W przededniu przedwyborczych strajków
Wakacje powoli dobiegają końca, więc wszyscy już nie mogą się doczekać, kiedy rzystąpią do intensywnej pracy. Wśród tych „wszystkich” są również przywódcy związków zawodowych, którzy muszą pokazać, jak to walczą o przychylenie nieba swoim członkom, to znaczy – członkom swoich związków. Wśród nich jest pan Sławomir Broniarz, który na wiosnę poderwał nauczycieli do strajku. Ale rząd zaczął przekupywać ich na własną rękę, a poza tym pan Broniarz nie pomyślał zawczasu, by stworzyć fundusz strajkowy, no i w rezultacie tego niedbalstwa wielu nauczycieli poniosło straty finansowe.
W takiej sytuacji nie wiadomo, czy strajkowe referendum – bo strajk powinien być poprzedzony referendum – przyniesie wynik pozytywny, to znaczy – czy większość opowie się za strajkiem. Jeśli nie – to ewentualny strajk będzie nielegalny, a prawdopodobnie nie będzie go wcale. To by oznaczało, że taktyka rządu okazała się skuteczna, a przede wszystkim – potwierdzałoby znaną już od czasów starożytnych maksymę, że nie ma takiej bramy, której nie przekroczyłby osioł obładowany złotem.
Nawiasem mówiąc, sam strajk jako taki jest swego rodzaju nieporozumieniem. Żeby bowiem zastrajkować, to najpierw trzeba zostać pracownikiem. Pracownikiem zaś zostaje się w następstwie podpisania umowy o pracę, w której to pracownik zgadza się na warunki oferowane mu przez pracodawcę, przede wszystkim zaś – na proponowane wynagrodzenie. Ale kiedy tylko ktoś zostanie pracownikiem, to zapisuje się do związku zawodowego i wraz z innymi związkowcami zaczyna szantażować pracodawcę, że jak nie podwyższy mu wynagrodzenia, na które przed chwilą sam się zgodził, to powstrzyma się od świadczenia pracy – do czego też przed chwilą się zobowiązał. Zatem wyposażenie pracowników w prawo do strajku sprawia, że w gruncie rzeczy żadna umowa się nie liczy, że prawo, które sam zainteresowany ze swoim pracodawcą ustanowił i uznał za sprawiedliwe – bo w przeciwnym razie nie podpisałby umowy – ustępuje przed siłą – w tym przypadku przed zmową szantażystów. Ale na tym właśnie polega zasada demokratyczna, przed którą dzisiaj zgina się wszelkie kolano: niebieskie, ziemskie i piekielne – że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. Tak muszą myśleć sygnatariusze listu otwartego do obywateli, by w październikowych wyborach głosowali. Nie piszą wprawdzie na kogo mają głosować, ale nie o to chodzi, tylko o to, że najwyraźniej myślą, iż im więcej będzie sygnatariuszy, tym słuszniejsza będzie ich Racja. Tymczasem Racja nie zależy od liczby jej zwolenników, tylko od tego, czy jest prawdziwa, czy nie. Tak w każdym razie stawia sprawę logika – ale w demokracji próżno doszukiwać się logiki – no i dlatego współczesny świat wygląda, jak wygląda.
Drugim nieporozumieniem jest art.70 ust. 2 konstytucji stanowiący, że nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna. Gdyby tak rzeczywiście było, to nauczyciele nie powinni otrzymywać żadnego wynagrodzenia. Tymczasem otrzymują, chociaż narzekają, że za niskie. To jednak oznacza, że ktoś im jakoś płaci, no a w takim razie – kto i w jaki sposób? Płaci im rząd, który w tym celu, pod pretekstem, że będzie organizował edukację, najpierw ściąga podatki zarówno od tych, którzy z tej edukacji korzystają, jak i z tych, którzy z niej nie korzystają. Potem opłaca oświatowy aparat biurokratyczny, który nikogo niczego nie uczy, a na końcu – nauczycieli, czyli bezpośrednich wykonawców usługi edukacyjnej. Jest to sposób najbardziej kosztowny i najbardziej marnotrawczy, a poza tym pozbawia rodziców edukowanych dzieci możliwości decydowania o tym, przez kogo i w jaki sposób będą podczas edukacji formowane. Widać to szczególnie jaskrawo właśnie teraz, kiedy rodzice muszą pisemnie protestować przeciwko demoralizowaniu ich dzieci pod pozorem tak zwanej „edukacji seksualnej” - podczas gdy to perwertyci, którzy zamierzają demoralizować cudze dzieci powinni pytać każdego rodzica o pozwolenie.
Ale socjalizm zrobił tak potworne spustoszenie w ludzkich głowach, że nikt już się nie dziwi sytuacji, że gdy jeden człowiek chce coś powiedzieć, czy coś pokazać drugiemu człowiekowi, to musi pytać o pozwolenie jakiegoś trzeciego człowieka – bo przecież na tym właśnie polega tak zwana „koncesja” na radio i telewizję. Najbardziej niepokojące jest to, że tych absurdów zdają się nie dostrzegać ludzie mający ambicję nauczania innych – bo w przeciwnym razie, zamiast strajkować o wyższe wynagrodzenie, żądaliby sprywatyzowania edukacji, to znaczy – wyeliminowania z procesu edukacyjnego biurokratycznych pośredników, którzy przecież żywią się ich kosztem. Tymczasem ci pośrednicy, mający w rękach narzędzia propagandy, tak oduraczyli nauczycieli, a ci z kolei, być może nawet w dobrej wierze – oduraczyli swoich uczniów do tego stopnia, ze dzisiaj tę zorganizowaną grabież i pasożytnictwo większość ludzi uważa za swoją wielką zdobycz i gotowa jej bronić do ostatniej kropli krwi. Nic więc dziwnego, że są wyzyskiwani, a na domiar złego – nawet nie wiedzą przez kogo, co pozwala wodzić ich za nos rozmaitym Umiłowanym Przywódcom.
O ile jeszcze nie wiadomo, czy dojdzie do jesiennego strajku nauczycieli, to prawdopodobnie dojdzie do strajku w tak zwanej służbie zdrowia, to znaczy – strajku lekarzy i pielęgniarek. Ciekawe, że strajkować będą tylko bezpośredni wykonawczy usług medycznych, podczas gdy armia pośredników pomiędzy lekarzami i pacjentami, czyli funkcjonariuszy Narodowego Funduszu Zdrowia strajkować nie zamierza. Najwyraźniej muszą być ze swojej sytuacji zadowoleni, a poza tym może też na ich postawę wpływać obawa, że gdyby zastrajkowali, to pojawiłoby się pytanie, czy ich praca rzeczywiście jest komukolwiek potrzebna – a do tego przezornie lepiej nie dopuścić.
Sytuacja w sektorze ochrony zdrowia jest krytykowana zwłaszcza przez polityków nieprzejednanej opozycji, wśród których są również członkowie SLD. Wypada tedy przypomnieć, że przewodnim hasłem jednej z czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka, czyli reformy ochrony zdrowia było, że „pieniądze mają iść za pacjentem”. Może i idą – ale w takiej odległości, że nie tylko kontakt wzrokowy, ale i wszelki inny już dawno został zerwany. Charakterystyczne jest to, że ani charyzmatycznemu premierowi Buzkowi, ani jego następcy na tym stanowisku, czyli premierowi Leszkowi Millerowi, nigdy nie przyszło do głowy, by doprowadzić do sytuacji, kiedy pieniądze idą Z PACJENTEM, to znaczy – że rząd nie odbiera obywatelom pieniędzy pod pretekstem, że potem będzie ich leczył, tylko im je zostawia. W takiej sytuacji pacjent przybywałby do szpitala z pieniędzmi, więc biurokratyczni pośrednicy z NFZ nie mieliby tu nic do gadania i w ogóle okazaliby się zbędni. Tymczasem – jak pamiętamy – Narodowy Fundusz Zdrowia powstał TYLKO dlatego, że charyzmatyczny premier Buzek zadbał o takie gwarancje prawne dla swego zaplecza politycznego, że nawet zmiana rządu nie mogła zagrozić stabilności posad w Kasach Chorych. Kiedy więc zarządzanie kryzysem dostało się w szpony SLD, premier Miller, który musiał jakoś wynagrodzić swoich kolaborantów, nie widział innego wyjścia, jak rozwiązać Kasy Chorych, stanowiące filar wiekopomnej reformy charyzmatycznego premiera Buzka i na ich miejsce powołać Narodowy Fundusz Zdrowia – oczywiście już z całkiem inną obsadą personalną. Ale i lekarze – podobnie jak nauczyciele – najwyraźniej nie widzą nic złego w tym, że co najmniej połowę podatkowych pieniędzy przejada biurokracja i tylko dopraszają się łaski, by rząd zwiększył im liczbę okruszków spadających ze stołu pańskiego. Skoro są tak mało spostrzegawczy, to nie jest to dobra wiadomość dla pacjentów, ale być może że jest odwrotnie – że są spostrzegawczy i dlatego właśnie w tym absurdalnym systemie dostrzegli możliwości przyssania się do jakiegoś kurka i dzięki niemu dojenia Rzeczypospolitej, to znaczy – bliźniego swego – bo to przecież on musi za całą tę zabawę zapłacić.
Walka o byt z topielcem w tle
Kampania wyborcza do Sejmu i Senatu powoli wstępuje do drugiej fazy – bo pierwsza, polegająca na ustalaniu list wyborczych, właśnie dobiega końca. Towarzyszą jej dramatyczne wydarzenia, bo wszyscy kandydaci chcieliby dostać pierwsze miejsca w przydzielonych im okręgach wyborczych, ale jest to nawet fizycznie niemożliwe, więc w każdym komitecie wyborczym towarzyszy temu walka o byt w najjaskrawszych przejawach. Niektórzy do tego stopnia nie są ukontentowani, że opuszczają dotychczasowy komitet i przechodzą do konkurencji w nadziei, że zdrada zostanie wynagrodzona, bo przy takim transferze delikwent w charakterze wpisowego musi ujawnić wszystkie znane sobie „wstydliwe zakątki” dawnego komitetu macierzystego, chyba, że na skutek wielu transferów komitet przestanie istnieć. Tak właśnie chyba stanie się w klubem Kukiz 15 po przejściu jego lidera, Pawła Kukiza do Polskiego Stronnictwa Ludowego, które jeszcze niedawno nazywał „organizacją przestępczą”. Klub pustoszeje, bo nie tylko odszedł z niego do PiS Wielce Czcigodny poseł Rzymkowski i w charakterze wpisowego oświadczył, że ustawa „antyroszczeniowa”, którą sam opracował i buńczucznie pokazywał przed Białym Domem w Waszyngtonie, nie jest w ogóle potrzebna – ale również odeszła grupa posłów z panem Jóźwiakiem na czele, którzy tworzą obecnie koło Unii Polityki Realnej. Pan Śpiewak, który jest „miejskim aktywistą” ujawnił sekretne porozumienie zawarte przez Sojusz Lewicy Demokratycznej z partią Wiosna pana Roberta Biedronia – że po wyborach Wiosna zleje się z Sojuszem. Czy z SLD zleje się również Partia Razem pana Zandberga – tego jeszcze nie wiadomo, bo pan Zandberg w swoim czasie pryncypialnie chłostał SLD, że skupia farbowane lisy, które zdradziły świętą sprawę socjalizmu, no ale polityka ma swoje prawa i zalety – między innymi tę, że na naszych oczach hartuje się stal, to znaczy – nieugięte charaktery kandydatów na prawodawców. Przewidział to, jak zresztą wszystko inne, Adam Mickiewicz, pisząc w „Dziadach” - „bo słuchajcie i zważcie u siebie, że według bożego rozkazu, kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Tymczasem kampania wyborcza w tej właśnie fazie ma to do siebie, że każdy pretendent nie tylko „dotyka ziemi”, ale bywa przeczołgiwany, niekiedy nawet wielokrotnie.
Rzecz bowiem w tym, że w tej fazie, zanim jeszcze odbędzie się jakiekolwiek głosowanie i poza jakąkolwiek kontrolą, ścisłe sztaby partyjne spośród ogółu obywateli wyłaniają szczęściarzy, którzy w ogóle będą mieli szansę zostania prawodawcami. Późniejsze głosowanie, które pan prezydent Duda wyznaczył na 13 października, jest tylko przyklepaniem tej selekcji i pewnie dlatego Janusz Korwin-Mikke twierdzi, że gdyby wybory mogły cokolwiek zmienić, to już dawno zostałyby zakazane. Inna rzecz, że chyba sam nie do końca w to wierzy, bo za każdym razem do wyborów staje – ale może chce się o tym przekonać osobiście, a taka dociekliwość przynosi mu zaszczyt. W takiej jednak sytuacji okazuje się, że całym państwem kręci jakaś trzydziestka polityków – bo tylu mniej więcej tworzy liczące się partyjne sztaby. Ma to swoje zalety, bo dzięki temu bezpieka ma ułatwione zadanie, jako że roztoczenie kontroli nad trzydziestoma obywatelami, z których być może połowa, jeśli nie dwie trzecie, to konfidenci jak nie tej to innej bezpieczniackiej watahy, jest sprawą dziecinnie łatwą. Teraz komitety wyborcze będą zbierały podpisy, żeby zarejestrować listy we wszystkich okręgach, no a potem już tylko kampania i wybory.
Tymczasem całą Polską wstrząsnęła afera z udziałem wiceministra sprawiedliwości pana Łukasza Piebiaka, któremu portal „Onet”, będący własnością niemieckiego koncernu, zarzucił organizowanie „hejtu” wobec niezawisłych sędziów, nieżyczliwych rządowi „dobrej zmiany”. Podobno francuskim łącznikiem między panem Piebiakiem, a niezależnymi, to znaczy – popierającymi rząd mediami, miała być niejaka pani „Emilia”, o której na razie wiemy tyle, że „nie była zatrudniona” w Ministerstwie Sprawiedliwości. Pan Piebiak złożył dymisję i chociaż premier Morawiecki oświadczył, że to „kończy sprawę”, to chyba tak nie będzie, bo z jednej strony były już wiceminister zamierza pozwać „Onet” przed niezawisły sąd, a z drugiej – „Onet” się odgraża, że „zna nazwisko” tajemniczej pani Emilii. Oczywiście wszystko może się nie zakończyć wesołym oberkiem, zwłaszcza gdy pan Piebiak nieopatrznie skieruje sprawę do niezawisłego sędziego, który rządowi „dobrej zmiany” nie sprzyja. Sędziowie bowiem nie tylko są jeden w drugiego niezawiśli, ale też – apolityczni, co oznacza tylko tyle, że jedni są do aktualnego rządu usposobieni wrogo, podczas gdy inni – życzliwie. Oczywiście w tej sytuacji apolityczność i niezawisłość możemy spokojnie włożyć między bajki, a jeśli nie o politykę chodzi, to są też podstawy do przypuszczeń, że za sto tysięcy można obstalować dowolny, nawet najbardziej absurdalny wyrok nie tylko w pierwszej instancji, ale i w apelacji. W tej sytuacji, jeśli w grę wchodzą takie alimenty, to trudno się dziwić, że niezawiśli sędziowie bronią niezawisłości, jak Wojciech Jaruzelski w stanie wojennym socjalizmu.
Ale i bezpieka nie zasypia gruszek w popiele i poprzez więzienia przeszła fala zagadkowych samobójstw i przypadków śmiertelnych. Jeszcze pan mec. Giertych w towarzystwie pana mec. Dubois nie wyjaśnił przyczyn śmierci pana Dawida Kosteckiego, który w więzieniu, leżąc na łóżku, powiesił się na własnym prześcieradle, a współwięźniowie pod celą niczego nie zauważyli, jako że denat przykrył się kocem – jeszcze nie wiadomo, czy przed, czy po wszystkim, a już w innym więzieniu zmarł Brunon Kwiecień, skazany na to, że „chciał” wysadzić Sejm w powietrze. Nawet temu specjalnie nie zaprzeczał, tylko twierdził i to chyba niebezpodstawnie, że „inspirowali go” do tego funkcjonariusze ABW. Jeśli to prawda, to nic dziwnego, że dostał udaru mózgu, a z kolei współwięzień Dawida Kosteckiego dokonał „samookaleczenia”, ale szczęśliwie został odratowany. Nic dziwnego, że i resort sprawiedliwości, jak i rządowa telewizja nawołują, by tych samobójstw nie wykorzystywać do walki politycznej – ale kto by słuchał takich wezwań? Jak twierdziła zapomniana już dziś nieco literatka Anna Bojarska - „od polityki uciec niepodobna”, zwłaszcza w sytuacji, gdy w sprawy wmieszane są bezpieczniackie watahy. Warto dodać, że Dawid Kostecki twierdził, że funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego czerpali różne korzyści z przedsiębiorstwa branży towarzyskiej, jakie na Podkarpaciu prowadzą dwaj bracia z Ukrainy, a po mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby bywał tam również były marszałek Sejmu pan Kuchciński. Oczywiście w tych fałszywych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo nawet nieprzejednana opozycja dotychczas nie zarzucała panu marszałkowi nic, tylko że przelatywał żonę. Toteż rząd energicznie pracuje nad ustawą, kogo wolno przelatywać, a kogo nie i wszystko będzie jasne, niczym pod latarnią.
Tymczasem opinia publiczna, a zwłaszcza tak zwane „kręgi” pasjonują się tajemniczym zniknięciem pana Piotra Staraka, znanego nie tylko z tego, że jest nieprzyzwoicie bogaty, ale w dodatku, że jest mężem pani Agnieszki Woźniak-Starak (nee Szulim). Otóż policja w nocy dostała cynk, że po jeziorze Kisajno dryfuje łódź motorowa, ale silnik już nie pracuje. Okazało się, że nikogo tam nie ma, a w międzyczasie do brzegu jeziora dopłynęła młoda pani, która wyjaśniła, że na tej motorówce pływała właśnie z panem Piotrem Starakiem, ale podczas gwałtownego zwrotu obydwoje z łodzi wypadli, ona dopłynęła do brzegu, a gdzie jest pan Starak – nie wiadomo, chociaż intensywne poszukiwania trwają już trzecią dobę. Jeśli nie zostałby on tam znaleziony, to z pewnością zaowocuje to wieloma teoriami spiskowymi, podobnie jak to było w przypadku pana doktora Jana Kulczyka, o którym wiele osób nie tylko mówi, że żyje, ale nawet – że niektórzy go widzieli. Byłaby to jeszcze jedna poszlaka, ze życie po życiu jednak istnieje, chociaż – powiedzmy sobie szczerze – co to za życie?
W przeddzień wizyty Rewizora
Wakacje się kończą, a na początek okresu powakacyjnego przypada 80 rocznica wybuchu II wojny światowej. Może w innej sytuacji nie wywołałaby ona aż takiego rezonansu, bo wiadomo, że dzisiaj przyjaźnimy się z Niemcami, w czym przoduje Wolne Miasto Gdańsk pod dyrekcją pani prezydent Dulkiewicz, która z tej okazji zaplanowała „radosny pochód”. Nawiasem mówiąc, ta formuła trochę przypomina zarzut pewnego niemieckiego publicysty, który podczas II wojny światowej zarzucał Anglikom, że swoje imperium zbudowali podstępem, zdradą i fałszem, podczas gdy Niemcy swoje tworzą metodą „radosnej wojny”. Oczywiście radosny pochód to jeszcze nie wojna ale tak czy owak od czegoś radosnego trzeba zacząć, tym bardziej, że 8 października przypada 80 rocznica dekretu Adolfa Hitlera o wcieleniu Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy, a – jak powtarzał Bolesław Piasecki - jeśli coś istnieje, to znaczy, że jest możliwe. Wprawdzie legalność przyłączenia Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy również i dzisiaj budzi wiele wzruszających wątpliwości, podobnie jak przynależność Wolnego Miasta Gdańska do Polski – ale po co rozdrapywać stare rany? Więc ta 80 rocznica może nie wywołałaby takiego rezonansu, gdyby nie zapowiedź wizyty w Warszawie amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, któremu towarzystwa będzie dotrzymywał niemiecki prezydent Walter Steinmeier, no i oczywiście tubylczy prezydent Andrzej Duda, który najwyraźniej musiał sobie przypomnieć starą rzymską zasadę, że tres faciunt collegium, co się wykłada, że trójka tworzy zespół, zgodnie zresztą z inną rzymską zasadą, że omne trinum perfectum, co z kolei oznacza, że wszystko co potrójne jest doskonałe. Dlatego być może zimny ruski czekista Putin zaproszony nie został – i słusznie – bo Zwiazek Sowiecki 1 września, kiedy to Niemcy za Polskę napadły, to jeszcze nic nie zrobił, zaś Armia Czerwona „wkroczyła” do Polski dopiero 17 września. Ale 17 września to już wszelki ślad po prezydencie Trumpie wystygnie, więc nie ma po co zimnego czekisty do Warszawy zapraszać. Rozwodzę się nad tym specjalnie obszernie, żeby pokazać całą finezję, jaka towarzyszy naszej dyplomacji, dzięki czemu z każdej sytuacji wychodzimy obronnie – jak to się śpiewało w piosence bardzo popularnej za moich czasów w kołach wojskowych. Za to na sojuszników możemy liczyć w każdej sytuacji, więc naszej dyplomacji w sukurs przyszedł izraelski prezydent Reuven Rivlin, który zimnego ruskiego czekistę Putina zaprosił do Oświęcimia, jakby już występując w roli gospodarza miejsca. Wszystko to być może, bo 75 rocznica zajęcia przez Armię Czerwoną obozu Auschwitz przypada dopiero 27 stycznia przyszłego roku. Kto wie, jak do tego czasu będzie wyglądała realizacja żydowskich roszczeń majątkowych przez Polskę? Być może ktoś to wie, więc dlaczego na przykład nie pan prezydent Rivlin, który z pewnością nie bez kozery wystąpił tu w roli gospodarza?
Jestem pewien, że prezydent Trump nie będzie szczędził nam komplementów, że mianowicie jesteśmy „małym, ale bardzo dzielnym narodem” - jak w swoim czasie w nowojorskiej siedzibie ONZ strażnik przywitał przedstawiciela UNESCO. Być może nawet obieca, że zrobi, co w jego mocy, by znieść wizy dla obywateli polskich – bo pani Żorżeta też już nam to obiecała – ale obawiam się, że sprawa ustawy nr 447 JUST zostanie pominięta milczeniem. Prezydent Donald Trump nie ma bowiem żadnego interesu, by nie pytany miał w tej sprawie się wypowiadać, a z kolei prezydent Duda na pewno się na taką samowolkę nie odważy, czego dowody złożył podczas dwóch swoich wizyt w Białym Domu. W tej sytuacji nic nie zakłóci pomyślego przebiegu wizyty Dostojnego Gościa – bo chyba prezydent Steinmeier też nie będzie tego tematu poruszał?
Nie oznacza to, że prezydent Trump podczas swego pobytu w Polsce będzie zbijał bąki. Co to, to nie, choćby dlatego, że oto właśnie szajka 23 byłych polskich dyplomatów napisała do niego list zwracając mu uwagę, iż przyjeżdża do kraju „w którym praworządność nie jest już respektowana (…) prawa człowieka są ograniczane, a nasilające się represje wobec przeciwników politycznych i różnych mniejszości, zarówno etnicznych, religijnych, jak i seksualnych, są tolerowane nie tylko przez rząd, ale nawet przez niego inspirowane.” Przypomina to do złudzenia suplikę Konfederacji Targowickiej do Katarzyny przeciwko królowi Stanisławowi Augustowi, w których czytamy m.in.: „same prawa rozkazywały przy królach obieralnych obywatel cieszył się wolnością. Tym byliśmy. Wielka Monarchini, dziś straciliśmy i nie pozostaje nam nic innego, jak umrzeć, albo powrócić do stanu dawnego.” Szkoda, że szajka 23 byłych ambasadorów nie dopisała do swego listu konkluzji wieńczącej manifest Sewetyna Rzewuskiego z 14 maja 1992 roku: „Z tych powodów Sejm niniejszy za Sejm gwałtu i za illegalny” - zmieniając tylko słowo „Sejm” na słowo „Rząd”. Warto podać nazwiska sygnatariuszy tego listu, żeby prawdziwa niecnota nie pozostała bez nagrody. Oto one: Jan Barcz, Iwo Byczewski, Maria Krzysztof Byrski, Mieczysław Cieniuch, Tadeusz Diem, Grzegorz Dziemidowicz. Urszula Gacek, Adam W. Jelonek, Maciej Klimczak, Tomasz Knothe, Maciej Kozłowski (TW „Witold”), Maciej Koźmiński, Andrzej Krawczyk, Andrzej Krzeczunowicz, Henryk Lipszyc, Piotr Łukasiewicz, Jerzy Maria Nowak, Piotr Nowina-Konopka, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Piotr Ogrodziński, Ryszard Schnepf, Grażyna Sikorska i Wojciech Tomaszewski.
Ciekawe jestem, co prezydent Trump powie na takie dictum? Możliwe, że zachowa się tak samo, jak Katarzyna, która dla uciśnionych przez despotyzm, zwłaszcza w wydaniu Stanisława Augusta, zawsze miała czułe serce. Taki manifest może być mu nawet na rękę w obliczu „śmiałych kroków”, których podjęcie wobec Polski zaleciło sekretarzowi Pompeo 88 senatorów. Te „śmiałe kroki” mają skłonić rządców naszego bantustanu do przeforsowania „kompleksowego ustawodawstwa”, które żydowskim roszczeniom nadal pozory legalności i otworzy drogę do okupacji Polski. W takiej sytuacji każdy kolaborant się przyda, a tu zgłasza się 23-osobowa szajka, która w dodatku z niejednego komina wygartywała. Nie sądzę bowiem, by im poradził, że skoro nie będą mogli „powrócić do stanu dawnego”, to nie pozostaje im nic innego, jak „umrzeć”, najlepiej w trybie samoobsługowym. Inna sprawa, że w takim przypadku dziury w niebie z pewnością by nie było, a kto wie, czy świat, uwolniony od tylu osobistości, z których każda reprezentuje tak poważny ciężar gatunkowy, nie odetchnąłby z ulgą?
Nie jest jednak wykluczone, że Donald Trump zrobi z tego listu użytek toaletowy, bo jego sygnatariusze z właściwym sobie taktem nie zauważyli słonia w menażerii. Chodzi o to, ze wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych był zwycięstwem demokracji spontanicznej nad demokracją kierowaną. W demokracji kierowanej obywatele, znaczy się – suwerenowie – głosują, jakże by inaczej – ale zgodnie ze wskazówkami Pani Wychowawczyni, podczas gdy w demokracji spontanicznej, głosują, jak chcą. Niewątpliwie szajka 23 byłych ambasadorów skupia zwolenników demokracji kierowanej, podobnie jak szajka „byłych współpracowników Tadeusza Mazowieckiego”. I jedni i drudzy nie mogą przeboleć, że niektórzy suwerenowie nie posłuchali Guwernantki, podobnie jak zwolennicy demokracji kierowanej w Stanach Zjednoczonych, którzy przez całą kadencję próbowali Donalda Trumpa podsrywać. Ale o to mniejsza, bo od losu zawiedzionych dzierżycieli praw nabytych do przewodzenia narodowi, ważniejsze są następstwa ustawy nr 447 JUST, które zostaną nam objawione najpóźniej w październiku, kiedy pan Pompeo będzie Kongresowi składał sprawozdanie. Jakie jest stanowisko Senatu, to już wiemy i z tej strony żadnej wyrozumiałości, ani nawet zrozumienia Polska spodziewać się nie może, a obawiam się, że i Izba Reprezentantów zachowa się podobnie, bo w przeciwnym razie całe masy dzieci zaczną sobie przypominać, jak to przed 40 laty były molestowane. I pomyśleć, że od czegoś takiego zależą losy całych narodów!
Znowu wyszło za dobrze
Pan prezydent Duda ogłosił termin wyborów na 13 października, wyjaśniając, że to dlatego, by kampania wyborcza była „jak najkrótsza”. A dlaczego kampania wyborcza ma być jak najkrótsza? Przecież w trakcie kampanii wyborczej poszczególne komitety prezentują zachwyconym suwerenom swoje „programy”, a wiadomo, że takich programów niepodobna tak od razu zrozumieć, więc trzeba trochę czasu, by takiemu jednemu z drugim suwerenowi coś utkwiło w pamięci. No tak – ale w tym właśnie problem, że jak suwerenom poutykają w pamięci niewłaściwe programy, to jeszcze, nie daj Boże” zagłosuje na niewłaściwą partię, mimo że rządowa telewizja stręczy mu nieustannie obóz „dobrej zmiany”, a telewizje nierządne – obóz zdrady i zaprzaństwa. Dlatego kampania wyborcza powinna być jak najkrótsza, żeby - po pierwsze – komitety nie zatwierdzone przez reżysera tubylczej politycznej sceny nie zdążyły zebrać wymaganej liczby podpisów, a jeśli nawet by zebrały – to żeby już nie zdążyły opowiedzieć suwerenom, jak chcą przychylać im nieba. Po cóż zresztą suwerenom wiedzieć, w jaki sposób niezatwierdzone komitety miałyby przychylać im nieba, kiedy przecież wiadomo, że „dobra zmiana” będzie przychylała im nieba za ich własne pieniądze. Mówię oczywiście o programach rozdawniczych, których obóz zdrady i zaprzaństwa nie może przeboleć – ale to wina chciwości jego uczestników, którzy ukradzionymi pieniędzmi nie chcieli się z nikim podzielić, tylko sami zażerali się „ośmiorniczkami”, popijając wino, co to wiadomo; im droższe, tym lepsze - a w każdym razie tak uważał Książę Małżonek nazywany w kręgach „Paziem”. Tymczasem „dobra zmiana” też kradnie, nie można powiedzieć – ale okruchami ze stołu pańskiego dzieli się z obywatelami, którzy za tę życzliwość poszliby za nią w ogień i wodę. Teraz obóz zdrady i zaprzaństwa też obiecuje, że jak uzyska dostęp do podatkowych pieniędzy, to też się będzie dzielił, ale wiadomo, że obiecanki – cacanki, a lepszy wróbel w ręku, niż gołąb na sęku.
Pan prezydent, którego w przyszłym roku czekają też wybory, nie ma innego aparatu wyborczego, jak struktury Prawa i Sprawiedliwości, toteż – chociaż w przeszłości kilkakrotnie buntował się przeciwko swemu wynalazcy, co to wystrugał go był z banana, teraz, podobnie jak w przeszłości pan Ziobro i pan Kurski – poszedł do Canossy i w podskokach nie tylko wykonuje, ale nawet odgaduje życzenia Naczelnika Państwa – no i dlatego wyznaczył termin wyborów na 13 października, żeby kampania była „jak najkrótsza”.
A w kampanii – jak to w kampanii – oprócz licytacji na różnice łajdactwa i na „programy”, wyciągane są rozmaite „wstydliwe zakątki”, wedle których krzątają się dziennikarze śledczy. To niewdzięczny kawałek chleba, bo myślę, że w naszym nieszczęśliwym kraju, w którym młoda demokracja podszyta jest bezpieczniakami, niepodobna być dziennikarzem śledczym bez ustalenia jakiegoś modus vivendi z tą czy inną bezpieczniacką watahą. Na ogół polega to na tym, że bezpieczniacy wtykają takiemu dziennikarzowi nos w świeży trop, mówiąc: pani Aniu, niech no pani opisze to wszystko z tych gotowców cośmy pani dali własnymi słowami, a my potem spowodujemy, że dostanie pani nagrodę Pulitzera. No i pani Ania pisze, dostaje nagrody – ale bezpieczniacy przecież nie przychylają pani Ani nieba bezinteresownie. Co zatem z tego mają oni? Ano to, że za pośrednictwem „opinii publicznej”, której rzecznikami i wyrazicielami są właśnie dziennikarze śledczy, bezpieczniacy kręcą polityczną sceną, wykonując rozkazy zagranicznych central, do których ich przodkowie z ubeckich dynastii przewerbowali się jeszcze u progu naszej sławnej transformacji ustrojowej i tak już zostało – no i oczywiście kręcąc na boku lody również dla siebie, bo prawdziwe życie zaczyna się dopiero na emeryturze.
Tedy ledwo tylko pan prezydent Duda ogłosił termin wyborów, rozpoczynając stosowną kampanię, to zaraz w „Onecie”, co to jest własnością niemieckiego koncernu medialnego Ringier Axel Springer Polska, który nie ma żadnych, ale to żadnych powiązań z niemiecką razwiedką i nie wykonuje żadnych zadań, ani w zakresie wywiadu, ani w zakresie agentury wpływu, opublikował sensacyjny materiał napisany swoimi słowami przez swoich dziennikarzy śledczych o niejakim panu Bogdanie Węgrzynku „giermku księżnej Angeliki”. Z publikacji wyłania się wizerunek pana Węgrzynka jako hochsztaplera i naciągacza, a pewne podejrzenia wzbudza również sama „księżna”, która prywatnie nazywa się Angelika Jarosławska, ale używa też nazwiska Sapieha i tytułu książęcego. Zaczynała jako pogodynka w rządowej telewizji, no a potem rosła razem z naszym nieszczęśliwym krajem i nawet reprezentowała go podczas jakiejś konferencji na Krymie, już pod rosyjskim panowaniem, które go to nasz nieszczęśliwy kraj nie uznaje, z uwagi na Naszego Najważniejszego Sojusznika, no i wpływowych Ukraińców, jak na przykład pani Ludmiła Kozłowska, czy 28-letni efeb Wiaczesław Melnyk, wykonujący zadanie tresowania naszego mniej wartościowego narodu tubylczego w miłości do sodomitów. Złośliwi, których u nas przecież nie brakuje, utrzymują nawet, że pani księżna jest pierwowzorem bohaterki piosenki Ireneusza Dudka „Och, Ziuta”, gdzie słyszymy, że „podniosłaś swój społeczny stan, a wszystko to przez jedną noc” - ale to chyba nieprawda, bo podniesienie swego społecznego stanu księżna zawdzięcza nie tylko „jednej nocy”, ale również rozmaitym pomysłom, na które wpadła, albo sama, albo które doradziła jej jakaś życzliwa duszeńka. Dość na tym, że księżna pani rzuciła się w wir działalności społecznej i nawet politycznej, uczestnicząc w naradach organizowanych przez rozmaite parlamentarne zespoły. Pan Węgrzynek za to obrał sobie emploi byłego komandosa z jednostki „Grom”, co to została utworzona gwoli ochraniania transportów rosyjskich Żydów przez Warszawę do Izraela, no a potem używana na rozmaitych misjach w odległych krajach, na przykład w Afganistanie, gdzie „wódz taliby gromił, a wzdychał do kraju”, w związku z czym oszczercze języki rozpuszczały fałszywe pogłoski, że zdobyte na talibach narkotyki były przerzucane do Europy i tam dalej – jak mawiał podczas swoich kazań feldkurat Otto Katz. Pan Węgrzynek tedy rzucił się w wir imprez sportowych, a wiadomo, że kluby sportowe jeszcze od czasów głębokiej komuny są matecznikiem bezpieczniaków, którzy kręcą tam lody na miłości do sportu. Toteż i panu Węgrzynkowi to i owo się tam przykleiło – ale nie o to w pierwszym rzędzie chodzi, niech mu będzie na zdrowie, bo znacznie ciekawsze jest to, że pan Węgrzynek miał znaleźć się w bliskim otoczeniu ważnych osobistości politycznych; ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza, rozmaitych generałów, a wreszcie – nawet podobno w pobliże samego pana prezydenta, co to jest „stałym patronem” Fundacji „Teraz Polska”, promującej w kraju i za granicą rozmaite produkty, no i gminy. Prezesem zarządu Fundacji jest pan Krzysztof Przybył, ongiś uczestnik rad nadzorczych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych i uczestnik wielu innych przedsięwzięć, korzystających z protekcji polityków, m.in. - ministra rolnictwa – oczywiście nie obecnego, tylko tych dawniejszych. Otóż Fundacja udzieliła panu Węgrzynkowi zgody na posługiwanie się logo „Teraz Polska”, ale potem mu to odebrała, podobno na interwencję polskiej ambasady.
Nietrudno się domyślić, dlaczego „Onet” opublikował obszerny materiał na temat pana Bogdana Węgrzynka i księżnej pani akurat teraz, gdy rozpoczyna się krótka kampania wyborcza. Obóz zdrady i zaprzaństwa pokazuje, że też może narobić kłopotów rozmaitych osobistościom, które zamiast prezentować „programy”, będą musiały tłumaczyć się, jak to się stało, że zaufały panu Węgrzynkowi, czy księżnej pani. Jak wy w nas Amber Goldem i reprywatyzacją warszawską, to my w was panem Węgrzynkiem i księżną panią, no i zobaczymy kto lepiej wyjdzie na tej licytacji o różnicę łajdactwa. Od razu widać, że kampania, chociaż krótka, może obfitować w rozmaite smakowite epizody, dzięki którym suwerenowie będą mogli choć przez chwilę zajrzeć za zasłonę skrywającą życie „elit”, do których pan Węgrzynek, a zwłaszcza księżna pani chyba muszą należeć, bo czyż w przeciwnym razie żaden z przedstawicieli elit nie zauważyłby różnicy czy to w sposobie bycia, czy to w wokabularzu, czy innych znamionach? Co prawda aktualne elity też są świeżej daty i wiele osobistości z ich grona jeszcze niedawno - jak mówi poeta - „srać chodziło za chałupę”, ale jeśli nawet, to jakieś charakterystyczne szczegóły muszą te elity charakteryzować. Jakie one mogą być – tego oczywiście nie wiem, bo ja się do elity przecież nie zaliczam – ale intuicja mi podpowiada, że jakaś różnica między elitami, a plebsem musi być. Zresztą nie tylko intuicja, bo taki wybitny przedstawiciel elity, jak pan prof. Wojciech Sadurski, niedawno dał wyraz dyzgustowi z powodu rozpanoszenia się „plebsu”. „Plebs” po łacinie, to nic innego, jak „lud”, o którego szczęście walczył nie kto inny, tylko między innymi ojciec rodzony pana profesora Sadurskiego, będący znanym działaczem ludowym regionu puławskiego, a więc reprezentantem „plebsu”. Skoro jednak pan profesor od razu spenetrował różnicę między elitami i „plebsem”, to na pewno nie był w swojej spostrzegawczości odosobniony. Ale skoro tak, to pytanie, dlaczego uczestnicy elitarnych kręgów nie rozpoznali w panu Węgrzynku, czy księżnej pani osób z zewnątrz, tym bardziej staje się interesujące.
W następstwie ostatnich roszad na stanowisku marszałka sejmu i ministra spraw wewnętrznych, resort spraw wewnętrznych objął pan Mariusz Kamiński, będący jednocześnie ministrem-koordynatorem służb specjalnych. Zatem „Onet” publikując akurat teraz rewelacje na temat pana Bogdana Węgrzynka i księżnej pani uderza nimi w obóz „dobrej zmiany” i podsrywa pana ministra Kamińskiego, chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że pan Węgrzynek dokazywał również za rządów obozu zdrady i zaprzaństwa i to nawet mimo ciążących na nim kondemnatek w postaci wyroków niezawisłych sądów. Wskazuje to, że nad panem Węgrzynkiem, podobnie jak i nad księżną panią parasol ochronny przez cały czas trzymała jakaś inna Mocna Ręka, w której moc on i dzisiaj ufa, zbywając dziennikarzy śledczych jakimiś krotochwilami. Czyż nie jest to poszlaka, że owa Mocna Ręka to nic innego, jak stara, poczciwa bezpieka, która swoich współpracowników wynagradza bezkarnością? Dodatkową poszlaką, jaka by na to wskazywała jest okoliczność, że pan Węgrzynek bez specjalnych przeszkód pojawiał się w bezpośrednim otoczeniu dygnitarzy państwowych i wojskowych, a nawet pojawiły się podejrzenia, iż dzięki temu mógł mieć dostęp do informacji niejawnych.
Skoro jednak tak, to znaczy, że wszystkie te bezpieczniackie watahy, to kupa gówna, że ani dygnitarze państwowi, ani wojskowi tak naprawdę nie korzystają z żadnej „ochrony kontrwywiadowczej” - chociaż w 2006 roku z watahy pod nazwą Wojskowe Służby Informacyjne, wypączkowały aż dwie watahy; Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Służba Wywiadu Wojskowego nie mówiąc już o watasze pod nazwą Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która akurat wobec mnie, a nie – dajmy na to – pana Węgrzynka, czy księżnej pani, wszczyna sprawy operacyjnego rozpracowania z powodu opublikowania jawnej przecież notatki z rozmów pana Tomasza Yazdgerdiego z panem ambasadorem Jackiem Chodorowiczem. Na przykładzie tej przedwyborczej publikacji w „onecie” widać, że bezpieka nie potrafi nawet odpowiednio zainspirować dziennikarzy śledczych, żeby – owszem – piętnowali pożałowania godne „wstydliwe zakątki” naszej młodej demokracji, ale w taki sposób, by nie wylewać dziecka z kąpielą. Niestety dziecko się wylało, więc chociaż bezpieczniacy dobrze chcieli, to wyszło jak zwykle, czyli za dobrze. A lepsze jest wrogiem dobrego.
Szubrawa szajka byłych ambasadorów wpisuje się w tradycje targowicy
Pan Stanisław Michalkiewicz wypowiada się na temat listu, który do prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, wysłała grupa byłych polskich ambasadorów. W owym liście namawiają Trumpa, żeby obsztorcował przedstawicieli rządu m.in. za nieposzanowanie praworządności i lekceważenie konstytucji. Panu Stanisławowi przypomina to działania konfederacji targowickiej.
Wypowiada się także na temat Magdaleny Środy, która skrytykowała Grzegorza Schetynę.
Nieutulona w żalu Środzina pryncypialnie rozlicza się ze Schetyną salon odwraca się od Schetyny
w kulturze aspiryny i nauki Myślę, że Pani Środzina niewiele rozumie ofiara heglizmu
Szajka byłych ambasadorów Szubrawcy, karygodne MSZ stajnia profesora Geremka. szajka zwolleników demokracji kierowanej utraciła ogromne alimenty.
Ilustracja © Z.N. / za: www.niepoprawni.pl
Wideo © Stanisław Michalkiewicz / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz