OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O sztuce, ekonomii, istotnym znaczeniu wyrazu „koszerny”, dlaczego w Polsce nie ma literatury obyczajowej, jak Heniu Gołębiewski przeprowadził nas do lepszego świata oraz tysiącu słów dziennie i pociesznych rotach

Jak Heniu Gołębiewski przeprowadził nas do lepszego świata


Istotą produkcji telewizyjnej i filmowej PRL było przekonanie widzów, że wszystko jest inne niż się wydaje. A nawet jeśli nie jest, to może być, albowiem: milicjanci bywają sympatyczni, zaopatrzeniowiec z GS zna na pamięć Szekspira, dzieci są traktowane na równi z dorosłymi i uczestniczą często we wtajemniczeniach, które są tym dorosłym niedostępne. Najważniejsze zaś były wakacje, które – w propagandzie schyłkowego komunizmu urastały do rangi wysp szczęśliwych, Bora Bora i szerokich prerii środkowego zachodu, położonych nad lazurowym morzem, razem wziętych. W wakacje dzieci nie pracowały, nie nudziły się i nie robiły głupstw. W wakacje dzieci miały wyłącznie niesamowite przygody rozgrywające się w starych zamkach, gdzie dobrotliwi profesorowie w czarnych beretach toczyli zaciekłe, ale niezrozumiałe dla milicjantów, spory z miejscowymi urzędnikami. Tak to wyglądało. Jak było w rzeczywistości, mogę się tylko domyślać, albowiem moje wakacje, jeśli odjąć milicjantów, stare zamki i profesorów, były rzeczywiście podobne do tego opisu. Nudziłem się co prawda często, ale wyrobiłem w sobie nawyk organizowania jakichś zajęć, które tę nudę zabiją i nie były to wyłącznie bezsensowne naśladownictwa tego co obejrzałem w telewizji, czy też tego czym zajmowali się dorośli. Miałem swoje życie. Wakacje były rzeczywiście szczęśliwym czasem. Nie tak szczęśliwym jak to widać w filmie „Wakacje z duchami”, ale mieszczącym się w przyzwoitych kategoriach. Nie wszystkim było to dane, moi koledzy, a szczególnie koleżanki ciężko pracowali latem, albo tak zwyczajnie pomagając w domu, albo przy zbiorach owoców. Ja też czasem pracowałem, ale nikt mnie za to nie wynagradzał, albowiem pracowałem razem z babcią i to ona zgarniała całą kasę. Nie miałem o to jednak pretensji, bo była to dla mnie przygoda.

Nie odczuwałem w tamtych czasach żadnego dysonansu pomiędzy tym co oglądałem rano w Teleferiach i tym co widać było w rzeczywistości. O tym, by mieszać jeszcze z tymi wrażeniami politykę, nie myślałem wcale. W ogóle się nad tym nie zastanawiałem, ale polityka – jak sądzę – zastanawiała się nade mną. Dyskretnie, ale czujnie. W zabawach bez przerwy powracał motyw obowiązkowej służby wojskowej, a miasto nasze było pełne żołnierzy. Jeśli na peronach dworca nie było akurat żołnierzy, milicja ganiała tam pijanych w trupa rezerwistów w barwnych chustach na plecach. Rezerwiści nic sobie z tego nie robili, skakali po peronach, biegali po torowisku, albo leżeli w malowniczych pozach na ławkach i próbowali zaczepiać dziewczęta. Tak, jak to opisałem w zbiorku opowiadań „I co? Kiedyś było fajniej?”, rezerwistów z jednostek wokół naszego miasta wypuszczano pewnym systemem. Nie wchodziło w grę uwolnienie ich wszystkich naraz w jednym miejscu, bo doszłoby do strasznych scen, tak strasznych, że nawet nasza milicja by sobie z nimi nie poradziła. Część więc wypuszczano na stacji w Gołębiu, a część na stacji w Życzynie. Ich obecność w przestrzeni publicznej była czymś niezwykłym i wielu, jak sądzę żałuje dziś, że to się skończyło. Nigdy nie zastanawiałem się, jak to jest, że ja widzę tych rezerwistów, to wojsko, te niebieskie nyski dyskretnie przemykające ulicami, a nie widzi tego wszystkiego Maniuś Pikador grany przez Henia Gołębiewskiego, najbardziej charakterystycznego aktora dziecięcego wszech czasów. Zacząłem o tym myśleć dopiero później, kiedy w ogóle zacząłem myśleć. I choć nie jest to ani szczególnie oryginalne, ani odkrywcze, uważam, że fakt ten jest wart odnotowania – życie dzieci w serialach nie było naszym życiem, myśmy tylko bardzo chcieli, żeby takie było. Pokazywanie zaś tych wszystkich niezwykłych przygód miało sens głęboki z punktu widzenia władzy, albowiem wychowywało całe pokolenia ludzi, nie odczuwających przez długi czas dysonansu między rzeczywistością a filmową fikcją. Być może feler ten został z nami do dziś, bo ja na przykład powracam do tych zapomnianych formatów i nie mogę się do dziś nadziwić, jak można było napisać taki dobry, choć kulawy przecież scenariusz filmu dla dzieci – mam na myśli „Wakacje z duchami” – dorobić do tego muzykę w wykonaniu orkiestry symfonicznej i wyszukać w castingu dzieciaki tak fantastycznie czujące kamerę jak Gołębiewski, Mosior i Dymek. Jak wiemy dziś ta sztuka jest nie do powtórzenia. Z kilku powodów, o których za chwilę napiszę. Oto autorzy, a wszyscy autorzy książek i filmów dla dzieci w PRL musieli mieć związki z władzą, nie było innego wyjścia. Zarówno ta władza jak i oni sami dobrze wiedzieli do kogo adresowane są te produkcje i jakie struny poruszyć, by wywołać w dziecięcych sercach to charakterystyczne drżenie. Moja Michalina, choć jest już duża, ogląda te filmy z wypiekami na twarzy i płacze kiedy się kończą. Pokolenie przeżywające swoje pierwsze, dziecięce przygody na początku lat siedemdziesiątych i wszystkie późniejsze roczniki, aż do końca stanu wojennego, były emocjonalnie związane z bohaterami tych seriali. Ja wiem, że nie wszyscy, ale duża część jeśli nie większość. I to zostało z nami do dziś. Zostaliśmy sformatowani i pewne rzeczy w naszych głowach są jak zapieczone mleko na brzegu rondelka, nie dadzą się zetrzeć nawet drucianym drapakiem. Ja sam, dopiero po przeczytaniu opowiadania Karola Estreichera „Miedziana miednica”, co stało się niedawno przecież, przestałem wierzyć w uczciwość starych profesorów w czarnych, fantazyjnie przekrzywionych beretach. Stosunkowo najłatwiej poradziliśmy sobie z milicjantami. Nie wierzyliśmy w nich od początku, ale jakoś tę niewiarę ukrywaliśmy przed sobą. Z resztą było trudniej.

Najciekawsze jest jednak to dlaczego dziś nie można już wyprodukować takiego formatu. Powodów jest kilka – propaganda PRL, co by o niej nie mówić była dla dziecka zrozumiała. Byli dobrzy i byli źli i ci źli chcieli wywozić za granicę dzieła sztuki, w czym przeszkadzała im gamoniowata milicja i cholernie bystrzy muzealnicy. To nic, że w rzeczywistości było inaczej – cholernie bystra i zdeprawowana milicja pomagała wywozić dzieła sztuki zblatowanym urzędnikom dogadanym z gangsterami, a gamoniowaci muzealnicy patrzyli na to z rozdziawionymi gębami. Dziś propaganda dotyczy spraw kompletnie dla dziecka nieistotnych, a przede wszystkim takich, które wywołują jego podświadome obawy. Mogę się mylić, ale sądzę, że deprawacja młodzieży nie jest jednak posunięta tak daleko jak chciałby to widzieć Robert Biedroń. Popularyzowanie zaś ekologii jest, w mojej ocenie skazane na klęskę, albowiem dziecko nie widzi dokładnie w jakim celu miałoby się tym zajmować. Po co? Żeby las szumiał? I tak szumi. Kiedy byłem dzieckiem łowiłem traszki w strumieniu i pakowałem je do słoika, żeby potem patrzeć jak pływają. Traszki te były pod ochroną. Nikt się tym nie przejmował, strumień w końcu wysechł i traszki zniknęły. Dziś z tych traszek ukręcono by jakąś obłąkaną demonstrację. Ekologia jest łatwa do zdemaskowania, albowiem nikt jeszcze nie porwał się na to, i nigdy się to nie stanie, by nakręcić serial dla dzieci z demonicznym leśniczym, psującym las, w roli głównej. To jest nie do pomyślenia. Leśniczy od zawsze był w polskiej kulturze i tradycji postacią pozytywną, ratował dzieci, babcie, biedne sarenki i tropił złych kłusowników. Tak więc obszar w jakim mogły być realizowane formaty propagandowe doby obecnej jest mocno zawężony przez głębokie, kulturowe nawyki. Nikt nie nakręci filmu o tym, że dzieci poszukują cennego obrazu, na którym dwóch pedałów odbywa stosunek analny, albo widać tylko jakieś plamy. To jest nie do pomyślenia. Propaganda globalna jaką tłoczy się dziś do głów nie ma dostępu do dzieci, stąd taki nacisk, by dzieci te deprawować już od najmłodszych lat i stąd stała obecność na rynku treści słowa pedofilia. Nie ma dnia, żebym nie przeczytał tego wyrazu i nie ma dnia, by nie znalazły go i nie przeczytały w internecie, moje dzieci. To jest odwracanie uwagi od tego wszystkiego, co nas – w złej co prawda intencji ale z dobrym skutkiem – ukształtowało.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie powstanie dziś taki serial jak „Wakacje z duchami”. Nikt nie wpuści na plan dzieci naturszczyków, bo budżety są za duże. Heniek Gołębiewski i Edward Dymek, zostali przez swoje horrendalne honoraria zdeprawowani i zdegradowani. Nie mogli sobie poradzić ze sławą i pieniędzmi. Dymek zmarł w zapomnieniu, jako nędzarz zmagający się z chorobą alkoholową. Dziś każdy dobrze wie, jakie pieniądze wchodziłyby w grę przy produkcji, tak więc sprawy propagandowe i różne ideologiczne wymuszenia, schodzą na plan dalszy. Dziecięcymi aktorami musiałby być dzisiaj dzieci dorosłych aktorów, producentów i reżyserów, żeby kasa została w rodzinie. I podobnie jak za komuny, przemożna chęć okłamania dzieci, tak dziś przemożna chęć rozkradzenia budżetu, chronią trochę dusze najmłodszych, a i nasze też przy okazji. Takimi metodami posługuje się Pan Bóg, tak myślę….

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG i do księgarni Przy Agorze. Zapraszam też na stronę www.prawygornyrog.pl i ponawiam prośbę z poprzednich dni.

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…



Pocieszne roty


Kraje słabe i nie gotowe do wojny, a mające zdecydowanych i dobrze uzbrojonych sąsiadów, muszą w jakiś sposób przygotować się do akcji obronnej, a pewnie i zaczepnej. Muszą to zrobić tak, żeby na gruncie prawnym i na gruncie obyczajów dyplomatycznych zachowane zostały wszelkie pozory, a jednocześnie, by potencjał obronny rósł. Jego wzrost nie gwarantuje sukcesu, albowiem prócz materiału ludzkiego istotna jest jeszcze technologia, organizacja armii i jej wyszkolenie, a także udział w walkach. Nie wystarczy zgromadzić ludzi i dać im broń. Posłużę się teraz dwoma przykładami, jednym historycznym, a jednym filmowym. Ten historyczny to oczywiście pocieszne roty Piotra I, z którymi tak naprawdę nie wiadomo jak było, albowiem Aleksy Tołstoj, który napisał biografię cara to znany, komunistyczny kłamca. Przyjmijmy jednak jego wersję. Oto młody car zabawia się ćwiczeniem niedoświadczonego rekruta i szkoli go pod dyskretnym nadzorem zagranicznych oficerów. Wrogowie cara szydzą zeń ile wlezie nie wiedząc, że w ten sposób pieczętują swój los. Pocieszne roty bowiem zamieniają się w pewnym momencie z dobrze zorganizowaną siłę zbrojną, która z trudem co prawda, ale jednak potrafi stawić czoło szwedzkim weteranom. Czy tak było? Zapewne car szkolił wojsko, zapewne było to wojsko gorsze od szwedzkiego, albowiem chłop rosyjski, czy to odziany w szary samodział, czy występujący w zielonym mundurze, jest tylko biednym mużykiem, który marzy o tym, by zbiec do swojej chałupy. Utrzymanie go w szeregu wymaga nadludzkich wysiłków. Jak to się udawało carowi, lepiej nie myśleć. Na pewno Piotr I dał początek nowej, całkiem innej niż poprzednia, tradycji organizacji wojska. Przypieczętował ją, rzecz jasna, krwią strzelców. Czy roty, które szkolił były naprawdę pocieszne? Tego się nie dowiemy pewnie nigdy. Zanim zaczęły odnosić sukcesy na polu bitwy, musiały ponosić olbrzymie straty, z którymi nikt się, rzecz oczywista, nie liczył.

Teraz przykład filmowy. W zapomnianym już dobrze obrazie „Chwała” przedstawiającym losy 51 pułku piechoty Unii, składającego się z wyzwolonych murzynów, widzimy scenę szkolenia strzelców. Jeden czarny chłopak, który do trzech nie potrafi zliczyć i nie odróżnia co to prawo, a co to lewo, kiedy dostaje do ręki karabin, trafia zeń przysłowiową muchę w przysłowiową du…ę. Wszyscy się cieszą i biją mu brawo, aż do momentu, kiedy na schisspaltzu pojawia się porucznik, który jest młodym, ale doświadczonym oficerem i jest rzecz jasna biały. On się nie cieszy z sukcesów podwładnego. On jest nimi poirytowany, on wrzeszczy i poniewiera tym biednym snajperem, a potem każe mu strzelać do celu, kiedy tamten jest już cały rozdygotany. I jeszcze – w czasie kiedy murzyn mierzy do tarczy – wali mu nad uchem z rewolweru. Wszystko po to, by rekrut zrozumiał, że wojna to nie zawody. Z pociesznej roty rekrutów bęcwałów, powstaje w końcu poważne wojsko, które zostaje posłane na najbardziej niebezpieczny odcinek i w całości wyrżnięte.

Ponieważ postanowiłem do końca sierpnia uporać się z trzecim tomem socjalizmu, spędzam wiele czasu na lekturze. Przypomnijmy więc może teraz jak to było z legionami polskimi. Oto NKN, organizacja, która nie nadążała za rozwojem wypadków, zajął się tworzeniem tej formacji. W tym czasie Piłsudski – może coś źle zrozumiałem, ale sprawy te, ponoć proste, wcale takie nie są – dogadał się z Maxem Ronge i jego podwładnym Józefem Rybakiem i zaczął organizować bojówkę, którą okazały się te same legiony. Nikt w całym Biurze Ewidencyjnym nie myślał o tym, by z tych odrzuconych przy poborze chłopaków pomieszanych z uciekinierami z Królestwa, montować jakąś armię. Więcej – sam Piłsudski obawiając się wzrostu znaczenia tej siły – domagał się jej podziału i przeforsował wysłanie jednej z brygad, tej dowodzonej przez Hallera, na daleki front ukraiński, w nadziei, że ona się tam wykrwawi. Stało się inaczej. Inaczej też stało się z korpusem Dowbora, który również miał się wykrwawić, ale Dowbor do tego nie dopuścił. Teraz pytanie – do kogo podobny był Józef Piłsudski, kiedy omawiał kwestię utworzenia bojówek zwanych legionami z Józefem Rybakiem, późniejszym generałem? Do tego porucznika z filmu czy do cara Piotra?

Jak wiemy legiony wkroczyły do Królestwa, ale nie trasą jaką im wyznaczono, czyli przez ludne i socjalistyczne w całości Zagłębie, gdzie miały zasilić się nowym rekrutem, ale wprost drogą na Kielce. Piłsudski bowiem obawiał się, że jego wpływy w Zagłębiu są zbyt mizerne, a rządzący tam komuniści z SDKPiL, nie pozwolą na żadne zaciągi. Wkroczenie do Kielc nie przyniosło żadnych skutków i legiony musiały się wycofać, okryte niesławą. Dziś moment ten świętujemy jako wielki sukces polskiego oręża. Zapomniałem zadać jeszcze jedno pytanie – po co szkoli się i mobilizuje pocieszne roty? Czy aby nie po to, by je wykrwawić w bezsensownych akcjach politycznych? Czy aby nie po to, by mieć pod ręką materiał do prowadzania rozpoznania bojem? Ja tego nie wiem, albowiem nie jestem żadnym specjalistą w dziedzinie wojskowości. Piszę o tym, albowiem wielkie wrażenie zrobił na mnie opis działań gen. Dowbora, który mając do wyboru rzeź albo kapitulację wybrał kapitulację. Piłsudski najpierw by uciekł z frontu, a potem zarządził rzeź. Zdalnie.

Brnę teraz przez stronice pewnego szczególnego, wojennego pamiętnika. Napisał go Jerzy Konrad Maciejewski, a wydał parę lat temu Ośrodek Karta. To jest w zasadzie dziennik z pola bitwy, ale chyba troszkę podrasowany. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że zawiera sporo prawdy, a wydany został przez „Kartę” albowiem opisy zachowań dzielnych, polskich żołnierzy są tam dalekie od idealnych. Zanim przejdę do konkretów, powiem jeszcze tylko, że nie jestem w żaden sposób spokrewniony z Jerzym Konradem Maciejewskim.

Co mnie w tych zapiskach uderza? Kompletny brak wiary w sens działań wojennych. To znaczy uzasadnienie taktyczne różnych poczynań jest, ale nie ma żadnego zrozumienia po co Polska toczy tę wojnę. Można rzec – okay, żołnierze byli młodzi i zależało im tak naprawdę tylko na tym, by poznać jak najwięcej interesujących i nie sprawiających kłopotów dziewczyn. To nie jest żadne usprawiedliwienie. Być może to wina oficerów, być może to wina Piłsudskiego, ja nie będę tego rozstrzygał, ale fakt pozostaje faktem. Jest pewna gradacja demoralizacji w tym wojsku. Najgorsi są rekruci z Galicji. Kradną, biją się z innymi, rabują i gwałcą. Nie ma siły na to, żeby kogoś postawić pod ścianą za nadużycia, albowiem wszyscy walczą o wolną Polskę i są braćmi. Najlepsi są Hallerczycy oraz zaciągi z Wielkopolski. Ci jednak nie mają żadnych skrupułów i dyskusji z nimi nie ma. Kongresówka jest gdzieś pośrodku i zwykle zajmuje się hamletyzowaniem. Daje też wyraz swoim frustracjom dotyczącym traktowania wojska przez panie z Kół Polskich na kresach, które wyraźnie faworyzują oficerów. To jest niezwykłe moim zdaniem, ten sposób ujęcia kwestii. Szczególnie jeśli zestawimy go z zachowaniem żołnierzy wobec realnego zagrożenia. Raz posiana panika wschodzi jak owies przed Wielkanocą. Spieprzają wszyscy, szeregowcy, podoficerowie, oficerowie, po drodze rwąc naramienniki i zdzierając orzełki z czapek, żeby po dostaniu się do niewoli udawać prostych szeregowców, którzy znaleźli się na froncie przypadkiem albo z przymusu. Jak wobec takich postaw i wobec – nie ukrywanej przecież – polityki Piłsudskiego wobec Kresów miały się zachowywać kobiety i dziewczyny z dworów i pałaców na kresach? I jak miały się odnosić to tych, nie dość że młodych, to jeszcze w większości beznadziejnie prostackich dzieciaków?

Przyznam, że jestem zdumiony tymi opisami, szczególnie zaś opisami paniki w szeregach, a mówimy o szeregach 19 pułku Odsieczy Lwowa, czyli nie byle jakich. Czy ktoś wyobraża sobie niemieckiego żołnierza zrywającego naramienniki i defasonującego znaki na czapce? Każdy się chyba domyśla co by się z takim stało, gdyby ocalał i wrócił do koszar. Nie ma, jak wynika z opisu, Jerzego Konrada Maciejewskiego, w tej armii nikogo takiego, jak ten porucznik z filmu „Chwała”. Nikogo, kto próbowałby uzasadnić i wymusić czynem postawę żołnierza na polu bitwy. Przeciwnie, sporo miejsca poświęca Maciejewski opisom dyskusji, jakie szeregowi i podoficerowie wiodą z przełożonymi, a także jawnej bezsilności tych przełożonych. Wobec tego rodzi się pytanie – czy gdyby ta armia była ciut lepsza udałoby się zatrzymać czerwonych jeszcze na Ukrainie? Ja nie wiem, być może tak. Sukces jednak odnieśliśmy na przedpolach Warszawy dopiero i był to sukces problematyczny, to znaczy w szeregach wojska i polityków byli tacy, którym marzyły się negocjacje i podniesienie rąk w górę. Piłsudski akurat do nich nie należał, bo dla niego było jasne, że odwrotu nie ma.

Wczoraj była kolejna rocznica tego sukcesu, a w wiadomościach poświęcono wiele miejsca Obronie Terytorialnej. Pamiętam ile było dyskusji wokół powstania takich sił. Przed ich stworzeniem wielu blogerów, czynnych w salonie24 było przekonanych, że to odstraszy wrogów i żaden potencjalny najeźdźca nie zdecyduje się na atak, wiedząc, że po lasach są schowani tacy żołnierze. Minęły trzy lata od utworzenia formacji, wstępują do niej tak zwani zwykli ludzie, którzy wczoraj wypowiadali się do kamery. Byli jak ten murzyn, co spokojnie, bez nerwów strzelał do tarczy. Nie za bardzo też rozumieli, co poza taktycznymi wyjaśnieniami, jest podstawą działania tych sił, a o tym, że ktoś może zginąć, do tego w niewesołych okolicznościach, nie myślał nikt. Pora więc na kolejne pytanie – do czego tak naprawdę posłużą nasze pocieszne roty?

Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że należy tę formację utrzymać choćby ze względów wychowawczych. Dobrze by było jednak, by ludzie ci mieli świadomość jaka odpowiedzialność na nich spoczywa i jakie scenariusze wydarzeń mogą się rozegrać w związku z ich istnieniem. Może mój sposób oceny tych spraw jest głupi. Nie wiem. Może trzeba robić inaczej, to znaczy podnosić tak zwane morale, po to, by w końcu zostawić tych ludzi na śmierć lub wysłać na poniewierkę, a samemu się gdzieś zadekować. Taka garść przemyśleń po wczorajszej, długiej lekturze i obejrzeniu Wiadomości.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG i do księgarni Przy Agorze. Zapraszam też na stronę www.prawygornyrog.pl i ponawiam prośbę z poprzednich dni.

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…



Tysiąc słów dziennie


Jack London, żeby nie wyjść z wprawy i zarobić na swoje liczne, nieuporządkowane przywiązania emocjonalne, pisał ponoć dziennie 1000 słów. Tekst, który umieściłem tu wczoraj miał ponad 1300 słów, a później przecież jeszcze napisałem kawał rozdziału nowej książki. A była dopiero połowa dnia. Gdybym chciał mógłbym napisać jeszcze dwa, a może nawet trzy tysiące słów. Moim zdaniem to niezwykłe. Dziś zamierzam powtórzyć ten wyczyn, ale ograniczę się tylko do porannego tekstu, albowiem mamy święto.

Kiedy byłem młody przeczytałem powieść „Martin Eden”. Dwa razy. Wcześniej obejrzałem włoski serial nakręcony na motywach tej powieści, który bardzo mi się spodobał. Jak zwykle w takich sytuacjach chciałem być podobny do głównego bohatera, ale już z samej treści książki widać było jasno, że się nie nadaję. Martin, idąc do szkoły, musiał walczyć z łobuzami, którzy codziennie zastawiali mu drogę. Przede mną rozpościerała się zalana słońcem, przenikającym przez liście olbrzymiego jesionu i dwóch kasztanowców, ulica Nowa, a jedyną osobą, którą mogłem spotkać idąc do szkoły, była stareńka pani Pajączkowa, wychodząca raniutko przed dom i obserwująca ludzi spieszących do swoich zajęć. Dziś wszystkich tych drzew już nie ma, a na Nowej, zamiast kanciastej, betonowej trelinki, pokruszonej w czasie podłączania kanalizacji, leży równy, czarny pas asfaltu.

Martin od najmłodszych lat musiał pracować. Ja nie musiałem robić nic. Dosłownie nic. Miałem się tylko uczyć. Było tak zapewne z tego powodu – a to jest bardzo silna motywacja – że moi rodzice i starsze rodzeństwo – nie czuli się wszyscy razem i każdy z osobna zbyt pewnie. Nie była to stabilna rodzina, a wobec tego każdy, wyszukując sobie jakieś zajęcie starał się, by prócz utrapienia, przyniosło mu ono jeszcze satysfakcję i trochę bezpieczeństwa, a także by odizolowało go od innych domowników. Fakt, że ja – najmłodsze dziecko – nie robiłem nic brał się także stąd, że każdy potrzebował kogoś, kto jest słabszy i mniej zaradny od niego, z tego prostego powodu, żeby móc się z nim porównać. Ja się do tej roli nadawałem znakomicie i bardzo dużo czasu strawiłem na zrozumieniu tego mechanizmu. Kiedy go w końcu odkryłem, nie dawałem już potem nikomu żadnej szansy. I to – ten nawyk – dość przyznam okropny, został ze mną do dziś.

Martin miał niesamowite przygody, pływał po morzach i ciężko pracował, musiał walczyć o każdy kęs życia, a kiedy poznał piękną dziewczynę z bogatego domu zakochał się bez pamięci z miejsca i stało się to przyczyną wszystkich jego nieszczęść.

Kiedy ja, pewnego zimowego popołudnia, pojechałem autobusem do Stężycy, żeby obejrzeć tamtejszy gotycki kościół z portalem atrybuowanym Santi Gucciemu, żeby zobaczyć gotyckie sklepienie wznoszące się nad nawą główną, rodzice nie uwierzyli rzecz jasna w tę gawędę. Myśleli, że mam tam jakąś koleżankę i byli bardzo szczęśliwi, że wreszcie zacząłem okazywać jakieś dające się opisać normalnym językiem, ludzkie odruchy. Nie wyprowadzałem ich z błędu. W tej Stężycy, kiedy już obejrzałem sobie dokładnie kościół, datowany na pierwszą połowę XIV wieku, zaszedłem do sławnego baru „Wisełka” , gdzie kupiłem sobie śledzia i piwo. Uważałem, to za najbardziej naturalną rzecz na świecie. Nie przypominałem jednak w niczym bohatera powieści ‘Martin Eden” Martin wzbogacił się znacznie i gwałtownie publikując swoje opowiadania i powieści z mórz południowych, a stało się to w bardzo krótkim czasie. Nie wiem czy ktoś kiedyś zadał sobie trud by policzyć ile czasu w powieści zajmuje Martinowi droga od biednego marynarza, nie potrafiącego sklecić kilku słów w angielskim języku literackim, do posiadacza własnego jachtu. Niewiele, albowiem miłość jego życia nie zdążyła się przecież zestarzeć, nie znalazła sobie nawet męża, który byłby stosowniejszą partią niż Martin – agresywny, były majtek, z niezrozumiałymi aspiracjami. Oceniając na oko, cała ta kariera zajęła Martinowi około dwóch, trzech lat. A przecież musiał się w tym czasie zmagać z niezwykłymi zupełnie przeciwnościami. Czytał wszystko co było w bibliotece, uczył się chaotycznie różnych przedmiotów, wstawał o świcie i kładł się późną nocą, a cały dzień przecież ciężko pracował fizycznie. No i jeździł rowerem do swojej dziewczyny, o ile pamiętam było to 80 mil dziennie. Już po pierwszym przeczytaniu tej powieści wydało mi się to dość problematyczne, zważywszy, że Martin nie miał roweru z przerzutkami, a do tego jeszcze przez cały dzień pracował w pralni.

Ja sam, rzecz jasna, też wstawałem rano, potrafiłem podnieść się o trzeciej z rana i jechać na ryby, nad Wisłę, kiedy jednak wracałem, nie po ciężkiej pracy przecież, nie było mowy o czytaniu czy pisaniu czegokolwiek, musiałem się położyć, żeby odespać. Jak możemy przeczytać w samej powieści, ale także w licznych biografiach, płaca amerykańskiego robotnika wynosiła w czasach Martina Edena i Jacka Londona 10 centów za godzinę. Nie wiem jaka była siła nabywcza owych 10 centów, ale myślę, że spora. Miesięczna pensja niewykwalifikowanego robotnika w San Francisco tamtych czasów to około 40 dolarów. Jej siły nabywczej również nie znamy. Nie wiemy także ile mogła kosztować maszyna do pisania, która przecież potrzebna była Martinowi, żeby mógł rozpocząć karierę literacką.

Jeśli idzie o samo pisanie to – czytając powieść „Martin Eden” nie miałem o nim pojęcia. Nie wiedziałem jak to się robi, miałem jednak głowie i sercu pewien głęboki dysonans poznawczy – chodziłem do szkoły, wysławiałem się poprawnie, mógłbym teoretycznie napisać coś, co mogło uchodzić za kawałek literacki, ale tego nie zrobiłem, albowiem wiedziałem, że nie dam rady i wyjdzie z tego jakaś komedia. Tym bardziej szydercza im większej liczbie osób chciałbym się tym swoim dziełem pochwalić. Nie mówiłem więc nic o swoich ambicjach i swoich motywach. Pozostawiając otoczeniu wdzięczne pole do interpretacji.

Martin od razu wiedział co i jak. Mimo, że był prostym marynarzem, od razu wiedział, co trzeba zrobić, żeby zacząć literacką karierę. Wysłał opowiadanie na konkurs i ten konkurs wygrał. Dostał nawet honorarium. Potem nie szło mu już tak dobrze, ale dzięki wytrwałości i uporowi osiągnął w końcu sukces. Przyznam z pewnym skrępowaniem, że nigdy nie miałem ani serca, ani zaufania do ludzi zbyt dużo opowiadających o swoim uporze i determinacji. Podejrzewałem ich zawsze o to, że ktoś w nich ten upór i determinację stymuluje. Młody człowiek, nie jest bowiem w stanie wyobrazić sobie jak wygląda naprawdę ten obszar działalności, do którego aspiruje i co trzeba zrobić, żeby osiągnąć tam sukces. Tak więc, często bywa tak, ze zarówno ambicje jak i trudności na drodze do ich realizacji są po prostu celowo ustawionym torem przeszkód.

I tym oto sposobem dojechaliśmy do magicznej liczby 1000 słów dziennie, co zajęło mi niecałe czterdzieści minut, albowiem w międzyczasie przygotowałem jeszcze śniadanie dla Michaliny, która obudziła się wcześniej i byłem w, pardon, toalecie.

Zwykle przyjmuje się interpretację następującą – Martin Eden to powieść autobiograficzna. Kłopot w tym, że podobnie autobiograficzną powieścią jest jeszcze „John Barleycorn czyli wspomnienia alkoholika”. Tej książki nie czytałem, ale ją sobie już zamówiłem. Jak pamiętamy Jack London żył czterdzieści lat, w tym czasie zdążył napisać mnóstwo książek, z których tylko niektóre dotyczą przygód na morzu. Większość z nich to, dziwaczne opowiadania o charakterze społeczno-obyczajowym, a także coś, co od biedy można uznać za fantastykę – „Cień i błysk” albo „Szkarłatna dżuma”. Ta fantastyka miesza się z wątkami jawnie socjalistycznymi, a pamiętamy przecież, że London należał do Bohemian Grove, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Poza tym pobyt w tym sławnym stowarzyszeniu młodych, wysportowanych mężczyzn ze skłonnością do alkoholu i morfiny, był obłożony pewnym ryzykiem obyczajowym, które nie każdy był gotów podjąć. Za pewnik uznaje się, że Jack London, na pewno by go nie podjął, choć są tacy, którzy wprost twierdzą, że było dokładnie odwrotnie.

Kiedy czytamy, że siedmioletni Jack wstawał o trzeciej rano, żeby przed pójściem do szkoły roznieść lokalną gazetą, a wieczorem kiedy wracał roznosił jej popołudniowe wydanie, mimowolnie spoglądamy na jego zdjęcie z tamtych czasów. Widzimy na nim tłustego, rozlazłego dzieciaka w dobrych ciuchach, który ma zamiar za chwilę szczerze się rozpłakać. Jak to dziecko mogło obudzić się przed świtem i biegać po sąsiadach z gazetą, a potem jeszcze wędrować do szkoły, która nie mieściła się przecież na sąsiednim podwórku?

Rodzice Jacka, byli dziwaczni. Ojciec, który opuścił matkę i wyparł się syna, był jarmarcznym okultystą nadającym swojej profesji rys akademickiego wtajemniczenia. Matka także miała skłonności ezoteryczne, ale była przede wszystkim „zwolenniczką wolnej miłości”. Kiedy patrzymy na jej zdjęcie dochodzimy do szyderczego wniosku, że inaczej być nie mogło, albowiem szybka miłość w przypadku tej pani w ogóle nie wchodziła w grę. Jack wychowywany był przez ojczyma, weterana wojennego, który bardzo się starał, żeby rodzina żyła na przyzwoitej stopie. Organizował gospodarstwa rolne wokół San Francisco, co zapewne nie było zbyt trudne, albowiem wielkie, dynamicznie rozwijające się miasto pochłonie każdą ilość żywności. Przedsięwzięcia jednak upadały, ze względu na histerię i idiotyczne decyzje matki Jacka. Nikt oczywiście nie wspomni słowem o tym, kto te przedsięwzięcia kredytował i kto dawał panu Londonowi, od którego Jack pożyczył sobie nazwisko, kolejne szanse na nowe przedsiębiorstwa. Być może był to jego teść, ojciec Flory, matki Jacka, o którym nie znajdziemy słowa w wiki, choć przecież był to człowiek zamożny, jeden z najbogatszych ludzi na środkowym zachodzie, który inwestował w wielki kanał Pensylwanii.

Biografowie, skupiają się zwykle na wrażliwości Jacka i jego bohaterstwie. Przez wrażliwość rozumieją oni współczucie dla biednych i chęć reformy kapitalistycznego społeczeństwa. Podkreślają też, że Jack inwestował i organizował różne przedsiębiorstwa, podobnie jak jego ojczym. Plajtowały one zwykle. Nie wiemy jednak kto je kredytował i nie wiemy kto podpalił sławny „Dom Wilka” czyli rezydencję, którą wybudował dla siebie Jack London, kiedy był już syty sławy i zaszczytów. Nie znamy motywacji podpalacza, ale w życiu już tak jest, że podpalenie jest przeważnie motywem zemsty. Jeśli w grę nie wchodzą pobudki osobiste, to z całą pewnością chodzi o pieniądze.

Jack nie był taki sam jak Martin Eden, choć on sam włożył dużo trudu by przekonać do tego czytelników. Jack nie było prostym marynarzem, a jego decyzja o wypłynięciu na morze, a potem o wyprawie na terytorium Jukon, po złoto, nie wiązała się z przedstawianymi przezeń motywami. Jack chodził do dobrych szkół, z których go wyrzucano i zapisał się także na uniwersytet Berkeley, gdzie nie przyjmuje się przecież byle kogo. Jego przyjęli, ale potem sam zrezygnował ze studiów. Ponoć dlatego, że musiał iść do pracy. No nie wiem.

Jak pewnie wszyscy się już domyślili podejrzewam Jacka Londona o najgorsze, to znaczy o to, że pijąc i łajdacząc się ponad miarę sfingował swoją drogę do sukcesu, podpisując serię cyrografów, które zaprowadziły go na szczyt. Tam jednak okazało się, że jego wybraństwo, legendarna fizyczna odporność i wrażliwość, są jednak mocno problematyczne. I nie o to chodzi wcale, by kokietować nimi publiczność. Po skonstatowaniu powyższego Jack popełnił samobójstwo, choć biografowie twierdzą, że nie jest to wcale pewne. Jak wiemy Martin Eden także popełnia samobójstwo nurkując na wielką głębokość wprost ze swojego luksusowego jachtu. Wie bowiem, że nie uda mu się, działając w pojedynkę, zreformować świata, a do komunistów zapisać się nie chce, albowiem przeszkadza mu ten sukces, na którym tak bardzo mu zależało. No i w poczuciu tej strasznej klęski postanawia utonąć. To nie koniec historii o Jacku Londonie, będziemy do niego wracać jeszcze kilka razy. Mamy 1800 słów w niecałą godzinę. Szkoda, że nie mamy dostępu do rynku literatury propagandowej jak Jack London, zaprosiłbym Was wszystkich wtedy na swój jacht.

Na razie zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, który jest na razie zamknięty i do księgarni Przy Agorze.

Ponawiam także swoją prośbę

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…



O istotnym znaczeniu wyrazu „koszerny”


W istotnym, czyli niereligijnym sensie słowo „koszerny” oznacza kontrolę rynku przez wyselekcjonowaną kastę kapłańską. To jest hipoteza, z którą nie trzeba się zgadzać, a wręcz można protestować i jej autora czyli mnie zwyzywać od ostatnich. Tak to jednak widzę – kontrola rynku zaczyna się od jakości religijnej ściśle z tym rynkiem połączonej. Ona może być wspomagana poprzez inne jakości, na przykład dobre słowo lub rewolwer, ale nie musi. To znaczy nie musi dziś być w ten sposób wspomagana, albowiem temu wspomaganiu służą wielopiętrowe, zhierarchizowane organizacje, które nie kontrolują rynku, ale go kreują i są jego właścicielami. Tak jest na przykład z rynkiem książki, na którym nakłady sięgają tysięcy egzemplarzy, a wydawnictwa nie muszą się martwić o sprzedaż, albowiem ona jest gwarantowane przez wchodzące w skład rynku media. Wydawnictwa nie muszą się też przejmować kosztami, te bowiem pokrywane są przez instytucje państwowe, które mają w statucie wpisane, że muszą realizować jakąś misję. To znaczy, na przykład, muszą propagować humanizm czy coś równie idiotycznego. Myśli, które tu wyłożyłem pojawiły się w mojej głowie, kiedy zainspirowany obłędem Jana Hartmana zajrzałem na allegro, żeby sprawdzić, ileż jest tam biografii Leonarda da Vinci. No i okazało się, że jest jedna. Jej autorem zaś jest Walter Isaacson. O tu jest jego krótka biografia https://pl.wikipedia.org/wiki/Walter_Isaacson

Walter jest, jak widzimy nie tylko biografem Leonarda, ale także Einsteina, Kissingera i Jobsa. Możemy zaryzykować hipotezę taką, że gdyby Hartmanowi ktoś pokazał te biografie, to on by się zaczął zastanawiać, czy może nie byłoby lepiej zacząć prowadzić ten kalendarz, od narodzin Einsteina – w końcu on też był żydem. A może nie, może lepiej byłoby prowadzić go od narodzin Kissingera. Na pewno nie od narodzin Jobsa, bo ten miał ojca Araba. O co chodzi Walterowi Isaacsonowi? O to, jak mniemam, żeby przejąć kontrolę nad duszami wymienionych w tytułach jego biografii osób. I w dodatku zrobić to w sensie dosłownym. Jeśli ktoś w to nie wierzy, niech się jeszcze raz zastanowi jaki jest istotny sens wyrazu „koszerny”. Jeśli biografia Leonarda, autorstwa byłego szefa CNN, jest tłumaczona na wszystkie języki świata, w tym polski, to czyni się to, po to właśnie, by zawładnąć pośmiertnym życiem pana da Vinci. Mamy bowiem gwarancję, że nikt, widząc tę biografię, nie porwie się na napisane konkurencyjnej i nie zorganizuje wokół niej żadnej dyskusji. Nawet jeśliby ktoś to zrobił i byłby Włochem, albo Francuzem, bo jasne jest, że Polacy odpadają w tej konkurencji, jego praca nie miałaby innego znaczenia niż lokalne. A i to zostałoby szybko unieważnione. Nikt bowiem poza ludźmi z kręgu Waltera Isaacsona nie ma tak wyraźnie istotnego interesu w pisaniu tej biografii. Akademikom się zdaje, że oni swoją pracą poszerzają obszar wiedzy o postaciach i zjawiskach historycznych. To jest bardzo łatwy to zdemaskowania idiotyzm. Niczego nie poszerzają i niczego nie pogłębiają, bo ich książki – na ich własne życzenie – mają nakłady homeopatyczne, jak mawia Rafał Aleksander Ziemkiewicz. Oni zaś są święcie przekonani, że tak ma być, albowiem muszą przemawiać do wybranych, czyli do tych, którzy pojmują głębię i wyrafinowany charakter ich myśli. Walter Isaacson nigdy by tak nie pomyślał, albowiem on dokładnie wie, co jest istotne – władza nad duszami zmarłych bohaterów i władza nad duszami żywych ludzi, karmiących się mitem humanizmu. Po to właśnie pisane są te biografie. I Walter Isaacson taką władzę posiadał. No, może nie on osobiście, ale ludzie, którzy kreują nakłady i wyznaczają kierunki masowej dystrybucji. On jednak ma w tym żywy i spory udział. Na podstawie jego książki o Jobsie, te pan – https://pl.wikipedia.org/wiki/Aaron_Sorkin nakręcił film, do którego napisał scenariusz. Tam w dole, po prawej macie jego zdjęcie w czasie jakiegoś spotkania z młodzieżą, gdzie opowiada o swojej sztuce. To jest jawne oszustwo, albowiem on nie uprawia żadnej sztuki. To jest kanciarz, który zachowuje się w sposób w jaki zachowanie geniuszy zostało wykreowane przez organizację, która go wynajmuje. https://pl.wikipedia.org/wiki/Aaron_Sorkin#/media/Plik:Aaron_Sorkin_at_the_Music_Box_Theatre_in_2007.jpg

Robi miny, moduluje głos, zapomina kwestii, potem ją sobie nagle przypomina i generalnie stara się zrobić jak największe wrażenie na publiczności. Mamy wręcz całkowitą pewność, że Leonardo nie zachowywał się w ten sposób. I taką samą całkowitą pewność, że tak nie wyglądał. Ktoś jednak w organizacji, do której należą Walter i Aaron uznał, że ten sposób promocji autora będzie najbardziej odpowiedni i najlepiej będzie stymulował sprzedaż.

Kiedy już zorientowałem się jak wygląda sprawa z Leonardem, poszukałem na allegro Michała Anioła. On ma sporo biografii i sporo tekstów o nim napisano, a organizacje do których należą Walter i Aaron póki co się o niego nie upomniały. Ruch LGBT jest jakoś ostrożnie podchodzi do tematu, ale to pewnie z tego względu, że jego działacze obawiają się iż, po zawłaszczeniu Michała Anioła, ktoś im każe wykuć coś z kamienia – może kotka – i nastąpi cholerna demaskacja połączona z kompromitacją. To znaczy okaże się, że nie wystarczy być gejem, żeby być fajnym, trzeba jeszcze ostro przypierniczać fizycznie, a na to nie każdego stać. No, ale dość żartów. Dlaczego Michałowi Aniołowi nie ukradziono duszy? Może dlatego, że jest on autorem wysokich lotów poezji religijnej? To tylko taka sugestia, której nie trzeba brać pod uwagę. Leonardo zaś już przez Vasariego nazwany został heretykiem, tak to przynajmniej przedstawił tłumacz „Żywotów malarzy, rzeźbiarzy i architektów” Karol Estreicher. Z zawłaszczeniem duszy Leonarda jest więc mniejszy kłopot niż z duszą Michała Anioła.

Jak wiemy podobne próby przejęcia kontroli nad narracją, czyli napisania biografii „najwybitniejszych” ludzi zasłużonych dla kultury, podejmowane są także u nas. One za każdym razem kończą się kompromitacją i próbą ukrycia rzeczy w tych biografiach najistotniejszych. Mistrzem w tym pisarskim katastrofizmie jest oczywiście Żakowski, a zaraz za nim plasuje się niejaki Remigiusz Grzela. No i na trzecim miejscu mamy Artura Domosławskiego, który napisał lat temu kilka, biografię Ryszarda Kapuścińskiego. Kłopot tych wszystkich ludzi polega na tym, że oni nie są w stanie przekonać czytelników w Polsce iż przedmiot ich fascynacji, czy też może rzekomej fascynacji, jest rzeczywiście osobą wybitną. Nie rozumieją też, że sukcesem dla nich nie powinno być naśladowanie Waltera i Aarona na polskim podwórku, ale konkurowanie z nimi na rynku globalnym. Polski bowiem rynek, jest przez takich jak oni unieważniony, to znaczy nie ma na nim nawet pozorów konkurencji, a wszystkie jakości trzymają się na agrafkach pozapinanych przez otoczenie redaktora Michnika. Ludzie ci mogą pisać biografie Mrożka, Kapuścińskiego, Osieckiej, czy kogo tam jeszcze, ale czytelnik, co raz młodszy, nie będzie już wiedział kim byli ci ludzie, bo siły nakręcająca koniunkturę na te nazwiska, są za słabe i nie mają żadnej, podkreślam, żadnej możliwości, by na dłuższą metę oszukać czytelnika.

Co innego Walter i Aaron. Oni mają takie moce, ale oni walczą o sprawy poważne. Kogo bowiem obchodzi władza nad duszą Kapuścińskiego? – Kto by się tam i łakomił na waszmości nędzne życie – że pojadę klasykiem. Co innego władza nad duszą Leonarda. To jest rzecz poważna.

Czy my mamy w ogóle szansę na to, by w jakiś sposób konkurować z Aaronem i Walterem. Ja oczywiście twierdzę, że mamy. Tylko nie przez biografię Kapuścińskiego i Mrożka, bo ci nikogo nie interesują. Mamy, jeśli będziemy pisać o św. Stanisławie i św. Andrzeju, jeśli napiszemy swoją historie Sacco di Roma i biografię Albrechta Hohenzollerna, inną niż tak, która jest na rynku. To nic, że nikt nas nie będzie zauważał. Kiedy umrzemy, następcy Waltera i Aarona zaczną wykupywać te książki za duże pieniądze na wszystkich aukcjach. Tak więc, jeśli ktoś chce za parę lat trafić grubszy grosz, niech się nie waha.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

Z różnych przyczyn nie mogłem wrzucić tekstu dziś rano. Ponawiam też prośbę

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…



Dlaczego w Polsce nie ma literatury obyczajowej


Nie ma jej, ponieważ nie ma jej w ogóle. Literatura obyczajowa, to pewnego rodzaju złudzenie, które ma oddalić od nas prostą prawdę – tę mianowicie, że książki to dobrze zamaskowana propaganda. Może być ona pisana na zlecenie, albo z głupoty. Rynek książki istnieje po to, by ten fakt ukryć. Na rynku zaś muszą być autorzy realizujący się w różnych gatunkach. Skuteczność propagandy zależy od tego jak czytelnik oceni autentyczność zaangażowania autora. Nasz rynek jest mało ważny, dlatego dochodzi tu do patologii takich, jak syn Łysiaka, który odziedziczył talent po ojcu. Na poważnych rynkach nikt by do czegoś takiego, chyba, nie dopuścił, ale u nas można, podobnie jak można kreować treści wysyłając autora na Spitsbergen, bo to – w opinii wydawców – podnosi autentyczność produkowanych przezeń treści. Następnym krokiem będzie zamknięcie piszącego miłośnika zwierząt w klatce z psami, w schronisku na Paluchu. Wszystko po to, by lepiej wczuł się w rolę poniewieranych przez człowieka psów.

Literatura obyczajowa kojarzy się ze stuleciem XIX i początkiem XX, a jej istotna funkcja polegała na tym, by integrować klasy wyższe i średnie, na których opierały swoją moc imperia i polityczne organizacje idące do sukcesu globalnego. Innej funkcji literatura obyczajowa nie miała. Jeden z jej nurtów, ten, który dziś zastępuje w zasadzie całą literaturę obyczajową służył deprawacji i polemice z Kościołem. Już kiedyś o tym pisałem i powtarzać tego nie trzeba. Próby zorganizowania segmentu literatury obyczajowej dzisiaj, w Polsce to komedia i kult cargo robiony z wielką powagą. Ludzie, na których nie zależy nikomu, a którzy sami siebie uważają za koronę stworzenia, próbują integrować się wokół treści podnoszących im samoocenę, tak indywidualną, jak i grupową. Treści te są w istocie treściami politycznymi i mają, w istotnym wymiarze, ukryć, komunistyczny i socjopatyczny rodowód tych ludzi. Chodzi o ukrycie przeszłości, która z jakimkolwiek obyczajem nie ma nic wspólnego, ma za to wiele wspólnego z instrukcjami branżowymi dotyczącymi zachowania się w określonych kryzysowych sytuacjach. I oni się tak zachowują – wszystkie ręce na pokład i temu podobne hasła – znamy to przecież. Czy to oznacza, że literatura obyczajowa jako element propagandy wewnętrznej nie jest potrzebna? Oczywiście, że jest, ale ona nie może – w wersji spełniającej swoją funkcję istnieć bez głębokiego rynku – bez głębokiego rynku, wszystko jest tylko goebbelsowską propagandą adresowaną do sformatowanego przez media narodu. Żeby stworzy w Polsce, potrzebny i praktyczny, zróżnicowany rynek literatury obyczajowej, wokół którego integrować się będą myśli ludzi normalnych i poukładanych, tak jak integrowały się one wokół książek Tołstoja w Rosji, potrzebny jest wysiłek tytaniczny i protektorat państwa. To co piszę to jest oczywiście mrzonka, albowiem w epoce mediów elektronicznych wzory kreuje się z godziny na godzinę, a przynajmniej takie złudzenie mają kreatorzy. Ja wiem, że jest inaczej, bo przecież wszyscy tu stoimy, miny mamy ponure i patrzymy na nich spode łba. Ktoś powie, że Tołstoj był częścią globalnego projektu, w dodatku częścią tanią, albowiem on nie potrzebował w przeciwieństwie do Gorkiego honorariów, szampana, ostryg, szansonistek w pończochach na pasie i automobilów. On to wszystko mógł mieć u siebie, za swoje pieniądze pochodzące z krwawicy chłopów, w których imieniu czasem występował. To prawda, ja się jednak zastanawiam, na ile narzędzie znane jako „literatura obyczajowa” mogłoby być nam potrzebne dzisiaj. Zorganizowane nie na zasadzie kultu cargo, jak to widać w empikach i istniejących jeszcze księgarniach, ale na zasadzie, która pozwoliłaby wokół tego obszaru treści zintegrować dużą grupę ludzi. Ja nie wiem czy to by się udało, a wysiłek włożony w stworzenie takiego segmentu musiałby być duży. Bez nadziei na sukces, bo ludzie lubią rzecz jasna słuchać i czytać o sobie, ale chcą widzieć siebie w wersji podkoloryzowanej. Poza tym, kokieterią zajmują się dziś osobnicy tacy jak Szczygieł Mariusz i Hołownia Szymon. To oni zagospodarowują emocje najwrażliwsze, pisząc o śmiertelnie chorych na raka i ludziach mających jakieś wewnętrzne dysfunkcje, nie dające się obronić inaczej niż poprzez narzucenie ich innym, jako normy. Pozostaje jeszcze kwestia promocji. Nikt, przy próbie stworzenia takiego segmentu, nie zainwestowałby w promocję, bo nie widziałby w tym sensu. Jest telewizja przecież, Kurski puszcza disco polo na zmianę z ukraińskim serialem o nieszczęściach dziewicy wiejskiej i to w zasadzie zastępuje literaturę obyczajową. No i poza wszystkim, jest ona stałym fetyszem naszych, lewicowych elit, które opisując dręczące je patologie starają się przekonać wszystkich, że taka jest obyczajowa norma.

Co jakiś czas ktoś zadaje pytanie – dlaczego Polacy są rozproszeni i nie potrafią się zjednoczyć? A wokół jakich treści? Ktoś zaraz oczywiście powie, że wokół Ewangelii. To jest oczywiście fantastyczne, ale jak wnosić można z licznych przykładów – Jacek Międlar, ksiądz Lemański – przekaz ewangeliczny podlega takiej samej obróbce jak wszystkie inne przekazy i służy do mamienia tłumów. I niech mi tu nikt nie wyskakuje z entuzjastycznymi opiniami na temat ostatnich zajść ulicznych w Płocku. Zadane wyżej pytanie wisi w powietrzu – dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że Polacy nie widzą siebie takimi jakimi są w istocie. I nauczeni złym doświadczeniem, nie chcą widzieć. Widzą tylko produkowane przez media karykatury pozbawione cech ludzkich we wszystkich możliwych wymiarach. I dotyczy to zarówno karykatur skierowanych do odbiorcy lewicowego, jak i tych drugich. Te ostatnie są może jeszcze gorsze, bo nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę patrzeć na młodych konserwatystów w muszkach. Nikt tak nie wygląda i nikt w ten sposób nie znajdzie sobie zwolenników. W ten sposób można znaleźć co najwyżej sponsora. I być może muszka taka jest po prostu – w języku kodów, którego nie znamy – wyraźnym sygnałem – szukam sponsora. O wiele łatwiej jest stworzyć dziś w Polsce literaturę obyczajową skierowaną do Ukraińców. To jest zintegrowana grupa, łączy ich wspólne doświadczenie emigracji, mają do dyspozycji zagraniczne rynki, gdzie rządzi diaspora, która zajmie się dystrybucją tych treści i ich promocją, a na dodatek mają jeszcze złych, niezintegrowanych Polaków, którzy ich gnębią i nie rozumieją. Wszystkie warunki są spełnione. Nic tylko pisać. Niestety Ukraińcy w Polsce wolą wyciągać rękę po dotacje, tak samo jak wszystkie inne rodzime organizacje. Jeśli zaś idzie o znaki rozpoznawcze i integrujące społeczność, pewnie już wszyscy zauważyli ile jest na ulicach tych charakterystycznych koszul ze wzorkami. Ciekaw jestem kto to produkuje. Warto by kiedyś zerknąć na metkę, bo coś czuję, że szykuje się jakiś nowy taniec ducha.

Pozostaje jeszcze kwestia odbioru literatury obyczajowej. Dziś w zasadzie nie można zorganizować takiej dystrybucji, albowiem sensory poszczególnych ludzi i całych grup są tak zdewastowane, że przyswajają tylko końskie dawki emocji. Wyścig zaś sprzedażowy idzie w tym kierunku, by owe emocje dewastować jeszcze bardziej i jeszcze bardziej upraszczać przekaz, bo to – według macherów od masowej sprzedaży gwarantuje zysk i efekt utrwalenia nawyków utrzymujących sprzedaż na stałym poziomie. To się oczywiście będzie sprawdzać, ale w końcu dojdzie do katastrofy. Nie chcę tu używać porównania do rynku pornografii, ale coś jest na rzeczy. Zajrzałem kiedyś to wiem. Poczciwe gołe baby z lat osiemdziesiątych wyglądają w porównaniu z tym co się lansuje dzisiaj jak Jack London przy Szczepanie Twardochu. Deprawacja i dewastacja emocji prowadzi do unieważnienia całego rynku i jego likwidacji. To znaczy prowadzi do obyczajowej i religijnej ortodoksji, która oznacza tyle, że przez dwa, trzy pokolenia sprzedawać się będzie coś innego niż pończochy na pasie i filmy z używającymi ich bohaterkami. Co takiego? Burki na przykład i chusty na głowy. Dystrybucją zajmą się co bardziej dynamiczni i rozumiejący mechanizmy rynkowe pedofile. Trochę żartuję, a trochę nie, sami się zresztą zorientujecie.

My tutaj jak wiadomo zajmujemy się czymś innym. Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, który na razie jest zamknięty, a także do księgarni Przy Agorze. Zapraszam także na portal www.prawygornyrog.pl

Wyjeżdżam dziś na cały dzień, a więc nie będę komentował. W razie najazdu jakichś troli bardzo proszę parasola o natychmiastową reakcję.



O sztuce i ekonomii


Zwyczaj, który tu przyjęliśmy czyli zwyczaj narzucania siatki ekonomicznej na problemy zwane zwykle kulturowymi, daje bardzo ciekawe efekty. Lało przez całą noc, nie mogłem spać, a kiedy już zasnąłem przyśnił mi się facet, który próbował wyrwać mi reflektor z auta i drugi, który chciał usiąść na siedzeniu pasażera obok mnie. Obudziłem się i zacząłem myśleć o problemach następujących: jaka jest dynamika relacji pomiędzy mecenasem a artystą i jakie są jej konsekwencje dla rynku przedmiotów zwanych sztuką? Wielu ludzi lubi fascynować się złożonymi stosuneczkami pomiędzy krnąbrnym malarzem czy rzeźbiarzem, a bogatym i wpływowym mecenasem. To jest wdzięczne pole do spekulacji, które zwykle prowadzą spekulujących w kierunku homoseksualizmu, albo przynajmniej jakichś głębokich emocjonalnych fascynacji, które rodzą się pomiędzy dwoma niemłodymi przecież mężczyznami. I tak mamy następujące pary – Michał Anioł i papież Juliusz II, Leonardo i król Franciszek I, Wojciech Kossak i Wilhelm II. Wymieniłem pierwszych z brzegu, których pamiętałem, bo nie mam przecież czasu, żeby kwestie te omawiać na większej liczbie przykładów. Myśli moje nie popędziły w kierunku, o którym napisałem wyżej, ale w innym zupełnie. Zadałem sobie jedno proste pytanie – gdzie tam jest pośrednik? Nie ma. Mamy zlecenia na wielkie pieniądze, mamy budżety i ideę propagandową, która organizuje przestrzeń najważniejszego miasta na świecie czyli Rzymu, a jeśli weźmiemy pod uwagę dwa ostatnie przykłady to przestrzenie dwóch dość istotnych, europejskich dworów. I w negocjacjach nad tą organizacją przestrzeni nie bierze udziału żaden pośrednik? To jest aż dziwne, bo każdy wie dobrze, jak trudno pozbyć się pośredników, kiedy w grę wchodzą naprawdę wielkie budżety. Jak więc było ? Czy tych pośredników nie było naprawdę, czy może byli i to oni aranżowali spotkania pomiędzy mecenasem a artystą. Jeśli idzie o Kossaka i Wilhelma II, to sprawa jest jasna, rzecz zaaranżował Fałat, których chciał się Kossakiem posłużyć, ale wyszedł na tym, jak Zabłocki na mydle. Jak było w innych przypadkach nie wiem, ale sądzę, że inaczej. Trzeba by się było zastanowić kto kreował malarzy dworskich i czy prócz zleceń władcy realizowali oni jakieś inne zlecenia, a jeśli tak to w jakim czasie, przez kogo zamawiane i jak to wpływało na dynamikę rynku, którą czasem nazywa się sławą.

Być może sprawy te są dla wielu osób oczywistością, ale dla mnie są zagadką, a myślę o nich ponieważ w przyszłym i następnym tygodniu czeka mnie poprawianie komiksu Sacco di Roma, w którym pojawi się Michał Anioł. Nie będzie to łatwe, ze względu na dynamikę tego projektu, to znaczy ze względu na kształt i wygląd plansz. Niestety ani ja ani autor rysunków, czyli Tomek Bereźnicki, nie uzyskamy, jak Michał Anioł, legitymacji od żadnej władzy, jakość tego albumu będzie oceniona tylko przez Was i być może przez Was zostanie doceniona. Realizując wszystkie swoje pomysły nie mogę się uwolnić do dręczącej mnie myśli, a tyczącej się tego, że jestem skończonym durniem, zabierając się za to wszystko. Sprawy bowiem wyglądają zdaje się tak – wielkie zlecenia polityczno-propagandowe napędzają rynek i kreują koniunktury przez dekady, a nawet stulecia. Dzieje się tak poprzez naśladownictwa, konkurencję, a także poprzez chęć przejęcia budżetów, które na różne zlecenia wykładają inni, zawistni sponsorzy. Wielkie zlecenia polityczno-propagandowe stworzyły nowożytną kulturę europejską, która następnie została przejęta przez pośredników, dla których istnienie rynku było kwestią życia lub śmierci. Należało za wszelką cenę utrzymywać dynamikę tego rynku, a mówimy cały czas o rynku przedmiotów sztuki, które przestały być z czasem elementami porządkującymi wyobraźnię mas, a stały się czymś innym – rozrywką, komunikacją, dekoracją, upominkiem. Te nowe funkcje nadawał przedmiotom pośrednik, który był częścią jakieś organizacji. My nie znamy ani tego pośrednika, ani nazwy organizacji, ale wiemy, że tak musiało być – jeśli jest towar i popyt, musi być pośrednik i on musi być wyspecjalizowany. Ja nie twierdzę, że to od razu musiał być żyd, ale każdy pamięta anegdotę ze wspomnień Wojciecha Kossaka, o tym, jak jego ojciec Juliusz malował akwarelki, a za nim stał jego żydowski kolega, który porywał je, jeszcze mokre i leciał z tym na giełdę. Ta mieściła się w jakimś lokalu, gdzie urzędowała większa ilość pośredników, faktorów i agentów. Nie mieli oni pojęcia ani o ikonografii dzieła, ani o technice, nie znali się też na koniach, ale za to rozumieli rynek. Oni nim wręcz oddychali, byli jego twórcami.

I teraz dochodzimy do kwestii niezwykle delikatnej – jak wielkość budżetów na zlecenia polityczno-propagandowe wpływa na zachowanie pośredników. To jest istotne, bo czasem ktoś usiłuje wmawiać ludziom, że sztuka ewoluuje i zmienia się według jakichś rozpoznawalnych i dających się logicznie uzasadnić zasad. To są brednie. Prace Kozyry nie mają nic wspólnego z pracami Leonarda. Ewoluuje jednak rynek, a jego ewolucja przebiega według następujących zasad. Wielki mecenas, nieważne – papież czy państwo – musi chronić przed pośrednikiem budżety na propagandę i reprezentację, musi też chronić i strzec zasad, które gwarantują jakość tej reprezentacji. Upraszczając wszystko w sposób straszliwy przyjmijmy, że w epoce nowożytnej gwarantem jakości, a co za tym idzie gwarantem wysokości budżetu była sława artysty. Suma tych sław została tu przeze mnie określona dynamiką rynku. W miarę jak na rynku sztuki przybywało pośredników, szykujących zamachy na budżety lub kreujących własne w myśl nowych zasad, potrzebna była jakaś instytucja, która będzie gwarantem jakości nie tylko dzieła, ale także gwarantem wielkości i powagi mecenasa. Budżety bowiem, kreowane przez pośredników, nie znających się na koniach, technice malarskiej i chrześcijańskiej ikonografii, zaczęły dorównywać budżetom wielkich mecenasów. Pośrednicy też chcieli zarabiać i zaproponowali, bogacącej się klienteli inne, także ciekawe jakości, za które można było płacić. To znaczy, nie oni zaproponowali, ale wskazani przez nich ludzie, których opłacało się jakimś groszem.

Gwarancją więc jakości zleceń państwowych została akademia. I ona gwarantowała też wysokość budżetów przeznaczanych na sztukę przez państwo. To musiało nieźle wkurzyć pośredników. Tak myślę. Zwalczanie akademii i nowe propozycje artystyczne, mają oczywiście związek z ikonografią, końmi, techniką i różnymi nowinkami, ale mają też, w mojej ocenie, ścisły związek z budżetami, na które łakomili się pośrednicy. Sytuacja, którą tu opisuję jest oczywiście modelowa, uproszczona i domaga się jakichś uszczegółowień, jakiegoś opracowania zatytułowanego – „Historia sum przeznaczanych na realizację zleceń artystycznych”. Nic takiego rzecz jasna nie zostanie napisane. To jest oczywiste, ale czasem miło sobie o tym pomyśleć, szczególnie jeśli człowiek zabrał się za wydawanie wysokiej jakości komiksów opowiadających o czasach Michała Anioła, w chwili, kiedy nic nie wróży, by pojawiła się najmniejsza choćby koniunktura kreowana przez ośrodki władzy, dotykająca tych tematów. Dlaczego ja się upieram, że pośrednicy wynajmują ludzi do kreowania koniunktur w opozycji do wielkich zleceń i wielkich budżetów? Bo widzę, czym się zajmują historycy sztuki. Czy któryś może napisał biografię Kossaka? Nie przypuszczam. Oni nawet biografii Kozyry nie napiszą, bo i o czym tu pisać. Mają za to inne zatrudnienia, które narzuca im pośrednik. Weźmy choćby takiego Gorzelika, dyplomowanego historyka sztuki z aspiracjami. O proszę

https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/460181-wulgarna-reakcja-separatysty-gorzelika-na-pewne-zaproszenie

Na dziś to tyle, wracam do socjalizmu, którego już znieść nie mogę. Muszę to skończyć jak najszybciej.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…


© Gabriel Maciejewski
15-21 sierpnia 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2