O istotnym znaczeniu pewnej bajki Aleksandra Puszkina
Niektóre z wczorajszych wpisów pod tekstem były tak zaskakujące, że nie mogę sobie odmówić komentarza. Nie będę tu niczego i nikogo oceniał, tak jak zwykle to czynię, posłużę się pewnym wytrychem, a Wy ocenicie sami, czy pasuje on do drzwi, które próbujemy otworzyć.
Wszyscy znają bajkę Aleksandra Puszkina o rybaku i rybce. W Polsce mówi się – o złotej rybce, ale w wersji rosyjskiej nic o żadnym złocie nie wspominają. Nie jest to jednak istotne. Czytając tę bajkę większość osób skupia się na niegodziwości i chciwości głupiej baby, która nie rozumie co to miara i chce mieć nie tylko bogactwo, ale także moc, jaką dysponuje główna bohaterka dramatu czyli rybka. Nic nie znaczące, morskie stworzenie, które z jakichś, niezrozumiałych przyczyn gada ze starym rybakiem. To jest jedna z interpretacji, ale ja chciałbym zaproponować inną. Dającą tej nieszczęsnej babie jakąś szansę. Widzę to tak – problem nie tkwi w chciwości i żądzy panowania. On przede wszystkim polega na tym, że pani ta nie akceptuje swojej sytuacji i uważa, że na poziomie podstawowych potrzeb należy jej się coś więcej. Nie jest to doprecyzowane, nie wiemy dokładnie co to znaczy – coś więcej. Pragnienia tej kobiety zostają zdefiniowane dopiero w chwili kiedy pojawia się rybka, cała zaś trójka – baba, rybak i rybka – uczestniczą w sytuacji dynamicznej, która na początku przynajmniej dla dwójki z nich, a na koniec okazuje się, że dla całej trójki, jest pasem niespodzianek i zaskoczeń. Baba dopiero gdy pojawia się rybka dowiaduje się co tak naprawdę może ją uszczęśliwić. Przed pojawieniem się rybki jej definicje mają charakter negacji. Ona definiuje swoją sytuację poprzez wskazanie winnego nędzy i upokorzeń w jakich musi żyć, świadoma, że przecież należy jej się coś więcej. Winnym jej nieszczęść jest oczywiście mąż, rybak, wyruszający codziennie w morze, który ani specjalnie jej nie absorbuje, ani się nie narzuca, tworzy – on, bo przecież nie ona – okoliczności, w których – kulawo, bo kulawo, ale jakoś się żyje. Dla baby, rybak staje się przeszkodą, winnym jej przegranego życia i pogrzebanych marzeń. Z tym że – patrząc na sprawę z boku – on w żaden sposób za to nie odpowiada. Tak jak nie odpowiada za to, że morze raz jest spokojne, a raz burzliwe.
Kiedy okazuje się, że rybak gada z rybką, a ta ma pewne możliwości, baba ani myśli zmieniać swój opis rzeczywistości, nie chce dokonać przewartościowania, ona chce ten – powstały wyłącznie w jej głowie stan – utrwalić. Żeby coś utrwalić, potrzebny jest utrwalacz. Czy baba nim dysponuje? Nie. Ona ma tylko takie złudzenie, wypracowała sobie przez lata złudzenie władzy nad rybakiem, który słuchał jej we wszystkim i nie stawiał oporu. Wychodził do roboty, a potem wracał z siecią i rybami. Usiłuje więc – w swoim pojmowaniu zjawisk – sprytnie, wypożyczyć trochę utrwalacza od rybaka i rybki, a potem wykiwać ich oboje. Podkreślam – podstawowym pragnieniem jest chęć pozbycia się rybaka, który urósł w głowie baby do problemu największego, przeszkody głównej, która stoi na drodze do uzyskania charyzmatu i szczęścia. Czego ta baba nie rozumie? No tego, że chęci i interpretacje to za mało. Trzeba jeszcze gadać z rybką, a ta gada akurat z tym jej mężem, gamoniem, co zmarnował jej całe życie. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Być może nie wie tego sama rybka, ale jest to fakt bezsporny. Można to oczywiście jakoś tam interpretować, ale dla nas tutaj wyjaśnienia te, jakie by one nie były, nie mają żadnego znaczenia. Stawiając rybce coraz to większe wymagania, baba nie traci z oczu celu, a tym jest pozbycie się rybaka i wejście w bezpośrednią relację z rybką. To jest clou. Tylko to może babę w pełni usatysfakcjonować i ona się o tym sama przekonuje gdzieś tak w połowie drogi. Pewnie też zastanawia się jako to może wyglądać jak może wyglądać relacja zamożnej gospodyni, potem szlachcianki z tym dziwnym, morskim stworzeniem, które nie wiedzieć czemu, gada. No przecież nie tak, jak jej relacja z rybakiem, ciemnym, nie rozumiejącym wszystkich subtelności i zależności chłopem. Ona musi być inna. My się niczego nie dowiadujemy o ewolucji tej relacji, która z pewnością odbywa się w głowie baby. My ją poznajemy już na koniec, kiedy baba jest carycą i widzi, że nie ma innego wyjścia jak tylko rozkazywać rybce, by szybciej spełniała jej życzenia. Rybak coś tam próbował tłumaczyć, ale co on może wiedzieć skoro ani bogactwo, ani władza, ani panowanie nad innymi, ani żadne dworskie wspaniałości nie były nigdy jego udziałem? On nie może wiedzieć nic, bo tak jak stał przez całe życie na drodze do prawdziwego szczęścia baby, tak i teraz stoi izolując ją od złotej rybki, która musi być przecież pomylona, albo głupia skoro gada z nim, a nie bezpośrednio z najważniejszą istotną w okolicy, czyli z jego żoną – babą i carycą. Rybka jak pamiętamy, po ostatniej rozmowie z rybakiem, który stanął przed nią zawstydzony, nie rzekła nic. Zniknęła po prostu w falach. Można się oczywiście zastanawiać dlaczego rybak słuchał głupiej baby zamiast poprosić rybkę o to, by ją jakoś usunęła. No, ale może on nie brał pod uwagę takiej możliwości, może uważał, że jego życie było takie właśnie jak należy i nie chciał się bez sensu skarżyć. Nie wiem. Rybka zniknęła, nigdy się nie pokazała, a kiedy rybak wrócił do swojej chaty ujrzał tam babę, a przed babą rozbite koryto.
Na co chciałbym teraz zwrócić uwagę? Na to mianowicie, że kiedy ktoś lub coś otwiera przed nami jakieś możliwości, to one – przeważnie – nie są kompatybilne z naszymi dotychczasowymi doświadczeniami, nie podlegają znanym i wypracowanym dotychczas interpretacjom, niosą ze sobą sporo zaskoczeń, które nie muszą być od razu przyjemne, a co najważniejsze bywają odporne na próbę zawłaszczenia, szczególnie tę dokonywaną za pomocą narzędzi przeniesionych z innych obszarów – nie mających żadnego punktu stycznego z tym nowym, na którym pozwolono nam na jakąś tam aktywność. Uważam, że wobec takiej sytuacji, niedolegliwej przecież, a dość komfortowej i otwierającej jakieś tam możliwości, najgłupsze co można zrobić to wysuwać roszczenia, pretensje i próbować ją interpretować na własny, całkowicie niezgodny z panującymi okolicznościami sposób. Sytuacje bowiem, nawet bardzo podobne, różnią się w sposób zasadniczy i zestawianie ich, bez znajomości wszystkich faktów, a także bez narzędzi umożliwiających taką interpretację, prowadzi do nieporozumień. Te zaś bywają przyczyną gwałtownych wybuchów agresji, które zawsze kończą się tak samo – siedzi baba, a przed babą rozbite koryto. Rybka zaś, złota czy nie, nie gada ze wszystkimi. Ona gada z kim chce. […]
Wspólnota myśli i interesów, czyli o możliwej blokadzie akcji szlachetnych
Tekst dzisiejszy powstanie na szybko, albowiem muszę zaraz ruszać w trasę. Otworzyłem dziś sobie komputer, a tam ku mojemu nieopisanemu zdumieniu pojawiła się informacja, że Patryk Vega musiał przeprosić Misiewicza za to, że sparodiował go w filmie „Polityka”. Musiał wprost powiedzieć, że Rafał Królikowski zagrał postać, która z Misiewiczem nie ma nic wspólnego. Czy ja mam z tego jakąś satysfakcję? Żadnej. Nie mogę mieć albowiem Vega został rok wcześniej wyróżniony nagrodą Grzegorza Wielkiego, co w praktyce oznacza, że zaliczono go do twórców, którzy będą oddawali usługi propagandzie państwowej. I nie ma znaczenia co Vega zrobi, czy sportretuje Misiewicza, czy może kogoś innego, czy zostanie pozwany do sądu czy nie. W razie jakiejś niekontrolowanej obsuwy zmusi się go do przeprosin i tyle. Co było do okazania. Od razu zacząłem się zastanawiać czy tak jest ze wszystkimi „wybitnymi” artystami, których musimy oglądać w kinie i w telewizji. Zapewne tak, a to oznacza, że nikt już wśród lokalnych i globalnych manipulatorów nie wierzy w to, że mamy mózgi. Można to poznać choćby po tej akcji, którą swoim nazwiskiem firmuje metropolita łódzki. Zaproszono do niej Janusza Gajosa, fałszywego biskupa, który wyszydził hierarchię w filmie Smarzowskiego zatytułowanym „Kler”. To było całkiem niedawno, ale my mamy wrażenie, że fakt ów nie zaistniał. Gajos, w przeciwieństwie do Vegi, nie musiał przepraszać prymasa i hierarchów, za to, że zrobił z nich zdeprawowane szmaty. Oni dostali polecenie – tak sądzę – i zaangażowali go do akcji, której celem jest wychowanie rzeszy młodych, katolickich liderów, albowiem jest znany i rozpoznawalny. Podkreślę więc raz jeszcze – to jest pozwolenie na deprawację. I wyraźny sygnał, że można. Cóż my możemy zrobić w takiej sytuacji? Nie wiem jak Wy, ale ja nie potrafię udać, że tego nie widzę i nie potrafię pozostawić tych wypadków bez komentarza. Myślę ponadto, że jest to jedyna droga – głośne mówienie o tej patologii – do jej zatrzymania. Będzie to jednak dużo trudniejsze niż zablokowanie satanistycznych koncertów w kościołach, co parę lat temu udało się toyahowi. Tu bowiem w grę wchodzi akcja o charakterze międzynarodowym, a jej celem jest stworzenie dużej grupy tak zwanych liderów. Kim ci ludzie będą w rzeczywistości, wie tylko Pan Bóg i mam nadzieję, że on swoją mocą potrafił będzie powstrzymać ich w odpowiednim momencie. Nie mogę spokojnie słuchać o tym programie, którego efektem ma być powstanie milionowej rzeszy zmanipulowanych sprzedawców emocji. Nie mogę z tego względu, że Pan Jezus miał do dyspozycji tylko dwunastu ludzi, z których jeden w dodatku był zdrajcą. Wiem ponadto z całą pewnością, że ilość nie przechodzi płynnie w jakość, często nie przechodzi w tę jakość w ogóle. Powiem więcej – często jakość nie potrafi się manifestować w prostych sytuacjach, jakość potrafi się skompromitować w momentach bardzo jednoznacznych, gdzie w zasadzie miejsca na kompromitację nie ma i być nie powinno. A jednak zdarzają się takie sytuacje i wszyscy się potem zastanawiają – dlaczego? Wszak wszystko było dobrze przygotowane i zrobione jak należy? Widocznie nie było, widocznie przeoczono coś niesłychanie ważnego, bez czego manifestacja jakości nie mogła się udać. Pan Jezus dysponował dwunastoma pozornie przypadkowymi ludźmi, tak to ocenia wielu z nas, tak to oceniają niektórzy specjaliści od Biblii i historycy. Czy aby na pewno? Skąd wiadomo, że byli to ludzie przypadkowi? Bo nie znamy ich kwalifikacji, a te które są nam objawione uważamy za nie pasujące do sytuacji? Opowiem taką historię. Pracowałem kiedyś dla fantastycznego pisma „Kurier PKP”. Pewnego popołudnia wysłano mnie na wykład o elektryczności do Instytutu Rozwiązywania Podstawowych Problemów Techniki. Sala była pełna ludzi, wszyscy dysponowali wiedzą fachową. Prowadzący i towarzyszący mu profesor także nią dysponowali. Już, już miał się zacząć wykład, kiedy okazało się, że laptop się zepsuł. Tak po prostu, odmówił posłuszeństwa. I co? I koniec. Nie było na sali człowieka, który byłby w stanie usterkę naprawić. Instytut Rozwiązywania Podstawowych Problemów Techniki, dwóch profesorów na katedrze, same fachowce na sali i ja jeden głąb-humanista. Nie było nikogo, kto mógłby rozwiązać problem laptopa. Po jakichś piętnastu minutach urządzenie się zlitowało i postanowiło odnowić współpracę. No i jakoś się ten wykład odbył.
Po co ja to piszę? Po to, by uzmysłowić kilku osobom, że stoją nie naprzeciwko gromady głąbów, z której się wyodrębnili w wyniku procesu selekcji pozytywnej. Jest dokładnie na odwrót. Negatywna selekcja, którą prowadzą wszystkie hierarchiczne organizacje spowodowała ich wyniesienie, oni zaś, znając swoje deficyty i drżąc ze strachu w środku, próbują przekonać siebie nawzajem i jeden drugiego, że my, ludzie stojący naprzeciwko i patrzący im uważnie w oczy jesteśmy stadem bezmyślnych baranów. To nie jest prawda. Vega może oczywiście przeprosić Misiewicza, a Misiewicz może te przeprosiny przyjąć. Hierarchia może wyłożyć pieniądze na wzruszający film o św. Ojcu Pio, a w roli głównej obsadzić Gajosa. Może też potem spędzić na ten film do kina wszystkie okoliczne zgromadzenia zakonne – widziałem taką sytuację – ale to oznaczać będzie li tylko tyle, że korzysta z wypróbowanych wzorów komunistycznych. I nic więcej. Piszę to także po to, by uzmysłowić paru osobom, że mogą – całkiem niespodziewanie – znaleźć się w takiej sytuacji jak ci faceci z Instytutu Rozwiązywania Podstawowych Problemów Techniki. Mogą mieć wiedzę, trzymać w ręku wszystkie sznurki, mogą reprezentować potężne siły i mieć w talii same asy, a do tego kilka zapasowych w rękawach. I nagle zgaśnie jedna żarówka, ale wydarzy się coś drobnego, ale tak wymownego, że strach ich obleci.
Póki co oznajmiam – widzimy tego Gajosa, widzimy kogo grał i widzimy, że może zagrać wszystko. Nie uważamy, że jego rola w wychowaniu katolickiej młodzieży może przynieść coś dobrego. To już lepszy byłby Kutz. No, ale jego Pan Bóg zabrał gdzieś daleko, zanim hierarchowie zaczęli firmować swoimi nazwiskami i twarzami ten cały program. […]
Wielka miłość nad Dołem Kmotrów
Proszę Państwa, wyjeżdżam dziś na cały dzień. Tak się składa, że niebawem zjedzie ty nakład nowej Szkoły Nawigatorów poświęcony tematom Austro Węgierskim. Postanowiłem więc przypomnieć mój stary tekst, o najbardziej znanych, seryjnych mordercach monarchii. Postaci te były dla mnie inspiracją, kiedy wymyślałam intrygę mojego kryminału, a poniższy kawałek, choć stary, podoba się mnie samemu. Czytam go sobie czasem i myśle – kurna, to ja kiedyś potrafiłem takie zgrabne numery robić? Kto by pomyślał….Mam nadzieję, że przeczytacie to z takim samym zadowoleniem, jak ja. Zmieniłem tytuł, żeby nie było zbyt monotonnie.
Wielu czytelnikom może wydawać się to dziwne, ale historia Apostolskiej Monarchii Habsburgów stanowi dla mnie obszar nieustających poszukiwań i silnych inspiracji. Prawie tak samo silnych jak historia Stanów Zjednoczonych, a także – choć już trochę mniej historia Prus.
W tym dziwnym kraju jakim były Austro-Węgry u schyłku swego istnienia znaleźć można było ludzi niezwykłych i rzeczy niesłychane. W miastach przemieszkiwali wielcy artyści i filozofowie, wioski były własnością ostatnich w Europie prawdziwych panów – rycerzy z krwi i kości, na drogach monarchii grasowali rozbójnicy tacy sami, jakich można było tak spotkać dwa stulecia wcześniej, a w samym Wiedniu…o w samym Wiedniu działy się najlepsze. Niejaki Freud na przykład opublikował tam w 1899 roku dzieło pod zaskakującym tytułem – „Objaśnienia marzeń sennych”.
Nas jednak nie będą dziś interesować ani mędrcy, ani rycerze, ani nawet sam cesarz czy jego tragicznie zmarły syn. Porozmawiamy o dwóch ludziach, których nazwiska utonęły w rzece historii, tak jak w prawdziwej rzece toną kapelusze zwycięskiej armii, która przekracza graniczne mosty. Ludzie ci nie byli może szczególnie mądrzy, ani jakoś specjalnie uzdolnieni. Byli jedynie bardzo sławni w swoich czasach. Powód owej sławy był jeden – obaj byli zbrodniarzami. Nie jakimiś tak rzezimieszkami z Terezina w Czechach czy Jemnicy na Morawach. Byli zbrodniarzami wielkiego kalibru i tej szczególnej konduity, która podsuwa nam myśl, że tylko w tamtej monarchii i w tamtych czasach doktor Freud mógł ogłaszać swoje koncepcje i wydawać swoje kontrowersyjnej książki.
Obaj nasi bohaterowie urodzili się na terenie monarchii, ale tylko jeden z nich bywał w Wiedniu, tego zostawimy sobie na koniec. Pierwszy z naszych bohaterów był Węgrem, rzemieślnikiem i jego kariera rozpoczęła się w Budapeszcie.
W roku 1900 do węgierskiego miasteczka Cinkota położonego nieopodal Budapesztu wprowadził się przystojny 23 letni blacharz imieniem Bela. Kiedy Bela szedł ulicą coś zaczęło gotować się w miejscowych pannach, które miały uporczywy zwyczaj obserwowania wszystkich przybywających do miasta mężczyzn, którym nie towarzyszyła żadna kobieta. Stateczni obywatele miasta Cinkota słysząc jak buty przybysza równo i miarowo uderzają o bruk, mimowolnie uchylali przed nim kapeluszy.
Bela Kiss, bo tak nazywał się ten człowiek maszerował raźno wprost pod dom przy ul. Lajosa Kossuth’a, który właśnie wynajął. Ludzie szybko utwierdzili się w przekonaniu, że Bela Kiss jest człowiekiem niezwykłym. Prócz tego że znał doskonale swój fach potrafił także dyskutować o historii i literaturze. Podobał się. W dodatku podobał się nie tylko dziewczętom. Podobał się także ich ojcom, co w tamtych czasach było podstawą matrymonialnego sukcesu, podobał się matkom panien na wydaniu i ich ciotkom, podobał się służącym i kucharkom ze wsi, słowem – Kiss Bela podobał się wszystkim.
Nie było wątpliwości, że każdy miejscowy bogacz mający córkę na wydaniu chętnie zostałby jego teściem. Szybko jednak okazało się, że Bela Kiss nie ma zamiaru się żenić, a już na pewno nie w miasteczku Cinkota. Nasz bohater znał swoją wartość i uważał, że odpowiednia dla niego panna musi pochodzić z Budapesztu. Pewnego dnia wyruszył więc do stolicy, zatrzymał się na kilka dni w hotelu i dał do prasy ogłoszenie, gdzie napisane było, że Bela Kiss z miasteczka Cinkota poszukuje posażnej panny w celach matrymonialnych. Nie musiał długo czekać na kandydatki. Zaczęły zgłaszać się jedna po drugiej. Bela początkowo przyjmował je w hotelu, ale potem wolał by przyjeżdżały do domu, który wynajmował w miasteczku Cinkota. Jego kawalerskie gospodarstwo prowadziła prosta kobiecina ze wsi, niejaka pani Jakubec. Widziała ona wszystkie kobiety, które przyjeżdżały do Kissa i nie znajdowała w tych odwiedzinach niczego dziwnego ani niestosownego. Nie niepokoiło jej także to, że kobiety przyjeżdżały, ale nigdy nie udało jej się zaobserwować żeby któraś zmierzała w odwrotnym kierunku – z domu przy ul. Kossutha na dworzec kolejowy skąd odchodziły pociągi do Budapesztu. Mieszkańcy miasteczka także mieli świadomość, że jakieś kobiety odwiedzają Kissa, ale nie byli zorientowani ile ich mogło być i co działo się z nimi po przyjeździe. Żadnej bowiem cinkockiej pannie na wydaniu nie udało się dostrzec budapeszteńskich konkurentek odpalonych przez przystojnego amanta.
Tak to sobie żył Bela Kiss w miasteczku Cinkota, odwiedzany przez wiele kobiet i otoczony mgiełką tajemnicy, aż do roku 1914 kiedy to najjaśniejszy pan, cesarz Franciszek Józef powołał go pod swoje sztandary. Bela spakował się i pojechał bronić cesarsko-królewskiej ojczyzny na serbski front. Minęły jeszcze dwa niespokojne, wojenne lata w miasteczku Cinkota, zanim właściciel posesji zajmowane przez Kissa wszedł na jej teren i zainteresował się kilkoma metalowymi beczkami stojącymi pod płotem. Nie zastanawiając się wiele przewrócił jedną z nich. Ze środka wylał się drzewny spirytus, a powietrze wokół wypełnił potworny smród. Właściciel nie otwierał już innych beczek. Natychmiast zatelegrafował na policję do Budapesztu, do najsłynniejszego detektywa stolicy Węgier, nazwiskiem Nagy.
Kiedy detektyw Nagy wydał polecenie przeszukania posesji okazało się, że zwłoki kobiet są właściwie wszędzie; w piwnicy, w ogrodzie, w zabudowaniach gospodarczych. Wszystkie, nawet te już pogrzebane były zakonserwowane alkoholem drzewnym, tak dobrze że można było zidentyfikować tożsamość ofiar. Kiss bardzo dbał o swoje nieboszczki. Przesłuchanie pani Jakubec nie dało niczego, prosta kobiecina była pewna że jej pracodawca to uczciwy człowiek, który był może trochę dziwny, ale na pewno nie zamordował nikogo.
Pierwsza rewizja domu nie przyniosła niczego, dopiero ponowne przeszukanie ujawniło ukryte w ścianie sypialni drzwi, a za nimi mały, wypełniony książkami gabinecik. Kiedy detektyw Nagy stanął pośrodku ujrzał na półkach i na biurku powiązane tasiemkami paczki listów, były ich dziesiątki, wszystkie były listami od kobiet mających nadzieję na ślub z Kissem. Większość z autorek tej korespondencji znajdowała się w pobliżu, dokładnie zamarynowana w drzewnym spirytusie. Policja wysłała telegramy na wszystkie fronty wielkiej wojny z nakazem natychmiastowego aresztowania Kissa. Niestety odnalezienie go nie było łatwe. Armia była w złym stanie, tysiące mężczyzn dostało się do niewoli, a wśród węgierskich żołnierzy można było pewnie znaleźć kilka setek takich co nazywali się Kiss, a na chrzcie świętym dano im imię Bela.
Poszukiwania jednak trwały. Kiedy kilku detektywów uwijało się wśród frontowych jednostek szukając Kissa, któremu prasa już zdążyła nadać przydomek „potwór z Cinkoty”, detektyw Nagy powoli odkrywał prawdę. Nie była ona wcale skomplikowana. Kiss poznawał kobiety samotne lub takie, które mieszkały z dala od rodziny. Korespondował z nimi używając kulturalnego słownictwa, właściwego osobom zrównoważonym psychicznie i poważnie myślącym o życiu. Zdobywał ich zaufanie i obiecywał małżeństwo, ale chciał za to pieniędzy. Oczywiście dostawał je. Często nawet w znacznych ilościach. Kiedy kobiety zaniepokojone przedłużającym się wahaniem przyszłego męża przyjeżdżały do Cinkoty Bela dusił je lub truł i marynował w spirytusie. Jego biblioteka pełna była książek zawierających informacje o truciznach i sposobach ich przygotowania.
Pierwsze wiadomości z frontu zaczęły przychodzić po kilku miesiącach. Najpierw pojawiła się informacja, że Bela umarł w 1915 na tyfus, gdzieś w Serbii, potem ktoś zobaczył go w jakimś polowym szpitalu na Węgrzech. Kiedy Nagy tam pojechał rzekomy Kiss już nie żył, ale ludzie którzy go znali i przybyli tam wraz z detektywem nie potwierdzili tożsamości nieboszczyka. Potem wiadomości przychodziły jedna po drugiej; ktoś widział go w Budapeszcie, ktoś inny w Rumuńskim więzieniu, a pewien kapral, który bywał w Stambule zaklinał się na wszystkie świętości, że widział Kissa w Turcji, twierdził także, że umarł on tam na jakąś zakaźną chorobę. W 1936 roku gazety na Węgrzech i w Austrii opublikowały informację, że Kissa widziano w Nowym Jorku, był tam podobno dozorcą budowy.
Bela Kiss nigdy nie został schwytany. W latach 70-tych w Szwecji grupa muzyków założyła zespół grający heavy metal, kapela nazywała się „Bela Kiss”. Aha – jeszcze jeden szczegół, który byłby zapewne dość istotny dla doktora Freuda i jego zwolenników – Kiss to po węgiersku „mały”, zaś Nagy – „duży”.
W porównaniu z naszym drugim bohaterem Kiss Bela jawić się nam będzie zawsze jako człowiek subtelny i poukładany. Był on co prawda przestępcą, ale nigdy nie uchybił żadnej ze swych ofiar i zawsze mordował je samodzielnie nie mieszając do tego osób trzecich. Nie dewastował ich ciał, a zawsze chował je w należytym porządku i z szacunkiem jaki należy się zwłokom. Co innego taki Schenk, urodzony w 1849 roku w Cieszynie mieszkaniec Wiednia i innych wielkich miast monarchii. Ten był zupełnie inny i inne stosował metody. Może właśnie ze względu na swoją brutalność i podłość zapisał się wyraźniej w annałach cesarsko-królewskiej kryminalistyki niż jego węgierski kolega. A może zapisał się tam dlatego, że pozwolił się złapać, a dziś jego czaszkę można oglądać w Wiedeńskim Muzeum Kryminalistyki? Nie ważne, przechodźmy do rzeczy.
W okresie od lipca od grudnia 1885 roku Hugo Schenk dokonał na terenie monarchii serii makabrycznych zbrodni, które postawiły włosy na głowie wszystkim statecznym obywatelom. Prasa nazwała Schenka mordercą pokojówek, co od razu wszystko wyjaśnia i nie potrzeba już nic dodawać. Nie potrzeba? Oczywiście, że potrzeba. Człowiek współczesny nie zrozumie bowiem po co seryjny morderca miałby zabijać pokojówki, a jeśli dowie się, że dla zysku, nie uwierzy w to na pewno. Trzeba więc powiedzieć słów kilka o charakterze, manierach i trybie życia panien pokojowych okresu schyłkowej monarchii w Austro –Węgrzech.
Dziewczęta te pochodzące nierzadko z dobrych i wcale zamożnych rodzin pracowały w domach i pałacach burżuazji, arystokracji, a także bogatej inteligencji Wiednia, Grazu i Linzu. Wiele z nich wyjeżdżało poza Austrię – do Niemiec, gdzie życie było co prawda droższe, ale zarobki za to wyższe, no i można było zwiedzić kawałek świata. Panny pokojowe nie miały lub miały bardzo rzadko sposobność by rozerwać się towarzysko w otoczeniu mężczyzn ich wieku i stanu. Była to prawdziwa udręka i nie zmieniały tego wcale przelotne romanse z synami bogatych państwa, czy wręcz z samym panem, który był stary i wcale nie energiczny. Były to poza tym stosunki, które należało utrzymywać w tajemnicy z obawy przed skandalem. Oczywiście można było taki skandal wywołać i nieźle się przy tym obłowić (zahlen und expedieren jak powiedział cesarz o pewnej pani, która uwiodła jego syna i zamierzała o tym powiadomić prasę), ale do tego potrzebna była głowa. Tę zaś panny pokojowe miały przeważnie wysoko w chmurach.
Przy takim trybie życia pieniądze, które zarabiały zajmując się dziećmi, domem i garderobą pani, pieniądze nie małe wcale, były pieczołowicie odkładane w pończosze lub w banku, w zależności czemu lub komu dana panna bardziej ufała i po kilku latach urastały do sum wcale pokaźnych. Wiedzę o tych zasobach właśnie posiadł Hugo Schenk i postanowił zagarnąć je dla siebie. Na nieszczęście pokojówek, wiedział on także, że większość z nich nie grzeszy bystrością, za to wszystkie jak jedna marzą o tym, by poznać wysokiego, przystojnego inżyniera w sile wieku i połączyć się z nim węzłem silniejszym niż śmierć. Okoliczności te sprzyjały Hugonowi. Sprzyjał mu także niejaki Schlossareck, bydlak i kryminalista nie potrafiący zliczyć do trzech, za to potwornie silny w rękach i dla paru guldenów gotowy do urżnięcia głowy niemowlęciu. Schlossareck był na łasce i niełasce Schenka ze względu na swoją patologiczną głupotę i brutalność. Hugo płacił mu jakieś grosze ze zrabowanych guwernantkom pieniędzy i Schlossareck skakał ze szczęścia idąc się urżnąć do szynku na przedmieściach. Prócz tego z Hugonem współpracował także jego brat Karol takie samo bydlę jak Schlossareck tylko nieco młodsze.
Epopeja Schencka zaczęła się w miejscowości Zernodin latem roku 1883. Nieopodal tego miasteczka, w lesie, znajduje się wielkie pożwirowe wyrobisko nazywane Dołem Kumotrów, to znaczy znajdowało się ono tam wtedy, 130 lat temu, nie wiem czy dziś Dół Kumotrów nie został zasypany, najpewniej tak, ale nie zaprzątajmy sobie tym głowy. Pewnego lipcowego dnia nad brzegiem dołu usiadło troje ludzi, dwóch mężczyzn i dziewczyna. Ona miała na imię Józefina i niebieska woda Dołu Kumotrów kojarzyła się jej z lazurowym wybrzeżem i latem, które będzie tam spędzać w przyszłości w towarzystwie swojego męża inżyniera, który siedział teraz obok niej i nie oświadczył się jeszcze co prawda, ale na pewno zrobi to za chwilę. Obok przyszłego męża siedział jego bliski przyjaciel, także inżynier, tyle że nieco mniej rozmowny i taki bardziej skryty, pewnie przez swoje romantyczne usposobienie.
Cała trójka siedziała sobie nad dołem i patrzyła, a każdy z nich myślał o czymś innym. Panna o zamążpójściu, Schenk udający inżyniera o pieniądzach tej panny, a Schlossareck o tym w jaki sposób zepchnąć ciało ze skarpy by wpadło do wody i zatonęło, a nie pływało przy brzegu wabiąc gapiów i policję. Schenk, który nadzorował całe przedsięwzięcie podał Józefinie Timal kieliszek białego wina z domieszką chloroaldehydu. Miał nadzieję, że pozbawi ją to życia, a przynajmniej przytomności, a oni unikną ambarasującej sytuacji czyli zabijania jej czymś przypadkowym i nie nadającym się do tego celu. Stało się inaczej Józefina wypiła wino i nic. Dalej wpatrywała się w wodę. Schenk spojrzał więc wymownie na Schlossareck’a, a ten ruszył w las w poszukiwaniu kamienia. Potem skrępowali dziewczynę i pozbawiwszy ją zegarka, biżuterii i książeczki oszczędnościowej wrzucili do dołu Kumotrów z kamieniem przywiązanym do pasa. Wymyślił to Schlossareck, który mógł myśleć jedynie o takich rzeczach i o niczym więcej. Na koniec, kiedy Józefina, żywa i przerażona tonęła w błękitnej wodzie wyrobiska, o mało się nie rozpłakał i powiedział Schenkowi, że jej oczy będzie pamiętał do końca życia. Pewnie miał rację, bo nie zostało mu już tego życia zbyt wiele.
Schenk i jego kompani mieli pewną manierę, która w konsekwencji ich zgubiła. Pokładali oni przesadną wiarę w swoje rzemieślnicze umiejętności. Miało to ten skutek, że Hugo postanowił pewnego dnia pozbywać się wszystkich, którzy mogliby mu w jakiś sposób zaszkodzić. Zaczął od zamieszkałej w Budziejowicach ciotki biednej Józefiny – panny także – Katarzyny Timal. Zwabił ją najpierw do Wiednia a potem do Krum Nussbaum i tam zamordował nożem rzeźniczym przy pomocy swojego upiornego brata i Schlossarecka.
Następna była Teresa Ketterl, którą zastrzelił w wąwozie o poetycznej nazwie „Gwiezdna drabina”. Perfidia Schenka sięgnęła tutaj zenitu. Najpierw bowiem pokazał dziewczynie jak działa rewolwer, a następnie – wsunąwszy niespostrzeżenie kulę do bębenka – poprosił ją ze śmiechem, by przystawiła sobie lufę do głowy i pociągnęła za spust.
W tym czasie Schenk spotykał się z Emilią Hochtsmann, którą ponoć kochał naprawdę i podróżował z nią po Austrii i Niemczech wydając pieniądze zrabowane zastrzelonej Teresie. Jej bratu zaś zafundował Hugo kwiaciarnię w Szczecinie, by mógł sobie wreszcie odetchnąć i pożyć jak człowiek.
Prócz Emilii miał jeszcze Hugo na oku inną Józefinę, nazwiskiem Eder. Ta z kolei kompletnie zgłupiała na jego punkcie i oddała mu od razu wszystko co posiadała – oszczędności, biżuterię, zegarki i papiery wartościowe. Wszystko. Dzięki temu uratowała życie, ale straciła reputację, albowiem by uradować swojego „narzeczonego” okradała chlebodawczynię baronową Malfatti .
Schenk może by i przestał mordować, ale nie potrafił powstrzymać się od wydawania pieniędzy, te kończyły się szybko i nie mógł przez ową okoliczność wypłacać lafy Schlossareckowi. Dusiciel mocno się tym trapił i denerwował, a także domagał się od swojego szefa kolejnych akcji, przeprowadzanych rzecz jasna ze znajomością rzemiosła.
Na horyzoncie pojawia się niejaka Róża Frenczy, która – a to pech – zgubiła książeczkę oszczędnościową i teraz musi czekać na jej odtworzenie. Schlossareck się denerwuje, bo nie ma za co pić, a żadnej panny nadającej się do zabicia nie ma w pobliżu. Schenk wpada więc na pomysł by napaść na dom listonosza i wymordowawszy wszystkich domowników zabrać co tam jest cennego. Okazuje się jednak pocztylion CK poczty wygląda tak, że nawet Schlossareck by sobie z nim nie poradził, plan zostaje więc odłożony ad acta, ze względu na zbyt wielkie ryzyko.
Wreszcie w grudniu zjawia się ta nieszczęsna Róża Frenczy ze swoją odtworzoną książeczką oszczędnościową. Hugo zabiera ją do Bratysławy nad Dunaj. Tam Schlossareck rozwala jej głowę motyką, a potem obaj wrzucają ciało do rzeki. Okazuje się jednak, że podjęcie pieniędzy z nowej książeczki nie jest łatwe. Młody nieznany nikomu człowiek, który posługuje się dokumentem nieobecnej dziewczyny – to jest ryzyko. W dodatku Schenka znają pracodawcy zamordowanej Róży. Schenck postanawia więc, nie zważając na krzyki i gwałtowną gestykulację Schlossarecka, ukryć się w domu swojego brata Karola. Siedzi tam do kwietnia kiedy to wywlekają go za próg żandarmi i prowadzą przed sąd. Po krótkiej rozprawie Schenck zostaje skazany na śmierć i powieszony. Okazało się bowiem, że zwłoki wrzucone do wody czasem wypływają, a ciotki nieszczęśliwie zakochanych dziewczyn mają także swoich adoratorów, którzy – co za dziw – nie są mordercami i nie dybią na ich pieniądze. I tu mogłaby się skończyć historia Hugona Schencka gdyby nie pewien szczegół, który ujawnił się sam, zupełnie przypadkiem ponad czterdzieści lat po jego egzekucji.
Otóż pewna pochodząca z Hanoweru Niemka imieniem Klara, która służyła u austriackiej rodziny arystokratycznej H. do końca swego życia przechowywała pieczołowicie sześć listów, trzy zaschnięte róże i fotografie młodego, uśmiechniętego mężczyzny. Poznała go dawno temu, przypadkiem na ulicy w uzdrowisku Voslau nieopodal miasteczka Zernodin gdzie znajduje się słynny Dół Kumotrów, w którym Hugo Schenk – słynny przed laty – topił swoje ofiary.
Mężczyzna ten zaczepił Klarę na ulicy ponieważ bardzo mu się podobała i powiedział, że jest inżynierem i nazywa się Hermann Siegel. W dalszej części rozmowy wyznał jednak, że w rzeczywistości jest prześladowanym przez siepaczy cara hrabią Winipolskim, który walczył o wolność swojej ojczyzny, a teraz musi ukrywać się na emigracji. Tak ujął tym dziewczynę, że zakochała się w nim bez pamięci. Opowiedziała mu o swoich planach na przyszłość, o rodzinie, o pieniądzach, które zgromadziła, a on wysłuchał jej z uwagą i zaproponował spotkanie w Wiedniu. Odkładał je jednak przez następne sześć miesięcy pisząc czułe i bardzo rzeczowe jednocześnie listy. Klara czekała i usychała z tęsknoty, a kiedy wreszcie wybrała się do Wiednia, gdzie miał na nią czekać w pokoju hotelowym okazało się, że wcale go tam nie ma. Więcej –okazało się, że nikt go tam nie widział. Miłość Klary, prostej niemieckiej dziewczyny do ukrywającego się polskiego hrabiego była jednak silniejsza niż wszystko. Jego fotografia jeździła z nią wszędzie gdzie podróżowali jej państwo, była we wszystkich niemieckich Badach i we Francji i nawet we Włoszech. W późnych latach dwudziestych zauważył ją na biurku służącej najsłynniejszy reporter tamtego świata Egon Erwin Kisch i opisał to wszystko dużo piękniej niż ja.
Biedna Klara umarła zapewne z imieniem swojego ukochanego na ustach. Może gdyby miała więcej pieniędzy stać by ją było na terapie u doktora Freuda, który stosując najnowocześniejsze metody, wyleczyłby dziewczynę z mrzonek i fantasmagorii miłosnych. Tylko któż mógłby opowiedzieć biednej służącej o takim sławnym medyku? Na pewno nie jej pani, która drwiła z Klary patrząc z zazdrością na tego przystojnego inżyniera ze zdjęcia. […]
Stado
Zadziwiające jest to jak precyzyjnie człowiek potrafi opisać zależności rządzące stadem dzików, słoni, małp albo jeleni i jak kłamliwie opisuje te same zależności rządzące jego własnym stadem. To jest naprawdę niezwykłe. Nie pamiętam który filozof, bo od filozofów stronię, skonstatował, że gdyby małpy miały wymyślić sobie boga, to byłby on małpą, gdyby miały to zrobić jeże, to bóg byłby jak jeż. No, ale boga i bogów wymyślili ludzie i dlatego wyobrażani są owi bogowie, czy też bóg, w postaci ludzkiej. Gawęda ta bywa często koronnym argumentem lewicy w sporach ze szwagrem i teściem przy wódce i zakąskach. Mnie zaś zastanawia jedno – że też żaden mędrzec nie próbuje zdemaskować i opisać tej zależności i tej niemożności jednocześnie – stado wilków jest przedmiotem dociekań dążących ku prawdzie, a stado ludzkie do jedynie przedmiot piramidalnych manipulacji.
Przypomniało mi się wczoraj takie zdjęcie, które dawno temu ktoś opublikował w salonie24. Sala wykładowa, z tablicą, na pierwszym planie Jadwiga Staniszkis, młodsza o 60 lat i wyglądająca jak wilgotny sen studentów pierwszego roku socjologii, a za nią Włodzimierz Czarzasty z fryzurą afro, w skórzanej czy też dżinsowej kurtce, wyraźnie pozujący na Murzyna ze wszystkimi temuż Murzynowi przez wieść gminną przypisywanymi walorami. Oboje uśmiechnięci i pewni siebie. Był początek lat osiemdziesiątych, albo koniec siedemdziesiątych i oboje ci państwo mieli swoim wyglądem, zachowaniem i postawą rekomendować system, także tę jego modyfikację, która rządziła akademią, całemu światu. Tak to wyglądało. Rodzi się jednak pytanie – kto w to wierzył, poza studentami pierwszego roku socjologii? Mam wrażenie, że nikt. To był podprogowy, deprawacyjny przekaz, który w uszach studentów brzmiał następująco – jak się zapiszecie do komunistów na uczelni, to będziecie obracać takie laski jak Jadźka. Doskonale wiem, jak ciężko jest nie dać się przekonać takim argumentom. Całe szczęście studiowałem w latach dziewięćdziesiątych i nikt wtedy nie podsuwał już nikomu takich wizji. Było więc trochę lżej.
Piszę o tym Czarzastym, bo wczoraj nieopatrznie włączyłem telewizor, w którym leciał program „Teraz Polska” czy jakoś podobnie….ten co go prowadzą Łęski i Ogórkowa. I tam akurat pokazali fragment przemówienia Włodzimierza Czarzastego. Skądinąd wiem, że Czarzasty dalej chciałby być Murzynem, ze wszystkimi przez wieść gminną walorami przypisywanymi tej rasie, ale nie ma już fryzury afro. Nawet ślad po niej nie został, a jeśli gdzieś kłębią mu się jakieś włosy, to co najwyżej na tyłku. Musiał więc zmienić gawędę i przekaz. Przede wszystkim nie patrzy już wymownie i bezczelnie, ale musi przemawiać. To w jego przypadku jest dość niebezpieczne, albowiem jest Włodzimierz Czarzasty wielkim zgrywusem i to mu odbiera połowę wiarygodności jako politykowi. Drugą połowę odbiera mu treści przemówień, pisanych na zamówienie przez nie wiadomo kogo. Wczoraj, co było zaskoczeniem dla mnie tak wielkim, że aż otworzyłem usta ze zdziwienia, opowiadał o sukcesach lewicy. Te zaś to: elektryfikacja wsi po wojnie, założenie Uniwersytetu Śląskiego, Uniwersytetu Wrocławskiego, Uniwersytetu Szczecińskiego, Politechniki w Katowicach i We Wrocławiu, a także obdzielenie chłopów ziemią i ustabilizowanie granic Polski. To są wszystko według Czarzastego sukcesy lewicy. Mnie się zawsze zdawało, że uniwersytet we Wrocławiu założył cesarz Leopold, ale co ja tam mogę wiedzieć…Zresztą – nie czepiajmy się szczegółów, bo nie o to chodzi, a i walor polemiczny tej metody jest wątpliwy. Po co Czarzasty opowiada takie rzeczy? Przecież to jest jawne kłamstwo, a to co on nazywa lewicą, jest po prostu bolszewicką, imperialną agenturą. Rola zaś tej organizacji w tworzeniu okoliczności życia ludzi w Polsce była i jest nadal opłakana. Jakby tego było mało Czarzasty powołał się na program rządu Moraczewskiego, którego chce być spadkobiercą. Ja, przyznam, miałem chwilę zwątpienia, pisząc te trzy tomy esejów poświęconych socjalizmowi niepodległościowemu, ale Włodzimierz Czarzasty wlał nową nadzieję w moje serce – warto było to pisać i nie szczędzić pieniędzy na wydanie. Tacy bowiem ludzie jak pan Włodek, chwytając się brzytwy, zdemaskują siebie, swoje stado, całą formację i dając serię fałszywych opisów funkcjonowania tego stada, w jednym albo dwóch miejscach chlapną coś takiego, że nie pozostanie nawet cień wątpliwości co do tego, jak było naprawdę i o co chodzi również dzisiaj. On się dziś nie uwiarygadnia fryzurą i spojrzeniem. On się dziś uwiarygadnia Moraczewskim. W mojej ocenie i w ocenie tych wszystkich, którzy tu przychodzą mógłby równie dobrze rozebrać się do gaci, owinąć czerwoną chorągwią z napisem PPR, a na głowę włożyć jarmułkę. Do tego się bowiem ten komunikat sprowadza. To już lepiej byłoby pozostać Murzynem, inwestując wcześniej w jakiś środek na porost włosów. Wątek Moraczewskiego, był w przemówieniu Czarzastego próbą dotarcia do tych lewicowych złogów, które coś tam kojarzą z historii, polityki i tak zwanego realu. A jaką funkcję pełni to gadanie o elektryfikacji, reformie rolnej i zakładaniu uniwersytetów? To jest próba poderwania do ostatniej szarży resztek ZBOWiDu. Nie może być inaczej. Do tak zwanej młodzieży, nawet tej czterdziestoletniej nikt za pomocą tego przekazu nie trafi. No, a jakiś wynik w tych wyborach trzeba zrobić. Ktoś musi tych ludzi poderwać do szarży i musi to zrobić za pomocą komunikatów rozpoznawalnych przez stado. No więc Czarzasty poprosił kogoś, sam się przecież tym nie zajmuje, żeby mu wypunktował dokonania lewicy, w taki w dodatku sposób, który byłby zrozumiały, dla karierowiczów z lat siedemdziesiątych, dla emerytowanych trepów, dla kadry prowincjonalnych uczelni i dla tych co dali się uwieść opisanej tu fotografii. Potem zaś punkty owe wyrecytował. Teraz zaś cała lewica zastygła w oczekiwaniu na to, co się wydarzy 13 października. I rzeczywiście, coś mogłoby się wydarzyć, bo przecież PiS poobcinał resortowe emerytury i wielu ludzi się przez to zdenerwowało, ale na scenie jest przecież Konfederacja, która wprost głosi, że lewica to właśnie PiS. Nie doszło jeszcze co prawda do wspólnego fotografowania się Czarzastego z Korwinem, ale mamy wszak do wyborów całe dwa tygodnie. I nie byłoby nic nadzwyczajnego w takiej fotografii. Stado bowiem ludzkie, rządzi się pewnymi prawami, które z istoty muszą pozostać ukryte. Dlatego właśnie używa się do opisu działań tego stada i istniejących w nim zależności całego aparatu pojęć fałszywych, wśród których podziały ideologiczne i tworzone przez nie hierarchie stoją na pierwszym miejscu. Zawsze – podkreślam – zawsze, należy mieć tę świadomość, że one przede wszystkim są fałszywe. A Czarzasty jest rzeczywiście dziedzicem Moraczewskiego – i to w prostej linii. […]
O kluczowej roli kreatywności
Problem postkomunistycznych elit polega na tym, że ludzie ci nie mają żadnej możliwości uwiarygodnienia się w oczach tak zwanych zwykłych ludzi. Wyjątkiem są tak zwani artyści, ze szczególnym wskazaniem na aktorów i reżyserów. Oni bowiem mają wyraziste bardzo certyfikaty, wydane jeszcze za Jaruzelskiego, a w niektórych przypadkach za Gierka, a te trudno podważyć i mało kto to czyni. Wszyscy inni, choć bardzo się starają, nie mają już w narodzie takich forów i takiego wzięcia jak ci najstarsi. Nie ma jednak innej drogi, by utrzymać się na szczycie i robić coś niezwykłego niż sztuka. Ta zaś, by mogła być dostępna dla wszystkich potomków komunistycznych elit, sprowadzona została albo do prostych wygłupów, albo stała się czystą umownością. To znaczy, wierzymy, że Zanussi kręci dobre filmy, choć wszyscy na nich rzygają, a nie wierzymy, że ktoś inny może to zrobić, albowiem nie ma on żadnych towarzyskich certyfikatów. Ja się z tym zjawiskiem spotykam często, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zada mi pytanie – a kto pana popiera?
Mam wrażenie, że mamy dziś do czynienia z powstawaniem całego szeregu formatów, które mają udostępnić rozrywkę i to co kiedyś uznawane było za sztukę, tak zwanym masom. I nie chodzi tu o te niby kabarety, ani o ludzi z ulicy, którzy napną się i zrobią jeden czy drugim skecz, rzeczywiście śmieszny. Chodzi o takie sformatowanie osoby publicznej, żeby mogła ona, nie tracąc nic w oczach wyznawców, mogła jeszcze zaprzeczać swojej własnej powadze. Człowiekiem realizującym się w takich formatach był Janusz Palikot, był nim także i jest nadal Janusz Korwin Mikke. Jak wiemy, zwolennikom tego pana nie da się wytłumaczyć, że są oszukiwani, na chama robieni w trąbę, albowiem chęć uczestniczenia, choćby w drobnym procencie, w eventach będących udziałem prezesa, jest przemożna. Nie da się jej tak po prostu zwalczyć. Nie da się też wytłumaczyć towarzyszącym mu osobom, że to co robią, jest z gruntu niewiarygodne i odstręczające przez swoją nachalność. A skoro się nie da, rodzi się pytanie – czy to czasem nie musi taki być, bo tak właśnie zostało zaplanowane? Oto Janusz Korwin Mikke, albo może lepiej Janusz Mikke, nie wygłupiajmy się, jaki tam z niego Korwin, wystąpi 20 października, tydzień po wyborach w klubie Hulagula w Warszawie, na imprezie, która polegać będzie na tym, że publiczność zebrana w sali będzie pana Mikke obrażać. Nie żartuję. To ma swoją nazwę i zostało opisane w superaku.
https://www.se.pl/wiadomosci/polityka/corka-prezesa-zwyzywa-korwina-mikke-znamy-cene-biletow-aa-7z9L-bgk1-Ca1i.html
Nie będzie to, jak wszyscy już się zdążyli zorientować, byle jaka impreza albowiem wśród publiczności znajdą się same gwiazdy, czyli według kryteriów, które my tu stosujemy, sami nieudacznicy i gamonie. Tacy jak Skiba, albo ta cała Dominika Tajner, ożeniona z Wiśniewskim. Po co to jest? Przede wszystkim po to, by pokazać wyborcom Konfederacji, że znowu zostali wyrolowani, a tak naprawdę co innego było grane. A także po to, by pokazać jak integruje się środowisko. Nie ważne bowiem kto kogo wyzywa i jakie inwektywy przy tym stosuje. Ważne, żeby ciemna masa wiedziała, że to są zachowania i przywileje poza jej zasięgiem. Taki jest cel główny tej imprezy. Można dodać do tego jeszcze, że pan Mikke po raz nie wiem który pokazał swoim zwolennikom, że jest kimś naprawdę wyjątkowym. Kimś do kogo startu nie ma nikt, nawet osobowość taka jak Grzegorz Braun. Ciągnąc dalej te wyjaśnienia, dodam jeszcze, że jest to triumf przekazu hermetycznego. Wygłupy bowiem, w których uczestniczą tylko wybrańcy, dokooptowani na nieznanych zasadach mają taki właśnie charakter. Każdy ocenia je po swojemu, a w rzeczywistości mają one całkiem inną funkcję, w której chodzi przede wszystkim o zademonstrowanie integracji grupy wybrańców. Po to między innymi dewastuje się przekaz i dewastuję się zakres umiejętności zwany czasem sztuką, żeby tamci mogli, w całkowitej bezkarności i przy wielkim aplauzie pokazywać wszystkim naokoło dupy i języki. Bo niby czym innym mają być stadn uperskie występy Dominiki Tajner i kto to niby jest ta pani? Córka trenera Tajnera, którego życie dzięki życzliwym mu komentatorom sportowym, nie zostało jeszcze wyszydzone i obśmiane w kabaretach. Jego córka zaś, starsza od swojej własnej macochy, zabiera się za wyszydzanie i komentowanie zachowania i postaw innych. Od razu możemy zapytać – a kogo konkretnie? Ja tego jeszcze nie wiem, ale sądzę, że rzecz nie została jeszcze przesądzona. Zapewne rzecz będzie dotyczyć polityki, a kto stanie się bohaterem tych wygłupów okaże się po wyborach dopiero, bo wtedy powieją nowe wiatry i jakoś trzeba się będzie ustawić zgodnie z ich kierunkiem. Próbowałem znaleźć jakiś film na YT gdzie widać by było Dominikę Tajner w akcji, nie udało mi się. Ustaliłem jedynie, że nie jest ona już żoną Michała Wiśniewskiego, który wręczył jej pozew rozwodowy. Michał Wiśniewski również będzie obecny w klubie Hulagula, on także będzie mógł obrażać pana Mikke i komentować jego postawy. Zastanawiam się tylko czy będzie to czynił śpiewając czy będzie gadał normalnie.
Kiedy przekonywano mnie do głosowania na Konfederację, próbowałem tłumaczyć, że nie ma to sensu, bo zero plus zero nie da nigdy wyniku dodatniego. Dodawanie zer nie ma sensu, powoduje jedynie trwałe zmiany w świadomości, a karmione jest przy tym wiarą, że jednak z tego zera można coś zrobić, na przykład łabądka. Nie można. Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, niech idzie w przyszłą niedzielę do klubu Hulagula i sam się przekona. […]
Jak Grzegorz Braun uczył Polaków strzelać do sylwetki biegnącego żyda
Z lewicą i jej publicystami jest taki kłopot, że oni już sami nie wiedzą co by tu ukraść, żeby się uwiarygodnić. Sami bowiem z siebie, postawieni nago i boso przed publicznością wywołują jedynie szyderstwo. Dlatego właśnie lewica występuje zawsze w dwóch podstawowych wariantach i kilku ich modyfikacjach. Jeden wariant to zaangażowany działacz, gardłujący na wiecach, a drugi to oficer śledczy z batogiem i naganem, wydłubujący ofiarom oczy palcami. Ten drugi wkracza od akcji w chwili kiedy ten pierwszy zgra się i skompromituje całkowicie. Obecnie jesteśmy gdzieś pod koniec tego procesu kompromitacji, ale dobra passa lewicy wyraźnie się kończy. Oficer będzie się więc musiał przebrać w coś lżejszego niż czarna, skórzana kurtka i pogawędzić może o czymś przyjemniejszym niż doktryna towarzysza Lenina.
Wracajmy jednak do tego złodziejstwa. Gazownia wypuściła na rynek grę fabularną poświęconą powstaniu warszawskiemu. Nawet nie chcę zaglądać do środka, ale w sieci pojawiają się reklamy tego produktu. Krytyka polityczna zaś opublikowała wielki tekst o Grzegorzu Braunie, jego życiu, dziełach i przeniewierstwach, a także o ludziach z którymi współpracował, wszystkich jak jeden homofobach albo faszystach współpracujących z Putinem i Rosją. I nie ma przy tym znaczenia, że sam Braun wielokrotnie – o czym pisze autor tekstu – krytykował Putina i mówił o niemiecko-rosyjskim kondominium, a lewica czerpie pełnymi garściami z dorobku radzieckich uczonych i myślicieli. Autorem tekstu jest ten sam facet, który został pobity przez polskiego faszystę latem, kiedy zwrócił mu uwagę, żeby nie wypisywał obraźliwych tekstów na murze. Człowiek ten uwiarygadnia się – jak wynika z jego dossier na końcu tekstu – poprzez poezję. To znaczy on jest poetą, którego wiersze tłumaczone są na wiele języków. Ciekawe przez kogo i po co? Tego niestety Krytyka polityczna nie zdradza. Nie jest to także potrzebne, albowiem pismo to, pozbawione na szczęście dotacji, służy dziś już tylko uwodzeniu pogubionych całkiem kobiet, ewentualnie jakichś starych pedryli. Poznajemy to po minach członków redakcji, umieszczanych tu i ówdzie w tekście. Ja nie będę streszczał tego głupiego tekstu, jak ktoś ma czas, niech go sobie sam przeczyta. https://krytykapolityczna.pl/kraj/grzegorz-braun-witkowski/
Chcę zwrócić uwagę na kilka tylko kwestii. Po pobieżnej lekturze odniosłem wrażenie, że tekst ten zwiastuje koniec lewicy jaką znamy, jest to bowiem tekst reaktywny. To znaczy, lewica zamiast sama aranżować sytuacje, na które jej przeciwnicy muszą reagować bez zrozumienia tego co się dzieje i na zasadach im narzuconych, jak to się odbywało do tej pory zwykle, musi reagować na to co proponuje Grzegorz Braun. I to jest, uważam, wielki sukces Grzegorza Brauna. No i wielka klęska lewicy.
Teraz, żeby ta klęska była jeszcze lepiej widoczna umieszczę tu kilka wierszy autora artykułu Przemysława Witkowskiego. Wierszy, które – co zaznaczono wyraźnie – były tłumaczone na języki angielski, czeski, francuski, serbski, słowacki, węgierski i ukraiński. Strach pomyśleć co by stracili słowaccy Cyganie, gdyby w języku urzędowym państwa, które zamieszkują, nie zaistniały wiersze osobistości tak wybitnej jak Witkowski. Oto one:
WEŹ SIĘ ROZEJRZYJ, ZOBACZ
lodówki tych ludzi, ich żołądki
ich rachunek za światło, ich długi.
ich cerę, kiedy stoją w kolejce.
piec, drewno z podwórka, wnuki.
MARZEC
gnić w łóżku,
w wieczory się rozpadać,
unosić się, być niesionym.
KRÓTKA HISTORIA DZIEJÓWNie wiem o jakim próchnie pisze Witkowski, ale nie przypuszczam, by mieszkał w starym spróchniałym domu, albowiem wtedy mrówki zauważyłby już wcześniej i z pewnością nie napisałby o nich wiersza.
małpy na koniach gonią inne małpy,
małpy przegrywają, małpy odnoszą zwycięstwo;
To nie wszystko jednak, tu jest coś takiego
mrówki założyły sobie u nas gniazdo
i niby, wszystko jest tak samo:
kuchnia, korytarz, łazienka,
ale teraz już wiem,
że gdzies tu, w mieszkaniu,
jest ukryta królowa,
i jej ślepe,
wijace się w próchnie,
larwy.
Cały tekst tego gamonia oparty jest o hipotezę według której Braun nie może nadążyć za wzorami i przykładami jakie postawiła przed nim rodzinna przeszłość. Jest nikim i tę swoją nicość usiłuje zamaskować antysemityzmem i homofobią. Ciekawe w takim razie kim jest Witkowski? Powietrzem chyba, albo próżnią doskonałą. O innym poecie lewicy, Jasiu Kapeli, szkoda nawet wspominać. Uważni obserwatorzy z pewnością zauważyli obok tekstu reklamę książki galopującego majora, dawnego blogera salonu24, który dziś jest bieda-publicystą gazowni. To znaczy, trzymany jest poza hierarchią, która tam rządzi i przez swoją odrębność ma ją uwiarygadniać. Napisał do tego książkę o języku prawicy, jaki jest okropny. Ja tego majora pamiętam, jemu chodziło głównie o to, by ktoś go wreszcie docenił i wyrwał z tego zadupia gdzie przyszło mu mieszkać, z tego Łowicza czy czegoś podobnego. I oto sny jego wreszcie stały się prawdą. Ta książka jest ciekawa – oceniam po tytule – i dobrze wróży na przyszłość. Ona też jest reaktywna, a jej pojawienie się to także sukces Brauna. Żaden major bowiem, ani żaden Witkowski, nawet Jaś Kapela, nie odwinie takiego numeru jak Braun. Oni mogą co najwyżej realizować prowokacje z notatnika agitatora, które się kończą w dzisiejszym świecie zawsze w ten sam sposób. Jeden się przebiera za dziwkę, a drugi awanturuje się do momentu, aż ktoś mu sprzeda dwa strzały. Potem już tylko telefon na policję, do zaprzyjaźnionych mediów i można zająć się pozowaniem. To jest całe spektrum lewicowych prowokacji. Oni nic więcej nie wymyślą, nawet nie wiedzą co mogliby wymyślić. Sądzę więc, że oto na naszych oczach dokona się gruntowna zmiana mechanizmów działania organizacji lewicowych, a ludzie tacy jak Witkowski i Kapela pójdą siedzieć na pawlacz.
Mnie w tekście Witkowskiego ubawił tylko jeden fragment. Ten oto:
W lecie roku 2014, po prawie trzydziestu latach życia razem, rozstaje się ze swoją partnerką. Ta nie podziela jego radykalnych poglądów, nie chce ślubu kościelnego i dzieci. On tymczasem zaczyna uczęszczać na msze po łacinie. Już w grudniu tego samego roku, w kościele na ul. Karolkowej na warszawskiej Woli, bierze ślub w rycie trydenckim z Aleksandrą G. swoją wieloletnią montażystką. Nowa żona jest mu już zupełnie podporządkowana. Szybko rodzi im się syn.Ponieważ rzecz jest już głośno wypowiedziana, uważam, że mogę się do niej odnieść. Oto zarówno lewica jak i prawica, albo ci co się za takową uważają, podkreśla – w charakterystykach swoich bohaterów i antybohaterów – walory bądź wady ich prywatnego życia i prowadzenia się. Mnie to zawsze bardzo śmieszyło. Najbardziej zaś wtedy, kiedy występowałem z Grzegorzem Braunem i zarzucano mi – na prawicy – że nie mam ślubu kościelnego. Grzegorz Braun, którego życie prywatne nie było aż tak wielką tajemnicą, jak jemu samemu się zdawało, pozostawał w tym czasie w wolnym związku z ową wymienioną przez Witkowskiego panią. Ponieważ jestem człowiekiem dyskretnym, milczałem przez cały czas, spokojnie wysłuchując uwag niektórych kolegów na temat mojego, niemoralnego życia. Bawiłem się znakomicie, kiedy podkreślano rolę sakramentalnych związków w kształtowaniu charakterów męskich i kobiecych, jestem bowiem człowiekiem lubiącym dobrą rozrywkę na wysokim poziomie. Więcej – partnerka, dziś już była, Grzegorza Brauna – postawiła kiedyś, mimochodem zupełnie, kwestię taką – może ja bym wydał książkę o jej życiu z Braunem? Było to w roku 2014 na targach we Wrocławiu. Odmówiłem, co oczywiste, albowiem nie uważam, by czyjekolwiek życie osobiste i jego meandry mogło przyczynić się do sukcesu wartości, którym tu wszyscy hołdujemy. Człowiek jest z natury słaby, a ja jestem ostatnią osobą, która kogokolwiek będzie z tych słabości rozliczać. Dziś okazuje się, że dawne życie Grzegorza Brauna, tak przecież naganne w oczach prawicy, a jednak przez nią akceptowane w całości, ze względu na inne zalety głównej osoby dramatu, może być afirmowane przez lewicę. Niektórzy to się umieją ustawić, prawda?
Proszę Państwa, w mojej ocenie to koniec. Jeśli lewica, w osobie Witkowskiego, opisuje ludzi zwyczajnych, mających jakąś tam fantazję i jakieś możliwości, ale umówmy się – bez szału – w sposób taki, jakby oni wszyscy właśnie przybyli na ognistych rumakach z otchłani kosmosu, to znaczy, że to koniec. Koniec lewicy jaką znamy. Pozostaje nam już tylko kupić paczkę gwoździ, porównać ją z łbem Witkowskiego, sprawdzić czym się różni jedno od drugiego i zabić te budę dechami. Koniec pieśni…koniec….Braun zwyciężył, nawet jak przegra w wyborach. […]
Dlaczego Leo Perutz nie dostał nagrody Nobla?
To jest moim zdaniem coś niezwykłego, że człowiek obdarzony takim talentem, takim wyczuciem sytuacji i anegdoty, z umiejętnością syntetyzowania emocji na niewielu przecież stronach, a także tak zdecydowanie antykatolicki, nie dostał nigdy nagrody Nobla. Jakby tego było mało, Leo był żydem z Pragi. Znał Kafkę, mieszkał jako dorosły człowiek w Wiedniu, doskonale wyczuwał całą, wielką głębię i odrębność kultury monarchii, odróżniał w dodatku jej wersję metropolitalną od prowincjonalnej, a w tej drugiej kreował przeróżne typy zachowań i sytuacje, zupełnie dla czytelnika niespodziewane. I nie dostał Nobla? Czy to nie dziwne?
To nie wszystko jednak. Leo był prześladowany przez hitlerowców, o mało nie wylądował w Dachau, całe szczęście udało mu się wyjechać do Argentyny. Miał tak solidne poparcie w świecie literackim, że w zasadzie nie było możliwości, by tego Nobla nie otrzymał. Stał za nim murem sam Borges, ale nie tylko on, także inni. Wszystkie atuty były w ręku Leona. Na dodatek był wykształconym matematykiem, a jego proza określana jest dziś jako początkowa faza rozwoju literatury fantasy. Ja tam tego nie widzę, ale niech im będzie, tym durniom krytykom.
Patrzę jaką Leon miał konkurencję pod koniec życia, a zmarł w roku 1957, i rzeczywiście nie było łatwo. W 1952 Nobla dostał Mauriac, pisarz katolicki, rozprawiający o etyce. To jest ciekawe, bo katoliccy pisarze po II wojnie światowej nie mogli za bardzo liczyć na względy tej całej komisji. No, ale Mauriac akurat nagrodę dostał. Wiki podaje, że namówił Eli Wiesela na spisanie wspomnień wojennych i okupacyjnych i może to jest jakaś wskazówka. Są jak wiemy żydzi i żydzi. Być może Wiesel i Mauriac mieli lepsze umocowanie niż Leo, który siedział w Argentynie, w czasach kiedy nikomu się jeszcze nie śniło o czymś takim jak realizm magiczny. A już na pewno nie było mowy o nagradzaniu tego czegoś Noblem. Zastanawiam się czy, jak w wielu przypadkach, proza Leona nie jest początkiem tego „oryginalnego” czysto „amerykańskiego” wynalazku. To znaczy, czy nie jest czasem tak, jak w przypadku komunistycznego poety z Chile, który przyjął nazwisko czeskiego publicysty z XIX wieku i nazwał się Neruda. Czy czasem książki Leona, szczególnie te opowiadania z Pragi doby Rudolfa II, nie leżą u samego początku realizmu magicznego? Być może nie, bo zaraz znajdzie się jakaś przedwojenna, pokręcona książka, którą można by określić jako początek tego nurtu. No, ale takie pytanie mogę chyba postawić?
Idźmy jednak dalej, bo lista noblistów jest ciekawa. Od roku 1946 nie ma na niej ani jednego Niemca, ani nikogo z kręgu kultury niemieckiej. I to także może być jakiś trop. Trop wskazujący na wendettę antyniemiecko nastawionych żydów z USA i funkcjonariuszy CIA o Noblu decydujących. W 1953 Nobla dostał Churchill za swoje wspomnienia wojenne, w których wyraz „Polska” pojawia się może ze trzy razy, same zaś wspomnienia liczą kilkanaście tomów. Swoją drogą, ciekawe kto je Winstonowi napisał? Przecież nie Agatha Christie….Na pewno też nie Hemingway, którego nagrodzono w roku 1954. Nie wiadomo właściwie za co, bo nie czytałem w życiu nudniejszych książek, a znajomy w dodatku oświecił mnie ostatnio, że ten cały Hemingway nie dość, że był entuzjastycznym agentem KGB, to jeszcze do tego gejem, który to swoje machismo wymyślił po to właśnie, żeby ukryć ten feler. No, ale w końcu nie dało się tego ciągnąć dłużej i palnął sobie w łeb z dwururki.
Następny laureat, ten z roku 1955 jest naprawdę niezły. Pochodził z Islandii, nazywał się tak, że nawet Remigiusz Mróz by się zawahał przed użyciem takiego pseudonimu i, jak się zdaje, próbował zająć się krytyką politycznych uwikłań Islandczyków po wojnie. Czyli konkretnie protestował przeciwko amerykańskiej obecności wojskowej na wyspie. No, ale nie to jest najlepsze. Pan Halldór Kiljan Laxness nawrócił się w pewnym momencie na katolicyzm i nawet zamieszkał w klasztorze. Rozczarował się jednak życiem w celi i przeszedł na komunizm i pacyfizm. Coś niezwykłego. Ponoć napisał 51 powieści, ale w wieki wymieniają tylko sześć. To dość dziwne.
W roku 1956 Nobla dostał hiszpański antyfaszysta, w dodatku poeta. Szkoda na niego czasu moim zdaniem. Podobnie jak na Witkowskiego, który też pewnie zostanie niebawem nominowany. W 1957 uhonorowali Camusa za całokształt twórczości. Wśród jego książek zaś najbardziej znana jest beznadziejna i fałszywa całkiem powieść „Dżuma”.
Nasz bohater -żydowski matematyk z Pragi umarł w tym samym roku, tak więc jego szanse na dostanie Nobla zmalały do zera. Widzimy jednak wyraźnie, że od roku 1946 kiedy Nobla dali Hessemu, staremu tandeciarzowi, nikt z obszaru języka niemieckiego nie został wyróżniony nagrodą aż do roku 1966, kiedy to dostała ją Nelly Sachs, niemiecka poetka pochodzenia żydowskiego. Co zaś mamy sądzić o poetach, wszyscy dobrze wiemy.
Leo nie dostał Nobla także z tego powodu, że on nie pisał o holocauście, ale o oszustach, manipulatorach, gadających psach, dzielnych oficerach wojny trzydziestoletniej i takich tam, wielce z mojego punktu widzenia malowniczych sprawach, które nic nie znaczyły dla ludzi formatujących narracje za pomocą nagrody Nobla.
Jak widać nie wystarczy być uzdolnionym żydem okultystą, z dyplomem wydziału matematyki w Wiedniu, żeby zgarniać ważne nagrody. To tak nie działa. Można być sfrustrowanym Niemcem z wielkimi ambicjami, bez krzty talentu, jak Hesse i taką nagrodę dostać. Wszystko zależy od spraw nam nieznanych i z pozoru tajemniczych. Czy są one tajemnicze naprawdę? Myślę, że od dawna już nie. Może kiedyś były, kiedyś czyli w czasach gdy Hemingway ukrywał swój homoseksualizm. Dziś wszystko jest na oczach i zabieranie głosu w sprawie Nobla i, pardon, jakości jakimi kieruje się komisja decydując o wyborze laureata jest bez sensu. Po co? Nie dali tego Nobla Leonowi przecież, a mogli, nawet powinni. Inspiracje jakie inni autorzy czerpali i czerpią z prozy Leona są jak wielki ocean. A kto czerpie cokolwiek z Hessego, albo z tego gościa z Islandii? Czy nawet z Camusa? Nikt. To jest bieda z nędzą, odgrzewane kotlety z batatów, wydestylowane na kształt schabowego. Nikt tego nie ruszy. No może poza Ziemkiewiczem, bo on zawsze chciałby być w centrum uwagi. Nie rozumie tylko biedny miś, gdzie jest to całe centrum.
Dlaczego Jarosław Kaczyński czyta Olgę Tokarczuk, a nie Ignacego Schipera?
Postanowiłem zarobić parę złotych na tym Noblu, czyli zrobić to, do czego nawołują zawsze wzmożeni i podbechtani przez „starszych w wierze” polscy dziennikarze – postanowiłem uczyć się od żydów. W praktyce oznacza to wykorzystywanie nie swoich koniunktur, przejmowanie ich i zarabianie na tym pieniędzy. Jak wiecie mam ograniczone możliwości, albowiem nie reprezentuję żadnej organizacji, a jedynie siebie samego. Tak więc korzyści jakie czerpał będę z Nobla Tokarczukowej siłą rzeczy będą ograniczone i krótkotrwałe. No, ale będą i to jest już duży plus, a do tego dobry przykład, jak można uczyć się od żydów.
Wszyscy tutaj zdają sobie dokładnie sprawę, że Olga Tokarczuk nie jest żadną pisarką, albowiem pisarz to człowiek, który kreuje konwencje i je potem rozwija albo ktoś, kto starając się dojść do prawdy wywraca uznane narracje. Innych pisarzy nie ma. Reszta autorów to propagandyści i do takich osób zaliczam Olgę Tokarczuk, której twórczość jest najbardziej wyrazistym przykładem tego, jak z prawdziwych przesłanek wyciągać fałszywe wnioski. Czyli – redukując rzecz do formuły najprostszej – jak kłamać. W czyim interesie kłamie Olga Tokarczuk, możemy się tylko domyślać. Nie o niej jednak będzie ten tekst, a o Ignacym Schiperze, autorze, który powinien być w zasięgu zainteresowań Jarosława Kaczyńskiego, ale z niezrozumiałych względów nie jest. Oczywiste jest za to, że Schiper w przeciwieństwie do nowej noblistki jest człowiekiem wiarygodnym. Jako badacz, jako ekonomista, jako historyk, a wreszcie jako człowiek. Ostatecznego bowiem uwiarygodnienia Ignacego Schipera dokonali Niemcy wypuszczając go przez komin na Majdanku. Olga Tokarczuk z całą pewnością nie czytała książki Ignacego Schipera „Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich”, a jeśli jednak czytała, to zarówno „Bieguni” jak i „Księgi jakubowe” są wyrazem głębokiego niezrozumienia czytanego tekstu, albo celowej manipulacji. Nie można bowiem być aż tak głupim (chyba).
Większa część pierwszego tomu „Dziejów handlu żydowskiego” poświęcona jest właśnie temu okresowi, który tak bardzo interesuje Olgę Tokarczuk – czyli drugiej połowie XVIII wieku, kiedy to najaktywniej działali w Polsce frankiści. Zacznę jednak od biegunów, wśród różnych znaczeń tego słowa, Ignacy Schiper wskazuje na jedno szczególnie ważne i, w jego ocenie podstawowe. Bieguni, to nie są żadni uciekinierzy przed szlachecką przemocą, jak się Tokarczukowej zdaje, ale ludzie, którzy poprzedzali żyda domokrążce, omijającego oficjalne kanały dystrybucji, kontrolowane przez niemieckie mieszczaństwo. Bieguni stawali w progach chat i dworów zapoznając ludność wiejską i pana dziedzica z rodziną z ofertą jaką ma na wozie żyd pośrednik, który właśnie do nich zmierza. To byli faceci do reklamy – Ewarysty Fedorowicze doby późnego baroku i wczesnego oświecenia. Po wypełnieniu swojej misji biegli dalej, a przed dworem eleganckie kółko furmanką wokół gazonu zataczał jakiś Szymszel z Kurzy i pokazywał już faktycznie to, o czym bieguni tylko mówili. To znaczy towar, który dystrybuował. Towar dostępny także na kredyt, co było ważne, albowiem ten kredyt, jakiego udzielali wędrowni handlarze żydowscy był przyczyną nienawiści kierowanej ku nim przez mieszczaństwo. Kupcy chrześcijańscy nie mogli sprzedawać na kredyt, a żydzi mogli, albowiem nie było żadnej realnej siły, która mogłaby ich od tego powstrzymać. Ja rozumiem, że takie postawienie sprawy odbiera Oldze Tokarczuk całą poetycką otoczkę, tworzoną przez nią przez czterdzieści lat z okładem, otoczkę, która tej starszej już i dziwnej kobiecie daje jakieś poczucie wyjątkowości, ale taka jest prawda. Ignacy Schiper bowiem, z całą pewnością nie kłamie.
Można oczywiście zająć się studiowaniem wszystkich skarg i dokumentów, jakie w XVIII wieku mieszczaństwo niemieckie rychtowało przeciwko żydom i zanosiło przed majestat tronu i korony obojga narodów, ale Schiper pisze, że nie ma to specjalnego sensu, bo owe życzenia i groźby pozostawały na papierze jedynie. Były, jak pisze, obecne de jure jedynie. Ciężkie położenie żydów nie wynikało z tego, że ktoś ich realnie prześladował i niszczył, ale ze zubożenia kraju w wyniku licznych wojen, skurczenia się rynków i ostrej konkurencji na tych rynkach, którą to mieszczaństwo, dysponujące przestrzenią do handlu – miastem, rynkiem, składami i dystrybucją detaliczną czyli sklepami, postanowiło wygrać. Jednak ją przegrało. Dlaczego? Tego Wam Olga Tokarczuk nie wyjaśni, no chyba, że ktoś jej zleci napisanie książki o tym, jak zły polski szlachcic przebrany za gestapowca, katował dobrego niemieckiego kupca bławatnego za pomocą dębowej lagi. Myślę, że i do tego dojdziemy, niech no tylko Jarosław Kaczyński zacznie uważniej czytać książki pani Olgi i głośniej o tym mówić.
Dlaczego mieszczaństwo przegrało konkurencję z żydami na terenie Polski i Litwy? To ważne pytanie, bo w nim kryje się także odpowiedź na to, dlaczego tak wielka ilość niezasymilowanych żydów mieszkała na terenie Rzeczpospolitej. Żydzi podjęli ryzyko i uruchomili kredyt, co nie było ani bezpieczne ani proste, albowiem ich organizacja także była zhierarchizowana, a wewnętrzne lojalności nie miały żadnej trwałej gwarancji i były uzależnione od koniunktur, tak jak we wszystkich innych organizacjach. Jak to zwykle bywa w mającej dużo do zyskania i stracenia mafii. To znaczy przywileje wydawane przez kahały dla wszystkich często stawały się własnością jednej, najbardziej wpływowej grupy. O tym Olga Tokarczuk także nie napisze, albowiem jej celem jest udowodnienie, że żydzi w Polsce byli prześladowani, a system jaki panował przypominał obóz koncentracyjny i składał się z wszelkich możliwych form opresji. Od opresji ekonomicznej począwszy, na opresji obyczajowej skończywszy. To znaczy, szlachcic i mężczyzna w jednym prześladował nie tylko podróżującego furmanką po kraju Szymszela z Kurzy, ale także swoją żonę, którą wykorzystywał na różne sposoby nie dając jej możliwości pełnego zrealizowania pragnień. Zapewne przykładów takiego zachowania można znaleźć sporo, ale niech się Olga Tokarczuk puknie w głowę, nawet tą swoją grubą książką, jeśli nie ma młotka w pobliżu, i niech poczyta trochę o XVIII wiecznej obyczajowości, szczególnie dworskiej.
Wróćmy do opresji ekonomicznej i posłużmy się w jej ocenie, odwrotnie niż Olga Tokarczuk, logiką. Kim jest człowiek udzielający kredytu? To jest osoba, która ma władzę realną, albowiem kreuje potrzeby pokazując towar, niełatwo przecież dostępny i ustanawiając warunki jego udostępnienia. Gdyby mieszczaństwo – nad którym szlachcic według Tokarczukowej miał władzę – mogło udzielać kredytu, szlachta w Polsce zaniknęłaby gdzieś w połowie XVII wieku. Nie byłoby jej, albowiem miasto przejęłoby areały. A jeśli by ktoś protestował, przyszliby najemni żołnierze, przebrani w barwy jednego z ościennych władców i wyjaśnili takiemu protestującemu i jego rodzinie na czym polega swoboda obyczajowa i prawo jednostki do jej nieskrępowanego wyrażania. Zgodnie z opisem, który dwa stulecia po omawianych tu okolicznościach dał Marek Hłasko, relacjonując sytuację jaka zdarzyła się w czasie przemarszu armii czerwonej przez Częstochowę. Pewien żołnierz pogłaskał po głowie przytrzymywanego przez jego kolegów człowieka i ciepłym głosem rzekł doń – paczemu ty biezpokoiszsja, prajobiom żoneczku adin razoczek i dastatoczna….
Tak się jednak nie stało i szlachta nie wyginęła, albowiem miasto musiało sprzedawać za gotówkę, a kredytu udzielali żydzi. Trochę ryzykowali, bo bardzo wpływowi wierzyciele mogli doprowadzić do eskalacji żądań i unieważnienia umowy, ale w praktyce takie rzeczy się nie zdarzały. Kredyt bowiem ma właściwości paraliżujące, a dobra umowa z zaufanym kredytodawcą jest więcej warta niż żywa gotówka. Żydzi zaś oferowali panom braciom w stuleciu XVIII dobre umowy. Oczywiście była konkurencja, na przykład w postaci klasztorów, które także udzielały kredytu. Te jednak zostały w dłuższej perspektywie unieważnione, już to poprzez propagandę państw ościennych realizowaną na zamówienie przez wpływowych księży masonów, takich jak biskup Ignacy Krasicki, już to przez dekrety rozbiorowe i postrozbiorowe, takie jak sławny dekret kasacyjny roku 1819.
Tego wszystkiego nie rozumie Olga Tokarczuk, albowiem jej książki i jej myśli to jest zbiór ahistorycznych, propagandowych idiotyzmów, pokazywanych gawiedzi jako jakieś odkrycia i demaskacje. Wszystko to ma jeden tylko cel – sformatowanie dyskusji i zabicie pamięci o życiu i dziele ludzi takich jak dr. Ignacy Schiper.
Tak jak już napisałem – nie można być aż tak głupim (chyba). Nie rozumiem jednak dlaczego tej presji ulega człowiek taki jak Jarosław Kaczyński? Kto mu te książki podsuwa i dlaczego wśród lektury po jaką prezes sięga nie ma książki Ignacego Schipera „Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich”? Tego nie rozumiem. Czyżby ludzie, którzy mogą tę książkę prezesowi podsunąć wstydzili się czegoś? Może, na przykład, prawdy? Ja tego nie wiem, tak tylko sugeruję.
Czy rodziny chrześcijańskie są niepełnosprawne umysłowo?
Do dzisiaj nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak portal kulturadobra.pl, gdzie publikowane są recenzje filmów i książek z przeznaczeniem dla rodzin chrześcijańskich. Podesłano mi jedną taką recenzję i ja ją, niestety, przeczytałem. O tym jednak za chwilę. Zacznę bowiem od czegoś innego.
Pamiętam jak którejś zimy, w latach dziewięćdziesiątych, miasto stołeczne zostało oklejone wielkimi bilbordami z reklamą firmy Triumph. Wszędzie były te dziewczyny w koronkach, co zapewne pobudzało wyobraźnię wielu ludzi płci obojga i kierowało ich myśli ku zakupom bielizny Triumpha. Pewnego dnia jadąc tramwajem przez ul. Puławską zauważyłem, że na jednym z tych wielkich bilbordów ktoś napisał sprayem – macie ku….y święta!!!! Jakiś człowiek, najwyraźniej zdenerwowany ostentacyjnym pokazywaniem nagości postanowił powiedzieć światu co myśli o takich wizerunkach. Były to dawne, dziewicze czasy, dziś bowiem nikt już nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Pytanie istotne brzmi – czy te gołe baby służyły deprawacji czy sprzedaży? Ja twierdzę, że jednak sprzedaży, albowiem mam wrażenie – być może błędne – że nie ma możliwości, by młody człowiek uniknął jakichś deprawacyjnych kolizji emocjonalnych w okresie dojrzewania, nawet jeśliby przebywał stale wśród owiniętych czarnymi szmatami muzułmanek. Zawsze jedna czy druga spojrzy na niego uważniej i po zawodach. Potem się może nawet okazać, że ona miała krótkowzroczność po prostu, ale nie będzie to miało już znaczenia.
Pamiętam czasy, kiedy to Liga Polskich rodzin czy może inna jakaś organizacja walczyła z pismami pornograficznymi wystawianymi w witrynach kiosków. Było o tym głośno, do momentu upowszechnienia internetu, kiedy to pisma pornograficzne przestały stanowić walor polityczny, podkreślający szlachetność i dobre intencje zwalczających je ludzi.
Wulgarność pornografii internetowej dawno przekroczyła wszelkie granice i trudno sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek młodzieniec, poza ciężko zaburzonymi osobami, być może molestowanymi w dzieciństwie, spędzał czas na oglądaniu tych filmów. Deprawacja rozumiana tak, jak to widział ten człowiek co zamazał reklamę Triumpha i tak jak to wmawiali nam przedstawiciele LPR nie ma już znaczenia, a być może nie miała go nigdy. To hipoteza, ale moim zdaniem warta rozważenia. Kolportowanie wizerunków gołych bab miało sens wtedy gdy było pokątne. Ustanowienie normy przekreśliło wpływ tej produkcji na umysły i dusze. To są już od dawna wyłącznie cholerne nudy. I nawet najbardziej pobudzeni młodzieńcy nie zwracają już na to uwagi. Goła baba pełni jednak do dziś jedną ważną funkcję. Ona ma właściwości paraliżujące i porządkujące. Służy do tego mianowicie, by ludzie, którzy określają siebie jako chrześcijan, praktykujących katolików, nigdy w swoich refleksjach na temat produkcji artystycznej nie wyszli poza poziom gołej baby. To jest łatwe do osiągnięcia. Wystarczy przedstawić rodzinie chrześcijańskiej zagrożenia związane z gołą babą pokazywaną w filmie i ustalić jakiś ranking takich filmów. Na samej górze znajdzie się wówczas koszmarny film o Loyoli, a na dole jakieś rozrywkowe produkcje z Hollywood. I tak będzie dobrze. Ja nie mogę oczywiście nikomu zabronić oglądania takich czy innych filmów, dobrze by było jednak, by rodziny chrześcijańskie nie traktowały tych produkcji zbyt serio i zastanowiły się czasem kto i po co wpuszcza te obrazy na rynek, a nie tylko ile razy pokazują w nich cycki i czy obejrzawszy je, najmłodsza latorośl rodu, podąży śladem grzesznika Onana, czy też może się od tych gestów powstrzyma. To jest trudne do wyjaśnienia, albowiem w społeczeństwie naszym triumfy święci łatwa satysfakcja i sukces bezwysiłkowy. To znaczy wystarczy nie patrzeć na film z gołą babą, a obejrzeć ten wartościowy, podsunięty przez portal kulturadobra.pl, by zasnąć spokojnie.
Jak wiemy świat jest pełen pułapek, a duchowni, o których tu czasem piszemy, nie zawsze je rozpoznają. Jakby tego było mało, często miast sami stawić im czoła i coś ludziom wyjaśnić, posługują się jakimiś świeckimi zastępcami. Czynią to, albowiem sami wielu spraw nie rozumieją, zasłaniają się też często nadmiarem obowiązków, a poza tym uważają, że wciąganie ludzi świeckich do wygłaszania różnych expose ma głęboki sens. Moim zdaniem nie ma. Ustawianie zaś relacji z wiernymi poprzez jakieś portale gdzie recenzuje się kulturę jest zwyczajnie głupie, podobnie jak wiara w to, że biedny proboszcz może ochronić swoją owczarnię przez pokusami, podsuwając im, przez pośrednika, recepty i wyjaśnienia proste. Ot takie choćby jak ta recenzja filmu „Legiony”
https://kulturadobra.pl/legiony/
Powiem tak, jeśli chcemy ochronić młodzież przed pokusami, powinniśmy przede wszystkim zająć się konstruowaniem przekazu atrakcyjnego. Nie prostego, nie łatwego w odbiorze, ale atrakcyjnego i przy tym uczciwego. Tutaj mamy wyraźnie tendencję odwrotną, a ja twierdzę, że jest ona lansowana powszechnie. To znaczy atrakcyjność przekazu, traktowana jest jak goła baba. Upraszczając rzecz do końca – jak coś jest fajne, to jest od razu podejrzane. To może spójrzmy na rzecz inaczej – Jan Chrzciciel był fajny. Stał w wodzie, odziany w skóry i gadał rzeczy, na które nie pozwoliłby sobie żaden faryzeusz. No i ludzie go słuchali, choć niektórzy uważali, że przesadza. Nikt jednak nie będzie dziś kwestionował atrakcyjności przekazu Jana Chrzciciela. Taką mam przynajmniej nadzieję. Dziś zaś mamy tabelkę, z rubrykami takimi jak: wulgaryzmy, goła baba, fałszywe doktryny, nieskromność. Wystarczy ją wypełnić, by przekonać się, czy film jest wartościowy czy nie i czy można nań puścić młodzież męską w okresie burzy hormonalnej. Tak, jak to napisałem wcześniej, do zburzenia spokoju młodego człowieka nie potrzeba pornografii, wystarczy uważne spojrzenie krótkowzrocznej muzułmanki rzucone ukradkiem spod czarnych rzęs. Nie ma takiego ojca i matki, którzy by uchronili swoje dzieci przed takimi pokusami. Są jednak złudzenia i te muszą być podtrzymywane. Dlaczego? Żeby sformatować grupę docelową, która stanowić będzie target sprzedażowy dla produktów nie zawierających pokus. Takich jak film Pawlickiego, głupi i pretensjonalny, ale za to nadający się w sam raz dla ojców i matek deklarujących przywiązanie do wartości, którzy myślą, że mają jakiś wpływ na swoje dzieci. Więcej – wierzą, że karmiąc te dzieci uproszczoną i nieatrakcyjną treścią prowadzą je na drogę cnoty. Jest dokładnie odwrotnie, rozbudzają pokusę i oczekiwanie na coś innego, ciekawszego, bardziej dynamicznego. Obszar produkcji dynamicznych, ciekawych i niejednoznacznych został jednak zawłaszczony przez macherów od prawdziwej deprawacji, a rodziny katolickie, katoliccy reżyserzy lub ludzie za takowych się podający i katoliccy pisarze, nie mają żadnego pomysłu, co z tym zrobić. Mogą tylko upraszczać przekaz, bo ktoś im wmówił, że to dobry kierunek. Treść bowiem zbyt zagmatwana i forma nieoczywista może ukrywać jakieś pokusy. A książka Terlikowskiego i film Pawlickiego nie zawiera pokus, a na pewno nie zawiera ich w takich formułach, żeby to było bardzo niepokojące. Można je spokojnie oglądać i czytać, albowiem są to produkcje certyfikowane przez katolickich publicystów. Ja wiem, że wielu ludzi mi nie uwierzy, ale niech się potem nie zdziwią ci ludzie, kiedy ich własne dzieci zlekceważą wszystko, co wkładano im do głowy w domu i pójdą w świat na zawsze, poszukując nowych jakichś inspiracji, pozostających poza kontrolą i rozumieniem nie tylko matki i ojca, ale także księdza proboszcza.
Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że jestem zdziwiony tą recenzją. Piszę to, albowiem wysłaliśmy w końcu do druku komiks Sacco di Roma, produkt ze wszech miar nieoczywisty, pełny treści niezrozumiałych dla ludzi takich jak recenzent filmu „Legiony”, a być może także dla naczelnego portalu kulturadobra.pl. Jestem pewien, że produkt ten osiągnie sukces sprzedażowy, albowiem jest bezwzględnie atrakcyjny. Wiem jednak także, że przez to iż jego formuła odbiega od wszystkiego co na rynku tak zwanych produktów wyznaniowych się pojawia, nie zostanie on w ogóle zauważony przez duchownych i hierarchię. Wiara bowiem w to, że książka Terlikowskiego o Wenantym Katarzyńcu wpłynie na postawy wiernych i przyciągnie ich do Kościoła jest powszechna i nie do zwalczenia. Podobnie jak nieufność wobec takich albumów jak to nasze Sacco di Rioma.
Na dziś to tyle, dziękuję za uwagę.
Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl
Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle
47 1240 6348 1111 0010 5853 0024
i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl
Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz