pod uwagę nieszczerość, w chwilach kiedy ktoś je przed nami demonstruje.
Rozmawialiśmy tu wielokrotnie o nieautentycznych, naciąganych książkach pisanych przez autorów z wyznaczoną przez kogoś misją. Dziś także angażuje się do roboty propagandowej takich autorów, ale o wiele skuteczniejsi są tak zwani ludzie z ulicy,
najlepiej dotknięci jakimi ciężkimi losowymi przygodami, albo dobrowolnie w coś uwikłani. W coś, co uniemożliwia trzeźwą ocenę i uwalnia wyłącznie emocje, czyniąc nas ich niewolnikami. To się zdarza wszędzie, nie tylko w obszarach takich jak media społecznościowe, czy telewizja prywatna, to się zdarza nawet przy ocenie postaci i wypadków z historii Kościoła.
Najwięcej emocji wywołują rzecz jasna chore dzieci i chore zwierzęta. Chorzy starcy służą temu jedynie, by inicjować dyskusje o eutanazji. Do niczego więcej nie są potrzebni. Stoimy dziś wobec problemów, które dwadzieścia lat temu wydawałby się zbiorem kosmicznych idiotyzmów i niebawem, mam wrażenie, będziemy musieli jednak zaakceptować te wszystkie nowinki, przed którymi dziś się wzdragamy. Nie wiem czy pamiętacie, ale nie tak dawno przecież toczyła się dyskusja czy legalizować miękkie narkotyki. Dziś nikt jej nie pamięta, a człowiekowi, który optowałby jednak za ich legalizacją można by chyba spokojnie wytoczyć proces. Każdy bowiem wie, że poważne ćpanie zaczyna się od palenia trawy i nie ma mowy, żeby było inaczej. Czy ktoś dziś próbuje szydzić z tych, jakże poważnie dyskutowanych dylematów? Oczywiście nie, ale mamy inne dylematy. Czy geje mogą adoptować dzieci? To jest problem poważny, a niebawem będzie jeszcze poważniejszy, jeśli Biedroń okaże się jednak kandydatem lewicy na prezydenta. Jak wiemy, mnóstwo par w Polsce i nie tylko w Polsce, albo nie może z jakichś przyczyn adoptować dzieci, albo posiada dzieci z dysfunkcjami, na przykład z zespołem Downa. Opieka nad takim dzieckiem, dla dwójki osób, to jest krzyż pański. Wiem to na pewno, albowiem znam rodzinę, gdzie urodziła się dziewczynka, dziś już dorosła osoba, z głębokim zespołem Downa. Opieka nad taką osobą wymaga krańcowych poświęceń i mowy nie ma, żeby wykonywana była przez jednego tylko człowieka. Nawet jeśli pobierałby on jakiś monstrualny zasiłek, uniezależniający ją od przymusu chodzenia do pracy.
Okazuje się jednak, że dzieci z zespołem Downa są znakomitym materiałem propagandowym, za pomocą którego można przekonać ludzi, poprzez wzruszenia i emocje, że geje, także samotni świetnie nadają się do opieki nad dysfunkcyjnymi dziećmi. We Włoszech, niejaki Luca Trapanese, czterdziestoletni gej, adoptował niechcianą dziewczynkę o imieniu Alba. Dziecko jest dotknięte zespołem Downa, a Luca umieszcza na instagramie serie zdjęć, na których widać jak opiekuje się swoją adoptowaną córeczką. Łatwo też znajdziemy informację o tym, że Luca został ojcem Alby ponieważ ponad dwadzieścia par, zgłaszających się do adopcji, wystraszyło się choroby tego dziecka i konsekwencji opieki nad nim. Myślę, że to jest kłamstwo, a przypadek pana Trapanese jest starannie wypreparowany. Zrobiono to w taki sposób, by pod względem estetycznym i emocjonalnym nie można się było do niczego przyczepić. Nie znam włoskich realiów, ale ciekaw jestem przede wszystkim tego, ile Luca dostaje od państwa w związku z opieką nad małą Albą i gdzie pracuje, że może sobie pozwolić na całodzienną przecież, bo tego wymagają dzieci z Downem, opiekę. Tego się pewnie nie dowiemy, bo zakontraktowany przez media przekaz nie przewiduje upublicznienia informacji na takie tematy. Chodzi przecież o to, by jak największa ilość ludzi wzruszyła się losem małej Alby i jej bohaterskiego ojca. Chodzi także o to, by ludzie ci reagowali wściekłością na każdą próbę zracjonalizowania pomysłu, szalonego z istoty, a polegającego na tym, że homoseksualni mężczyźni adoptują małe dzieci. Owa wściekłość będzie karmiona takimi właśnie przykładami jak Luca Trapanese i mała Alba.
Czy ja jestem aby całkowicie pewien, że tak będzie? Oczywiście, albowiem tak działa wahadło emocji, które zostaje wychylone w jedną stronę, tę dobrą, szlachetną i podkreślającą wrażliwość, po to, by z wielką siłą wychylić się następnie w stronę drugą – w stronę emocji negatywnych i negatywnych reakcji.
Nie neguję tu absolutnie przypadku pana Trapanese i jego szczerych intencji, wiem jednak, że bez wspomagania, opieka nad dzieckiem dotkniętym zespołem Downa nie jest po prostu możliwa. Propaganda zaś globalna otwierająca drogę do masowych adopcji dzieci przez gejów, musi i może oprzeć się na licznych, budzących wzruszenie, przypadkach. Te zaś mnożna mnożyć, mając do dyspozycji nieograniczone budżety. Co się jednak stanie po tym kiedy w całej Europie uda się przeprowadzić operację zmiany prawa i geje zaczną masowo adoptować dzieci? Co będzie z małą Albą, która już zdąży wyrosnąć i będzie żyła w najlepsze obok swojego starzejącego się taty, który zapewne rozejrzy się za wielką miłością swojego życia i zechce też ustabilizować inne swoje emocje, te nie związane z rodzicielstwem.
Jak wiemy, Patryk Jaki, polityk, członek PiS, minister, ma również dziecko z zespołem Downa i wielokrotnie jego relacje rodzinne, były omawiane w mediach. W zasadzie przestało to już dawno być sensacją, a Patryk Jaki, nie mówi już o tym, jak to jest mieć dziecko z taką dysfunkcją. Na widok Jakiego, spacerującego ze swoim synkiem, nikt z całą pewnością nie wzruszyłby się, ani nie zastanowił, jak to jest poświęcać życie takiemu dziecku. Co innego pan Trapanese, nich mu Pan Bóg da siły i zdrowie, ale też przywróci opamiętanie, by miał świadomość jak ciężkie wyzwanie podjął. Nie można bowiem żyć dla takiego dziecka karmiąc się emocjami z instagrama i ekscytacją starych i młodych wariatek, które chcą koniecznie mieć przyjaciela geja z małym dzieckiem, żeby objawić światu swoją nadzwyczajną wrażliwość. Tego się zrobić nie da, ale Luca Trapanese, nie wie o tym jeszcze. On się dopiero będzie tego dowiadywał. Wypada więc jeszcze pomodlić się o siły dla niego i jego bliskich, jeśli takowych posiada.
O autorach z wykształceniem technicznym
Nie wiem, co mi się stało, że z rana samego wszedłem na stronę technikum leśnego w Zagnańsku, którego przecież nie kończyłem, nigdy w nim nawet nie byłem. Jedynie co jakiś czas myślę sobie o tym, że lepiej by było, gdybym wiosną roku 1984 zawiózł papiery tam właśnie, a nie do Biłgoraja. Miałbym przede wszystkim bliżej, wsiadałbym w pociąg w Dęblinie i jechał spokojnie do samego Zagnańska. Nie musiałbym się przesiadać w Lublinie w autobus i czekać tylu godzin, a potem jechać w zaduchu, z chorobą lokomocyjną, po dwóch awiomarinach, do tego dziwnego miejsca, gdzie nie ma nawet normalnego rynku. No, ale stało się tak, jak się stało. Nie wiem dlaczego zacząłem przeglądać wpisy na stronie szkoły w Zagnańsku, ale fakt jest faktem, że znalazłem tam informację o spotkaniu uczniów z poetą, który w dodatku jest absolwentem tego technikum. Napisali tam, że spotkanie wzbudziło wielkie zainteresowanie, a uczniowie słuchali w skupieniu, nauczyciele zaś z zainteresowaniem. A może na odwrót? Nie jest to szczególnie istotne. Poeta nazywa się Michał Soból i gdybym zdecydował się na naukę w Zagnańsku, na pewno byśmy się spotkali, albowiem jest on jedynie rok młodszy ode mnie. No, ale sprawy potoczyły się inaczej. Ponieważ znam doskonale realia jakie rządzą społecznościami w takich szkołach nie uwierzyłem w to, że spotkanie przebiegało rzeczywiście w takiej atmosferze, jak to zadeklarowano we wpisie. Może kilku uczniów z jakimiś nieuzasadnionymi ambicjami słuchało z uwagą tego, co poeta im opowiadał, ale reszta nudziła się, grała na telefonach, albo gapiła się w okno. Nauczyciele zaś myśleli tylko o tym, jak tu się z tego spotkania wykręcić. Zastanowiło mnie jednak to, że poeta w ogóle został zaproszony na spotkanie z uczniami. No i zadałem sobie pytanie, co takiego trzeba pisać, żeby dostąpić zaszczytu zaproszenia do swojej byłej szkoły, na taki wieczorek? Zacząłem przeglądać wiersze poety Sobola i, ujmę rzecz łagodnie, zaskoczenia nie było. Oto próbki, moim zdaniem reprezentatywne.
KOŚCIOŁYJak widzimy, obydwa wiersze dotyczą lokali, do których człowiek może się udawać regularnie, dla zaspokojenia pewnych potrzeb. Nie ma jednak przymusu, nie musi tego czynić wcale. Akcenty rozłożone w tych utworach, jasno wskazują, że Michał Sobol, musiał być poetą zauważonym, nagrodzonym i wyróżnionym. Co do tego nie ma kwestii. Jak możemy przeczytać w wiki, wyróżniono go nawet nagrodą im. Herberta. Jakby tego było mało, publikował w pismach takich jak „Lampa”, które wydawane jest przez wydawnictwo „Lampa i iskra boża”, w całości dotowane przez państwo. Redaktorem naczelnym tego periodyku, jest znany literaturoznawca Paweł Dunin Wąsowicz, syn Krzysztofa Dunina-Wąsowicza, historyka ruchu ludowego w Polsce. Książki tego pana, należy przeczytać koniecznie, zanim zostaną one wyrzucone z bibliotek, bo tam – mimochodem rzecz jasna – napisane jest czym w rzeczywistości był ruch ludowy. No i ponadto sprawa ma swój wymiar kabaretowy – warszawski inteligent, na polecenie partii jak rozumiem, opisuje dzieje ludowców. Paweł Dunin Wąsowicz był ponadto, o czym już nikt nie pamięta „odkrywcą” talentu Doroty Masłowskiej, która zapodziała się dziś nie wiadomo gdzie.
Chłodne mury kościołów wciąż jeszcze pamiętają o jurajskich
początkach i jak rodzice znają nasze dziecięce
choroby, które w każdej chwili znów mogą wybuchnąć
ze zdwojoną siłą. Wchodzimy między świece
i chorągwie jak w las, szukamy prześwietlonych polan i świeżych
traw, aby się nimi trochę popaść, choć przez chwilę
nie myśląc, nie myśląc o wygnaniu. Czarodziej ksiądz spala
nad nami wonne zioła i mówi, że Bóg pocierpi za nas.
SALONY
Najdroższy jest dotyk. Jaszczurka koronkowych majtek
zbiega w dół po udzie i na chwilę przystaje
na czerwonym paznokciu najszerszego palca. Powiewa
zielonozłoty motyl banknotu i uśmiech tą drobną
niezręcznością wywołany przekierowuje wzrok na łoże
bez pościeli. Płyniemy. W lotnym piasku najgorętszej
z pustyń, śniąc swój wieczny sen o morzu. Burdele
zwane są dziś salonami masażu, lecz to niczego nie zmienia
Po co ja to wszystko piszę i po co znęcam się nad biednym poetą z Zagnańska? Otóż czynię to dlatego, że co jakiś czas pojawia się na horyzoncie jakaś łachudra, która zaczyna drwić ze mnie, że jestem autorem po technikum leśnym, ha, ha, ha, ha….po technikum leśnym. No więc tu macie poetę po technikum leśnym, który uprawia, jak większość współczesnych poetów, twórczość wysiłkową, brnąc w koleinach wyrytych przez wcześniejszych jakichś autorów, którzy odkrywali, że można księdza porównać do czarownika, albo, że w burdelu jest całkiem miło. Do tego nagradzają go ludzie tacy jak Zagajewski, a wiersze drukuje mu Dunin. Ktoś powie, że kieruje mną niezdrowy resentyment. To nie jest prawda, kieruje mną dobrze rozumiany interes własny. Jak ktoś jeszcze raz podniesie argument mojego wykształcenia, musi się liczyć z najgorszym.
Chciałem teraz rzec kilka słów o moich kolegach, którzy próbowali swoich sił jako poeci i jako grajkowie. Było ich nawet całkiem sporo i każdy z nich był osobną, zasługującą na epopeję katastrofą. Po jakimś czasie, bynajmniej nie krótkim, porzucali swoje marzenia o karierze literackiej czy też muzycznej i szli normalnie do roboty, ale cośmy mieli z nimi zabawy to nasze. Najlepsze było to, że nauczyciele byli wobec nich całkiem bezradni. To znaczy, jak trzeba było przygotować program na jakąś akademię, to oni się zgłaszali dobrowolnie, a wszyscy inni, którzy mogli wyraźniej zadeklamować wiersz, albo zagrać na gitarze, tak żeby widownia usłyszała melodię, uciekali od tego zaszczytu ile sił w nogach. I tak na scenie pojawiał się kolega Paweł, który miał tak straszny szczękościsk, że z ust wydobywały mu się dźwięki przypominające jakiś syk strażackiego węża, przebitego widłami. Człowiek ten, rzecz oczywista, śpiewał piosenki do tekstów Edwarda Stachury, co wprawiało nas – widownię, a także nauczycieli w stupor i konsternację, tak wielką, że po zakończeniu akademii w ogóle nie mogliśmy mówić. Byli tacy co po występie kolegi Pawła po prostu zwiewali, biegnąc po schodach w dół na oślep. Trochę lepszy był Józek, ale on miał z kolei giełkot i mówił jeszcze gorzej niż Janusz Mikke, zwany Korwinem. Kiedy przychodziło do śpiewania, a Józek miał repertuar satyryczny, uważał się, bowiem za prześmiewcę, trzeba było mocno wytężać ucho, by cokolwiek usłyszeć. Piosenki, które Józek śpiewał nijak nie pasowały do tego co wyczyniał on w tym samym czasie z gitarą. To znaczy słowa emitowane były w innym rytmie niż melodia, ale Józkowi to nie przeszkadzało. Nam też nie, bo Józek był człowiekiem lubianym i jakimś takim empatycznym. Tak więc słuchanie go nie niosło za sobą jakichś głębokich, estetycznych rozterek. Najgorsze było to, że Józek ćwiczył na tej swojej gitarze w sobotę i w niedzielę z rana. Siadał w łazience, gdzie był największy pogłos, walił w struny gitary i darł mordę do nieprzytomności. Kiedyś, w czasie józkowej próby, weszliśmy z Jankiem do tego kibla, żeby zapalić. Zachowując całkowity spokój i patrząc na Józka, jak na nowo odkryty gatunek ssaka, Janek zapytał – Józek, ty to robisz specjalnie? Józek ani się nie przejął, ani nie obraził, był to bowiem człowiek gorąco wierzący w swój, dany mu od Boga, talent.
Wszyscy oni, rzecz jasna, próbowali pisać wiersze, ale – co za szczęście – nie zapamiętałem ani jednego z tych utworów, choć zdarzało się, że czytali je na głos.
Tak to było z poetami w technikum leśnym „z siedźbą” w Biłgoraju. Zapytacie co takiego ja robiłem i czy próbowałem jakoś zwrócić na siebie uwagę? Nie czyniłem tego. Byłem bowiem bardzo serio zainteresowany swoją karierą autorską. Głos zaś wewnętrzny podpowiadał mi, żeby nie wspominać ani słowem o swoich planach i marzeniach, tylko czekać spokojnie na rozwój wypadków. No, a ja często, choć nie zawsze, słucham tego głosu.
Telewizyjne sądy doraźne, czyli o degradacji polityki i polityków
Nawet największa polityczna świnia stara się podkreślić swoją wielkość i czyni to na różne sposoby. Odnawia stare części miast, fotografuje się z dziećmi, zawraca bieg wielkich rzek. Popełnia też zbrodnie, ale czyni to w imię racji stanu. Osobną kwestią pozostaje jak te rację stanu rozumie, ale nie o tym będziemy dziś mówić. Po raz pierwszy jednak zdarza się, że polityczną karierę zapowiada ktoś, kto mówi, że występuje w imieniu społeczeństwa. Mam na myśli Hołownię Szymona. Komuniści występowali w imieniu ludu pracującego miast i wsi, Piłsudski wysiadł z czerwonego tramwaju, żeby zostać przywódcą narodu, który po części w jego przywództwo wątpił. Hołownia zaś chce wystąpić w imieniu całego społeczeństwa. Uważam, że należałoby to potraktować serio. Głównie z tego powodu, że społeczeństwo musi mieć reprezentantów, a ci powinni być wybrani spośród najlepszych. W Polsce najlepszych selekcjonuje się już od szkoły podstawowej, a czyni się to według kryteriów rodzinnych i organizacyjnych. Przy czym statutowe cele organizacji reprezentowanych przez członków określonych rodzin, muszą ustąpić kryteriom rodzinnym. No chyba, że w grę wchodzi aktywność organizacji zagranicznych, wtedy jest na odwrót.
Nie mam wcale ochoty szydzić w związku z ogłoszeniem kandydatury czy też rzekomej kandydatury Hołowni, albowiem uważam, że kiedy on raz wkroczy na ścieżkę polityczną już z niej ze zejdzie. My zaś obejrzymy rzeczy, o których się Teofilowi Bartoszewskiemu nie śniło. Pan Szymon bowiem jest człowiekiem bardzo ambitnym i gotowym do wszelkich targów z siłami, zamieszkującymi tereny znacznie odleglejsze niż Sołowki. To cytat z Bułhakowa, gdyby ktoś nie pamiętał. Można zapytać, dlaczego ja uważam kandydaturę Hołowni za degradację polityki i polityków w Polsce? Sądzę tak albowiem wraz z pojawieniem się na scenie pana Szymona, odejdą w przeszłość poczciwe i ograne, a także akceptowane przez wszystkie strony chwyty, podchody, zagrania i świństwa, jakie stosowano w polskiej polityce i pojawi się jakość nowa. Jaka? Tego nie wiemy, albowiem nie znamy treści cyrografu, który podpisał Hołownia. Myślę jednak, że są to sprawy poważne, albowiem reakcje Szymona Hołowni na różne kwestie, często błahe, są poważne, a czasem bardzo poważne. Jeśli zaś ktoś, kto wybiera się do polityki traktuje siebie i swoje otoczenie w sposób niezwykle serio i bywa, że ma łzy w oczach, kiedy sprawy nie idą po jego myśli, to moim zdaniem mamy powód, by się niepokoić. Nie ma bowiem takiego narzędzia, podsuniętego przez usłużnych pomagierów, którego człowiek ten byt nie użył, by przeforsować swoje racje.
Jak wiecie jestem zwolennikiem teorii prób. To znaczy uważam, że wszystko w polityce musi zostać przećwiczone na sucho, w warunkach bezpiecznych i nie przypominających realiów politycznych, zanim zostanie w polityce zastosowane. I popatrzcie teraz na te wszystkie gremia jurorskie oceniające występy młodych ludzi, którzy śpiewają, tańczą, albo pokazują różne sztuki. Czy Wam to czegoś nie przypomina? Mam na myśli owe wyćwiczone reakcje, te zachwyty, łzy, to oburzenie i wściekłość nie raz? Mnie to się kojarzy z sądami republikańskimi we Francji po roku 1789 i z sądami, w których młodzież ideowo zaangażowana, pionierska oceniała postawę starych, pamiętających czasy przedrewolucyjne, nauczycieli. Decyzje jakie podejmują ci ludzie są dramatyczne i od nich zależy kariera, a być może życie uczestników tych dziwnych konkursów. Jakby tego było mało, w niektórych programach, decyzja jury, wspomagana jest prze publiczność, która głosuje sms-ami. No i jak wszyscy wiemy, czasem zdarzało się, że w gronie jurorów oceniających występy tak zwanych zwykłych ludzi zasiadał Szymon Hołownia, który teraz zamierza wejść do polityki. Powtórzę – musimy uważać na takie histerie, bo one nie są bez znaczenia. Ktoś może powiedzieć, że oszalałem. Aha, przypomnijcie sobie pocieszne roty cara Piotra, a jak ktoś lubi redukcję ad hitlerum, niech sobie przypomni występy Adolfa w piwiarniach, wraz z kolegami.
To co widzimy, w czasie tych konkursów, to są normalnie rewolucyjne sądy doraźne. Każdy werdykt poprzedza nakręcanie spirali emocji, ale najlepsze moim zdaniem jest to, że ludzie, którzy są sądzeni mają wszystkie atuty po swojej stronie, albowiem nikt z sędziów, nie byłby w stanie wykonać tych numerów, które ocenia. A jednak ludzie ci zasiadają w gremiach oceniających. Także pan Szymon, który jest przecież także pisarzem, wierzącym katolikiem, a jego wszystkie występy aranżowane są po to, by przekonać nas, że od jego opinii nie ma odwołania zasiada w tych sądach doraźnych. A tak jest przy tym czysty, szlachetny i prawy, normalnie jak obywatel Robespierre. Chyba nawet jest trochę do niego podobny. Za sędziami stoją racje wyższe, które zostały sformułowane przez nowe, rewolucyjne zgromadzenie narodowe, pardon, społeczne, pozostające na razie w ukryciu.
W czyim imieniu występujące? Społeczeństwa rzecz jasna, bo nie narodu przecież. Naród to przeżytek. Społeczeństwo zaś jest różnorodne i takie musi pozostać, a jeśli ktoś będzie próbował zniszczyć ową różnorodność, marny jego los. No, ale nikt nie próbuje przecież, o co chodzi? Organizacje mniejszościowe są dotowane z budżetu, działają inne organizacje, reprezentujące najdziwniejsze grupy ludzi, wychodzące z absurdalnymi nieraz programami. W czym problem? W tym, że tempo zmian społecznych jest za wolne i nie chodzi bynajmniej o utrzymanie znanego nam dziś z codziennych doświadczeń status quo. Chodzi – że tak zażartuję – o coś więcej. O reformę gruntowną. Tej zaś nie można robić na łapu capu, albowiem ktoś może się zorientować, co jest grane i proces reformowania przerwać. Jeśli jednak będzie się to czynić ostrożnie, za pomocą haseł nie budzących żadnych podejrzeń, a także przy pomocy szlachetnych i ideowych ludzi, zachowujących się tak, jakby przemawiał przez nich Duch Święty, sukces będzie pewniejszy. No więc, ja, nikomu nieznany bloger i postać całkowicie nieważna, ogłaszam już dziś, na wszelki wypadek, że widzę co jest grane. I ten numer nie przejdzie. Biorę też na siebie wszystkie ewentualne szyderstwa i kpiny wynikające z takiego jak wyżej postawienia sprawy. Rewolucji nie będzie. Odwołamy ją. Amen.
O tym jak wpływowi ludzie zmieniają świat wokół nas
Dzięki Bogu troll, który się tu wpisywał, namawiając mnie do rozmowy z Karoniem, a przez to zapewne liczący na podniesienie sprzedaży książki tego ostatniego, nie musi już tego robić. Oto bowiem w ramach nagrody im. Józefa Mackiewicza, Karoń został specjalnym laureatem. Nagrodziła go polsko-amerykańska fundacja PAFERE. Sprzedaż więc tej publikacji powinna skakać jak kangur.
Zanim zacznę z tego żartować, chciałbym zacytować fragmenty wywiadu ze słynnym szpiegiem i literatem jednocześnie panem Severskim. Wywiad ten przesłał mi rano jeden z czytelników, a w środku są naprawdę rewelacyjne rzeczy. O tym w jaki sposób ludzkie słabości ujawniające się na portalach społecznościowych, pomagają w inwigilacji zamkniętych grup. Takich jak na przykład nasza. Oto buduje się fikcyjną postać, a potem wprowadza się ją do jakieś społeczności za pomocą osób już się tam znajdujących i gotowe. Potem zaś można już wszystkich inwigilować, a nawet wpływać poważnie na treści publikowane w tych społecznościowych portalach. Niestety nie zdradza nam pan Severski po co? Po co to robić? Wszyscy wiemy co odbywa się na portalach społecznościowych, nikt z nas tutaj nie jest anonimowy, a Severski pisze, że oficerowie służb nie mogą się lokować w takich miejscach. No to może podoficerowie mogą? Sam już nie wiem, co o tym sądzić? Trzeba wymyślić trolla, do tego jakąś gawędę i siedzieć cały czas na portalu, żeby pamiętać jakie wątki są dyskutowane. Po co? Żeby się potem dowiedzieć, o co pokłócił się Osiejuk z valserem? Albo dlaczego bendix nie lubi ongaku? No dobra, żartuję, Severski pisze o tym, jak się inwigiluje ludzi na fejsbuku. Musi być w tym prawdziwym mistrzem. Ponieważ ja jestem zainstalowany na fejsbuku nie ma możliwości, żebym nie był inwigilowany przez tajne służby. Podobnie jak wszyscy inni, którzy tam siedzą. I teraz patrzcie:
https://www.youtube.com/watch?v=qsggo7sa-50
Wręczają oto tę nagrodę Karoniowi, a czyni to pani Halszka Bielecka, która po konferencji w Kalsku, wiosną tego roku, została moją znajomą na fejsbuku właśnie. Ja się niewąsko zdziwiłem, albowiem – po zerknięciu na profil pani Halszki – zorientowałem się, że jest ona zwolenniczką Konfederacji i w ogóle prawicy w wydaniu hard core. I nagle okazuje się, że wręcza ona nagrody im. Mackiewicza, a wśród nominowanych są osoby takie jak Piotr Gursztyn i Paweł Lisicki, ludzie stojący od Konfederacji jak najdalej. Listę zaś nagrodzonych czy też nominowanych odczytuje Stanisław Michalkiewicz, który ostrzegał niedawno Polaków przed ustawą 447. To jest, w mojej naiwnej ocenie, dość niezwykłe. Czyżby pomiędzy pisowskimi urzędnikami medialnymi takimi jak Gursztyn, a twardymi zwolennikami Konfederacji nie było żadnej istotnej różnicy? To chyba niemożliwe, może niech w tej kwestii wypowie się znany szpieg i znawca Vincent Severski.
Przyznam, że nie miałem siły odsłuchać do końca laudacji jaką pan z fundacji PAFERE (polsko-amerykańskiej zaznaczam, co w istocie oznacza pewnie polsko-żydowską fundację w ocenie Stanisława Michalkiewicza), wygłosił na temat Karonia. Już wolałbym chyba słuchać samego Karonia, on przynajmniej wierzy w to co opowiada, a efekt zwykle jest dość zabawny. Tu zaś waloru żadnego nie ma. Odsłuchałem tylko kawałek, ten gdzie jest mowa o niezależności Karonia, który jak ten Bikile Abebe, wybiegł na bosaka z buszu i pobił wszystkie rekordy świata. Karoń bez pomocy niczyjej, samym tylko własnym sprytem osiągnął sukces, a na dodatek wynajął sobie mieszkanie przy Nowogrodzkiej w Warszawie i stamtąd dystrybuował swoją książkę przy pomocy jakichś zaprzyjaźnionych osób. Normalnie geniusz organizacji. I za to został słusznie nagrodzony przez fundację polsko-amerykańską.
Ja teraz z tego miejsca chciałem przypomnieć najważniejsze tezy, które stanowią podstawę filozofii Krzysztofa Karonia. Oto one:
Nie ma kolorówSiedzimy więc – wniosek mój – w bezdennej ciemności. W samym jej środku zaś siedzi Krzysztof Karoń i emituje swoje komunikaty. Aż strach pomyśleć jak się o istnieniu Karonia dowiedziała fundacja PAFERE. I od kogo? Może z fesjbuka, na którym Severski zainstalował się jako szpieg i to on ich poinformował? Sam nie wiem, gubię się w domysłach. Przecież w tych ciemnościach sami na niego nie mogli trafić.
Jest światło
Ono jednak też nie ma koloru
Ciekawe co by na to wszystko powiedział Józef Mackiewicz, albo jego brat Stanisław. Ten ostatni, jak pamiętamy, został aresztowany i osadzony w Berezie na 17 dni, tuż przed wojną. Sanator w Berezie, kto by pomyślał? Wiecie dlaczego? Bo wskazywał na to co się wydarzy za moment, a usłużni gamonie z dwójki, trójki czy jak się ta przedwojenna szpiegownia nazywała, uznali, że uprawia on działalność antypaństwową. Jeszcze wcześniej starszy Mackiewicz miał kłopoty z człowiekiem, który zatrudnił się w jego redakcji jako akwizytor reklam, a okazał się donosicielem na państwowej posadzie, który pilnował, żeby za dużo tych reklam się tam nie ukazywało. Mackiewicz opisywał to z dziecięcym zdziwieniem. Tu wojna się szykuje, wrogowie u granic, a państwo polskie, niepodległe, jak najbardziej nasyła na niego szpiega w przebraniu akwizytora. Severski by tego nie wymyślił.
No więc dziś mamy zamiast szpiegów struganych z kartofla filozofów i nagradzanych autorów. Może jednak wysłuchajcie tego co tam jest do końca….może być ciekawie.
Parasol prosił mnie ostatnio, bym napisał coś na temat naszej tutaj społeczności, coś do takiej zakładki – o nas. I ja mam już nawet tytuł, który akuratnie pasuje do tego co robimy. Brzmi on „Seminarium trzepakowe”. Bo tym się właśnie zajmujemy – siedzimy na trzepaku i gadamy, a co jakiś czas robimy obrót o 180 stopni.
Całą powagę, splendor, nagrody i płynące z nich profity, a także wszystkie wynikające z powyższego ułatwienia sprzedażowe, zostawiamy Karoniowi i innym nominowanym, a także nagrodzonym. Żeby im tylko Pan Bóg dał siłę do pisania, żeby nie ustawali w wysiłkach i nie dopuścili do tego, by zardzewiały im pióra. Bo co wtedy zrobią stęsknieni i nakręceni czytelnicy? Jak sobie bez nich poradzą? Będą musieli zacząć czytać Severskiego, a to jest doprawdy, zbyt duże poświęcenie, można to nawet rozpatrywać w kategoriach kary.
Na dziś to tyle. Będę dziś w rozjazdach, proszę więc parasola, jeśli jest na miejscu, by uważał na trolli, którzy z pewnością się pojawią.
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz