O rakietach i tych no… sami wiecie…
Większość osób zapewne pamięta sławny skecz Bogdana Smolenia, w którym pada zdanie o rakietach. O tym, że z jednych trzeba się cieszyć, a przeciwko drugim protestować. Sprawa rakiet ostatnimi czasy zeszła na plan dalszy, a na tapecie mamy coś innego, coś, co niektórym może i przypomina rakietę, ale jest to porównanie mocno naciągane.
Oto Jacek Dehnel (postaram się być delikatny, naprawdę) ogłosił, że dokonał apostazji, albowiem Kościół atakuje społeczność LGBT i systemowo ukrywa gwałty na dzieciach, a także popiera władzę PiS. To jest naprawdę niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę tradycję rodzinna Jacka Dehnela oraz jego upodobania towarzyskie. Mnie, biednemu, ograniczonemu ze wszystkich stron propagatorowi treści reakcyjnych, zdawało się, że pan Dehnel nie ma nic wspólnego z Kościołem od zawsze, że ani jego tata, ani dziadek także nic wspólnego z Kościołem nie mieli.
Okazało się, że błądzę, że pan Jacek a i owszem do kościoła chadzał, ale kiedy się dowiedział, o podłych praktykach księży postanowił z nim zerwać. Od kogo się dowiedział? Od Sekielskiego ponoć. To jest podwójnie niezwykłe, bo jako człowiek osadzony w środowisku LGBT powinien wiedzieć dużo więcej niż my. Mechanika jednak propagandy uprawianej przez Jacka Dehnela jest inna. Ona w ogóle nie jest obliczona na na szkalowanie Kościoła, jak się wydaje niektórym wzmożonym sercom, ale na sakralizację środowiska, którego częścią jest pan Dehnel. Wszyscy wiemy, że Kościół nie atakuje tego środowiska, a wyłącznie je przeprasza, że papież Franciszek, wbrew sporym grupom wiernym domaga się, by środowisko to znalazło się w Kościele i mogło żyć życiem sakramentalnym. Pod pewnymi warunkami rzecz jasna, których ani Jacek Dehnel, ani żaden z jego znajomych o podobnych doń preferencjach ani myśli spełnić. To jednak nie przeszkadza panu Dehnelowi kłamać w żywe oczy i mówić o agresji. Wróćmy jednak do tej sakralizacji. To jest tak samo jak z rakietami – z jednych każą się cieszyć, a przeciwko drugim protestować. Dysfunkcja księdza Cybuli jest godna potępienia i z takim potępieniem się spotyka, a dysfunkcja Jacka Dehnela nie. Ona jest afirmowana i należy jej się szacunek oraz różne przywileje, albowiem nie jest to w istocie dysfunkcja, ale preferencja. Mamy wyraźną granicę pomiędzy złymi, czarnymi rakietami i dobrymi kolorowymi. Z faktu, że i jedni i drudzy wykorzystują dzieci nie wyciąga się żadnych wniosków. Może dlatego, że czarni, żeby wykorzystać dziecko muszą zdobyć najpierw jego zaufanie, a następnie jest nadwyrężyć, wręcz zniszczyć, druzgocąc tym samym jego psychikę. Ci zaś, których reprezentuje pan Dehnel mają otwarte pole do działania i całą, rzekłbym pulę, nieletnich, którzy zostali gdzieś tam już wcześniej zdeprawowani i kręcą się teraz wokół środowiska. O żadnym zaufaniu nie ma mowy, o jego nadużywaniu też nie, sprawa jest więc czysta. Zawiera się krótkoterminowy kontrakt i gotowe. Ktoś powie, że moja sugestia nie dotyczy Dehnela, bo on niedawno wziął ślub i w ogóle znany jest ze stałości w uczuciach. A może ksiądz Cybula też był znany w kancelarii Wałęsy ze stałości w uczuciach? Czy Jacek Dehnel, rodem z Gdańska przecież, nie zapytał swojego taty o takie szczegóły? Coś do niego zapewne docierało z ulicy Polanki, a może nawet z samej kancelarii? Takie rzeczy, jeśli ktoś ma silne zakotwiczenie w jednym czy drugim środowisku nie są przecież tajemnicą. I co? Pan Dehnel chce nam dziś powiedzieć, że o księdzu Cybuli dowiedział się od Sekielskiego? O księdzu Jankowskim też? A jak się dowiedział, to wzięło go takie oburzenie, że postanowił ogłosić swoją apostazję? To już nawet nie jest cyrk. To jest gorsze niż sprzedawanie przez Smarzowskiego na allegro okrwawionej siekiery po filmie Wołyń. Jeszcze chwila o tym ślubie. Czym jest ślub, oficjalne połączenie dwóch płci na mocy prawa, cywilnego albo kanonicznego? To jest albo sakrament, albo kontrakt. Środowiska LGBT rozwijają jednak tę formułę i ze ślubu robi demonstrację. I tak wśród chrześcijan ślub jest aktem uświęconym, wśród muzułmanów jest kontraktem zabezpieczającym strony, a w środowisku LGBT jest demonstracją, mającą zamydlić ludziom oczy. Wyraziła to wprost pisarka Gretkowska, której nie wystarczy już tropienie pedofilii w Kościele. Napisała, że najwięcej pedofilów jest w rodzinach, w katolickich rodzinach rzecz jasna. No więc demonstracja i oburzenie Dehnela oraz swoboda obyczajowa Gretkowskiej są święte. Rodzinne zaś życie chrześcijan zaś to patologia, którą należy tropić i ścigać sądownie. Bez tego bowiem wyżej opisane formuły się nie utrzymają. Co więc w istocie powiedzieli nam Dehnel i Gretkowska? No tyle, że twa wojna na śmierć i życie – albo my albo oni. Tak ten komunikat odczytuję.
Zresztą, to nie jest aż tak ważne. Istotne jest, że system, masoni, czy jak ich tam zwał, stosują taką taktykę walki, jaka została wskazana już na początku XX wieku. Opinię publiczną urabia się tak zwanymi autorytetami, które w większości muszą parać się literaturą, bo to czyni ich niezwykłymi. Pisarzy dopiera się starannie – z rodzin o korzeniach masońskich jak Dehnel, albo komunistycznych jak Gretkowska. No i oni potem, nic nie pisząc, a na pewno nic znaczącego, zajmują się wyłącznie suflowaniem treści potrzebnych systemowi. Czy wobec tego, pisarze są w ogóle do czego potrzebni? Mniemam, że tak, no, ale w tak zarysowanym systemie liczą się wyłącznie ci, którzy nie mają uwierzytelnień. Reszta to urzędnicy i jednocześnie członkowie aspirującej hierarchii. Im głośniej zaś będą krzyczeć o sprawach ważnych, tym głupiej i mniej wiarygodnie będą przy tym wyglądać.
Popatrzmy co dzieje się z treściami, ważnymi przecież, które poruszył Sekielski. One się zamieniają w próchno. Sekielski z bratem przenosi te treści na koszulki i kubki, no i, pardon, żeni po 6 dych. Podobnie było ze Smarzowskim i Wołyniem, a potem Klerem. Nie minął miesiąc od premiery filmu, a metoda jaką Sekielscy zastosowali przy jego tworzeniu i promocji, całkowicie unieważnia te, ważne przecież treści. I na to podnosi się Dehenel, bo zdaje mu się, że jego głos może coś w tej sprawie zmienić. Nie może, bo system, którego częścią są obaj właśnie dostał po dupie tak strasznie, że może zrobić już tylko jedno – wyprzeć się w żywe oczy znajomości z Sekielskim i Dehnelem. Wnoszę więc stąd, że w polityce zaraz pojawi się jakaś nowa, skrajna siła, która przytuli sieroty po KE. Musi się pojawić, albowiem – co zaznaczyłem wyżej – trwa wojna na śmierć i życie. I temat LGBT nie zejdzie z tapety, nawet jeśli sami geje i lesbijki będą prosić na kolanach Dehnela i Gretkowską, żeby w końcu zamknęli te swoje kłamliwe ryje. Nic to nie pomoże, bo rozkaz jest rozkazem i musi być wykonany, pod różnymi rygorami.
[…]
O konserwatyzmie politycznym i nagłym ataku Chińczyków
Wielokrotnie podawałem tu różne definicje socjalizmu, które w zasadzie sprowadzają się do formuły: banki globalne, nie mogąc zapobiec powstawaniu banków lokalnych i kreowaniu pieniądza pod osłoną lokalnych struktur, wymyśliły doktrynę globalną, która im kontrolę nad pieniądzem umożliwi. Tą doktryną jest socjalizm. Ponieważ ludzie obsługujący socjalizm nie zrozumieli do końca intencji jego twórców, a częściowo sami się za takowych uważali, posunęli się o krok za daleko i unieważnili wymianę na dużych obszarach globu. Nazwali to komunizmem i czekali co się stanie, przygotowując się jednocześnie do zaczepnej wojny. Nic się oczywiście nie stało, bo komunizm nie był prawdziwą doktryną, tylko takim, pardon, pieprzeniem, obliczonym na uwodzenie chłopów z awansu. I nic do tego nie miała ilość zmobilizowanego na granicach wojska oraz groźne pomruki generałów. Kiedy komunizm już, już przygotowywał się do skoku, banki postanowiły go zdemontować i przywrócić swoją, złożoną, wielopiętrową i poważną doktrynę na zajętych przezeń obszarach. Rzecz odbywała się kilkuetapowo, podobnie jak wcześniej kilkuetapowo odbywało się oswajanie ludzi z socjalizmem i pożegnanie ich ze starym światem. Nie obyło się wtedy bez bólu, bo stary świat był lepszy niż nowy i miał go kto bronić. Komunizmu nie bronił nikt, nawet ojciec Cimoszewicza. Wszyscy grzecznie kiwali głowami i udawali, że rozumieją o co chodzi bankom. Mieli przy tym nadzieję, że w czasie demontażu tego całego komunizmu uda się trochę pokraść. I rzeczywiście udało się, a banki nie protestowały za bardzo, bo złodziej nie zagraża globalnym strukturom finansowym. One patrzą na niego z życzliwym zainteresowaniem i popierają słowem, a nieraz czynem jego poczynania. Najważniejsze bowiem, że nie zajmuje się on kreowaniem niezależnych od centrali systemów i pieniędzy. Nie gra na zwyżkach koniunktur i nie tworzy wewnętrznych lojalności opartych na wspólnej, na przykład, wierze. Złodziej nie wie co to lojalność i banki też o tym wiedzą. I tak przez trzydzieści ostatnich lat mieliśmy na naszym kawałku postkomunistycznego rezerwatu festiwal złodziejstwa, który nie wiadomo dlaczego nazwany został kapitalizmem. Żaden kapitalizm nie istnieje już od momentu kiedy utworzono FED. Każdy o tym wie i nie ma co marudzić, a także rozpaczać. Jest jak jest. Tak się jednak złożyło, że złodzieje lokalni nie są w stanie prowadzić polityki zgodnej z polityką globalną banków, ta za zabierze się wkrótce za likwidację resztek po komunizmie, które dogorywają na terenach Euroazji, korzystając ze starej, rosyjskiej doktryny imperialnej. Całkiem już nieważnej i nie dającej się utrzymać, której wewnętrzny mechanizm opiera się na terrorze w strukturach siłowych i tajnych. No i rzecz jasna na zasobach technologicznych wojskowych, które groźnie połyskują politurą olejnej farby gdzieś tam w krzakach.
Złodzieje lokalni nie są w stanie na dłuższą metę prowadzić polityki zgodnej z oczekiwaniami banków, albowiem nie rozumieją słowa doktryna, a co za tym idzie nie mogą zrozumieć jej złożoności. Nie pojmują, że do zwycięstwa i utrzymania sukcesu nie wystarczy wygrać w wyborach, trzeba mieć wcześniej obmyślony cały system, który uzasadnia działania w każdej dziedzinie życia. Socjaliści XIX i początku XX wieku byli aktywni w fabrykach, urzędach, na uniwersytetach, a także prowadzili wykopaliska. To się naszym złodziejom może wydawać wręcz komiczne, ale Rotschildowi, który te roboty zlecał wcale komiczne się nie wydawało. I tym właśnie różni się polski złodziej, pardon, polityk, od żydowskiego bankiera globalisty. Żeby przeciwstawić się socjalizmowi, trzeba mieć konkurencyjną doktrynę, opracowaną w szczegółach, która da ludziom odpowiedzi na prawie wszystkie pytania. Trzeba mieć doktrynę, która porządkuje przeszłość i planuje przyszłość. Takiej doktryny nasi złodzieje nie mieli, albowiem wierzyli oni w prywatyzację, czyli w jumę, którą nazywali kapitalizmem. To nie był i nadal nie jest żaden kapitalizm, bo ten był konkurencyjną wobec socjalizmu doktryną, która uniemożliwiała globalne monopole. Dlatego właśnie został zlikwidowany. Dawał odpowiedź na zbyt wiele pytań i te odpowiedzi były dla centralizującego się świata pieniądza bardzo groźne. Co pozostało po kapitalizmie? Folklor i wiara, że to jest proste zaprzeczenie socjalizmu. Wiara ta wyraża się lansowaniu postaw i gadżetów z kapitalizmem się kojarzących, na przykład kolorowych muszek, w które stroją się gospodarczy i doktrynalni imbecyle, bełkocąc coś pod nosem. Postawy takie, na naszym terenie, postzłodziejskiego już mam nadzieję komunizmu, nazywane są konserwatyzmem politycznym. To nie jest nawet politura. To jest smark na rękawie, który zastygł w dziwnej jakiejś i zagadkowej konkrecji. Ta zaś wzbudza zainteresowanie ludzi nie rozumiejących jego prawdziwej natury, ludzi, którym się zdaje, że 150 lat przygotowań i realizacji, które w końcu doprowadziły do triumfu socjalizmu na świecie można zanegować wystąpieniami jednego czy dwóch gości w muszkach, którzy opowiedzą parę głodnych kawałków na temat myśli Adama Smitha. A do tego jeszcze dodadzą coś o żydach, którzy chcą zawładnąć nie światem już, ale naszym prywatnym majątkiem. To jak jest chłopcy? Światem władają, a naszymi gadżetami nie? My jako ostatni zostaliśmy? Tylko nam można jeszcze coś zabrać? Konserwatyzm politycznym w postzłodziejskim socjalizmie wyraża się aprobatą dla jumy i niezgodą na politykę socjalną państwa. Dlaczego tak? Albowiem adresowany jest do pewnego szczególnego kręgu odbiorców politycznych treści – do młodych mężczyzn, którzy nie wiedzą co zrobić ze sobą, swoim życiem i przyszłością. A bardzo by chcieli coś zrobić i żeby to jeszcze nie wymagało od nich wysiłku, uporczywej pracy, ale żeby zwracało na nich uwagę koleżanek. Konserwatyści mówią – załóżcie muszki i okazujcie bezczelną pogardę ideologicznym wrogom. To jest postulat wyrażony nie wprost, ale wyrażony postawą. To samo było wcześniej, w czasie kiedy na globie lansowano inne oszukane doktryny, albo resztówki po jakichś okresowo dominujących. I tak ruch lat 60-tych w USA i zachodniej Europie obliczony na zdefasonowanie rodziny oraz otworzenie nowych kanałów sprzedaży tekstyliów łatwych w produkcji, których dystrybucja musiała mieć uzasadnienie ideologiczne, także adresował swoje treści do młodych nie mających pomysłów mężczyzn. Im także za pomocą postawy wpajano pogardę dla wrogów, a także dla słabszych. Dla jaj zupełnie i zgrywy, nazywano tych ludzi dziećmi kwiatami. Tyle, że tamten ruch był masowy i zainwestowano weń poważne pieniądze, a to z tego powodu, że spodziewano się poważnych zysków. Ruch konserwatywny na naszym terenie jest zorganizowany na chybcika, nikt tak naprawdę nie wie o co w nim chodzi, poza powtarzaniem kilku haseł bez zrozumienia oraz lansowaniem jednego faceta w muszce. Jego celem istotnym jest, jak mniemam sparaliżowanie, mocy twórczych tych młodzieńców, którzy może i coś by tam zrobili, ryzykując swoją reputację wśród kolegów, spokój i bezpieczne życie na poddaszu w domu rodziców, ale tak bardzo pragną akceptacji grupy, że w zamian za nią gotowi są do wszelkich poświęceń. Na przykład do naklejania plakatów przedwyborczych ludzi, którzy w istotnym wymiarze swojej działalności popierają trwającą tu od trzydziestu laty jumę. Po czym ja to poznaję? Po niezgodzie na programy socjalne. Wszyscy widzą, że programy socjalne, prorodzinne, istnieją na całym świecie, ale tylko u nas oceniane są one jako „psucie gospodarki”. W Niemczech socjal gospodarki nie psuje. Tam jest okay. U nas jednak, gdzie musimy najpierw stworzyć prawdziwy kapitalizm, żeby zacząć odeń odcinać kupony, tak być nie może. Ten sposób myślenia, całkiem zidiociały, widoczny jest w zasadzie wszędzie i trudno brać go za naiwność. To jest normalnie próba uzasadnienia złodziejstwa i utrzymania go przez najbliższe 10 lat jeszcze, albo próba przyłączenia się do złodziei na jakichś korzystnych zasadach. Mówiąc wprost – próba wręczenia upadającej ideologii jumaczy nowych uzasadnień. To nie jest doktryna – pamiętajmy o tym zawsze – to jest gra w trzy karty.
Konflikt, który próbują zarysować przed naszymi oczami złodzieje nie polega na tym, że na gruzach komunizmu powstaje nowa klasa kapitalistów i obszarników, którzy stworzą ekonomiczne i doktrynalne podstawy funkcjonowania nowej Polski. To znaczy stworzyliby gdyby im socjalista Kaczyński i jego banda nie przeszkadzali. Nie stworzą. Bo nie o to chodzi. Istotnym celem jest odebranie uzasadnień, nadziei i ostatnich groszy ludziom, którzy nie mogą stąd uciec, albo niczego nie rozumieją. Następnie zaś nasmarowanie tyłka wazeliną i udanie się tanecznym krokiem do siedziby klubu Bilderberg czy innej jakiejś centrali po zlecenia i instrukcje. Nic o czym opowiadają ci faceci nie ma związku z doktryną, która mogłaby w realnym wymiarze przeciwstawić się socjalizmowi globalnemu. To jest ściema.
Teraz jumacze mają kłopot, bo z bankami dogadywać się będą ludzie, którzy z racji dyscypliny organizacyjnej wstydzą się kraść. Nie wiemy jak długo to przyzwyczajenie przy nich pozostanie, ale cieszmy się, że takowe mają. My zaś musimy zachowywać się tak, jak to kiedyś wyśpiewał Jacek Kaczmarski w pieśni „Ballada pozytywna”, gdzie główny bohater określa siebie słowami – na tyle tu nieważny, by grać odważnego….
Juma jest w odwrocie. Po czym to poznajemy i po czym w ogóle poznajemy, że przeciwnik jest albo słaby, albo głupi. Po tym, że lekceważy aspekty doktrynalne działań, a podkreśla wartość stosunków liczbowych. To znaczy, różnice ilościowe stają się ważniejsze niż jakościowe. I tak dziś rano pojawiła się plotka, że Arłukowicz będzie kandydatem PO na prezydenta. Oby to się potwierdziło jak najszybciej. Tusk wymyślił, że skoro Arłukowicz zdobył większość w Lubuskiem czy Zachdoniopomorskiem, to wygra też prezydenckie wybory. Nie mam słów do takich projekcji, podniebienie mnie od śmiechu boli. Niech szybciej obsadzą tego Arłukowicza w roli kandydata, już nie mogę się doczekać.
Podobny sposób myślenia reprezentują politykierzy czekający na inwazję chińską, która zaleje świat i unieważni dotychczasowe stosunki. To jest wprost zidiocenie, podnoszenie takich kwestii. Już Adam Mickiewicz napisał sztukę o chińskiej inwazji na Europę, której przeciwstawić się mogły jedynie wzmożone „sercowo” kobiety i młodzieńcy do lat dwudziestu, czujący bardziej niż myślący. Inwazja chińska w globalnej propagandzie pojawiła się pewnie w tym samym czasie, co Rotschild w Londynie. Trudno bowiem, znając tę sztukę mistrza Adama, twierdzić, że „żółte niebezpieczeństwo” wymyśli cesarz Wilhelm. On tę formułę jedynie pożyczył od swoich krewnych z Londynu. I tak to trwa do dziś. Nie mogę już słuchać o tym jak liczna jest chińska armia i o tym, że zaraz Chińczycy zajmą Afrykę i dadzą jej szansę. Może przypomnijcie sobie kiedy ostatni raz Chińczycy prowadzili jakąś oficjalną wojnę poza granicami swojego państwa? I nie mówcie mi o Korei, bo nie o to chodzi. Może przypomnijcie sobie komu to ostatni raz Chińczycy dali jakąś szansę? Żeby armia chińska w ogóle mogła ruszyć się z miejsca, arsenał nuklearny Rosji albo USA musiałby być zniszczony, albo zablokowany. W takim zaś momencie, armia chińska traci uzasadnienie jako polityczne narzędzie wpływu. Sami zaś Chińczycy, o ile czegoś na szybko nie wymyślą, czegoś co uzasadni ich militarną ekspansję, po staremu staną się obszarem kolonizacji. Niedocenianie kwestii doktrynalnych, a przecenianie stosunków ilościowych świadczy o głupocie politycznej. Można oczywiście próbować na takich gawędach zarobić parę groszy, ale liczne przykłady pokazują, że sposób ten ma bardzo krótkie nogi.
Jeśli zaś nie wierzycie w moje, zaserwowane tutaj, porównanie współczesnego konserwatyzmu politycznego do ruchu hippisowskiego oraz jego mechaniki, obejrzyjcie sobie zdjęcia Lennona z roku 1969, jeszcze bez tej długiej brody i sprawdźcie czy on Wam kogoś nie przypomina.
W naszej księgarni od wczoraj dostępne są dwa tomy tak zwanej historii kapitalizmu. Prawdziwego kapitalizmu. Mam na myśli książki Fernanda Braudela.
Ja zaś tradycyjnie zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Życie to nie teatr?
W ciemnych latach stanu wojennego w telewizorku słychać było, prócz Borysewicza i Panasewicza, znanych z buntowniczego usposobienia artystów, także głosy wyśpiewujące teksty ambitniejsze nieco niż utwór zatytułowany „Mała lady pank”. Najważniejszy z nich i słyszany częściej należał do artystki nazwiskiem Edyta Geppert. Drugi zaś, który szczególnie lubiłem, słychać było rzadziej, ale przez to był on moim zdaniem stokroć atrakcyjniejszy. Należał do zapomnianego już dziś, choć chyba ciągle żyjącego aktora Jacka Różańskiego. W bardzo oszczędnej scenicznej aranżacji śpiewał Pan Jacek tekst Edwarda Stachury zatytułowany „Dwa teatry”, w którym powtarzała się fraza widoczna w tytule. Wielu ludzi to wykonanie uwodziło i wielu je pamięta. Ja zaś miałem to szczęście, że poznałem kiedyś osobiście nie Pana Jacka, ale jego żonę Kamilę i nawet współpracowaliśmy przez jakiś czas.
Po co przywołuję te dawne czasy? Otóż jest to ważne z tego powodu, że każda formuła, jakiej używamy do opisu tego co dookoła na swoje, niespodziewane najczęściej dla opisującego, konsekwencje. I tak wielu ludzi lubi mówić o scenie politycznej. A są tacy co mówią nawet o globalnej scenie politycznej, nie zdając sobie sprawy z tego jakie owo porównanie ma konsekwencje. A są one straszliwe i demaskatorskie. Większość ludzi używających zwrotu „scena polityczna” poprzestaje na konstatacji, że skoro jest scena, to muszą być na niej aktorzy. Z faktu tego, jednak nie również nie wyciąga żadnych wniosków. Nikt jednak, a przynajmniej ja nikogo takiego nie znam, nie rozumie, że na scenie są też elementy stokroć od aktorów ważniejsze. Są nimi dekoracje. Dekoracje na scenie politycznej i dekoracje na politycznej scenie globalnej będą nas dziś interesować szczególnie. One są ważne przede wszystkim dlatego, że tworzą plany. Na każdej scenie jest kilka planów i w prawdziwym teatrze jest tak (chyba, bo do końca tego pewien nie jestem), że najważniejsze jest to co dzieje się na planie pierwszym. Z dalszych planów, tworzonych przez dekoracje mogą wyłaniać się jakieś niespodzianki, ale plan pierwszy zdecydowanie dominuje. W teatrze politycznym bywa różnie. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że zdecydowanie ważniejsze jest to co dzieje się i ukrywa na planach dalszych. A są tacy, którzy twierdzić będą, że tylko ostatni plan się liczy. I to, jeśli brać pod uwagę sytuację na globalnej scenie politycznej, jest prawda, ale o tej kwestii za chwilę. Na razie pogadajmy o dekoracjach. One mogą być różnego rodzaju. Mogą być realistyczne, mogą być wielką sztuką, a mogą być także umowne. W naszych okolicznościach, na krajowej scenie politycznej mamy wyłącznie dekoracje umowne. To znaczy politycy i media umawiają się na coś, na pewną konwencję, którą obudowuje się tekturowymi postaciami, tekturowymi drzewkami i krzaczkami, a potem wygłaszane są tam kwestie zapisane wcześniej w scenariuszu. Zupełnie jak to było kiedyś widać w sławnej sztuce Jana Drdy „Igraszki z diabłem” wyreżyserowanej przez Olgę Lipińską. W teatrze to jest zabawne, bo większość widzów rozumie konwencję i nie traktuje teksturowych krzaków serio. Na scenie politycznej dochodzi jednak do pomieszania porządków i kiedy przedstawiciel mediów mówi – zawsze miałem szacunek dla inteligencji Grzegorza Schetyny, my – widzowie – zaczynamy się niepokojąco wiercić na swoich miejscach. Szacunek? Dla inteligencji? Nie rozumiemy co się dzieje, bo konwencja nagle została złamana. Pokazywali nam bowiem przez pół roku zagubionego faceta, któremu notorycznie mięła się zaczeska i coś tam odstawało z tyłu głowy. Wszyscy byli przekonaniu, że idzie jakaś historia o magazynierze z GS przyłapanym na defraudacji superfosfatu pylistego polifoski granulowanej, a tu nagle wchodzi sufler i mówi – zawsze miałem szacunek dla inteligencji. To jest z punktu widzenia warsztatu aktorskiego nie do zaakceptowania. Ktoś powie – ale taka jest polityka. Nie polityka, taka nie jest. To jest przedstawienie, gdzie notorycznie łamane są konwencję, przez co widz ma absmack. Jak wygląda polityka opowiem zaraz. W roli równiachy i gościa „do rany przyłóż” obsadzono Tuska. Ja wiem, że Włodzimierz Wysocki (160 cm wzrostu, przodozgryz i myszato-rude włosy na głowie) zagrał kiedyś murzyna z Etiopii, a John Wayne wcielił się w Czyngis Chana, wiem to, ale uważam, że wszystko ma swoje granice i człowiek o emploi matrymonialnego oszusta nie powinien grać „wujka dobra rada”. To jednak jeśli idzie o naszą scenę polityczną, nikogo nie obchodzi, albowiem rządzą tu zasady ustalane na zapleczu, gdzieś w zakamarkach teatru, przez ludzi, którzy nie znają i nie rozumieją publiczności. I nawet dzikie wycie tej ostatniej, nawet pomidory rzucane na scenę i zgniłe jajka nie przekonają ich do zmiany sposobu prezentacji swoich politycznych planów.
Omówiłem tu tak zwane postacie pierwszoplanowe, czyli amanta i pierwszą naiwną. No, ale to dopiero początek, bo są jeszcze postaci charakterystyczne, których na naszej scenie jest kilka i ich obecność została starannie zaplanowana już dawno w jakichś komórkach uchodzących za cybernetyczne laboratoria. Mieliśmy więc przez długi czas pana Niesiołowskiego, który w swoich aktorskich zapędach dojechał do obszarów, na które nawet Liroy-Marzec zapuszcza się z wielką ostrożnością. Pan Niesiołowski został więc wycofany ze sceny, a być może nawet wyrzucony z teatru, ale o tym inspicjent nikogo nie poinformował, cały czas trzyma nas w niepewności. Najważniejszą postacią charakterystyczną na naszej scenie politycznej jest pan Janusz. Człowiek notorycznie łamiący konwencję i czyniący to z wdziękiem Cygana, grającego w trzy karty, który ciągnie na łańcuch wyliniałego niedźwiedzia. Przez łatwość zmiany konwencji pan Janusz ma ciągle wielu zwolenników, którzy uważają, że to co pokazywał wcześniej nie jest już ważne ani kompromitujące, bo teraz zaczyna się nowy, ciekawy program. Pytacie kogo ostatnio obsadzili w roli niedźwiedzia? Moim zdaniem Grzegorza Brauna i nie chce być inaczej. Nie pytajcie mnie dlaczego on się pozwolił w tej roli obsadzić. To nie jest pytanie do mnie. Wróćmy jednak do dekoracji. Czy kiedykolwiek w Polsce scena polityczna udekorowana była elementami innymi niż tekturowe i płaskie? Nie, albowiem scena polityczna polska usiłuje jedynie naśladować to co pojawiający się na niej aktorzy uważają za politykę globalną. Przede wszystkim są to idee. Aktorzy polskiej sceny politycznej odnoszą się przede wszystkim do idei, bo to podnosi im samoocenę i pozwala się wyjęzyczyć w sposób uwodzący młodzież i pogubione kobiety. I tak mamy na tej scenie głównie konserwatystów i liberałów, a także uwodzicielską lewicę, która deklaruje chęć ulżenia ciężkiej doli robotników. Po dojściu do tego co nazywane jest w Polsce władzą, lewica ta rozpoczyna dziką grabież, a łupami dzieli się nie z robotnikami bynajmniej, ale z międzynarodowymi złodziejami. I to jest konwencja w naszych okolicznościach najtrwalsza. Ona, jak mi się zdanie, nigdy nie została złamana. Mamy też konserwatystów, liberałów oraz ultrasów wszelkiej maści, którzy mają robić już to za tło, już to za podobne do tekturowych krzaków dekoracje. Są to ludzie wygłaszający różne umoralniające mowy, poparte cytatami z mędrców. Na ich twarzach jednak malują się wyłącznie demaskatorskie dysfunkcje natury seksualnej. One są nie do ukrycia i za każdym razem kiedy przychodzi do tego, że owe wstydliwe nawyki zostają zdemaskowane, publiczność nie wie co robić. Uznaje więc, że najlepiej tego nie zauważać. Myślę, że reżyser naszego przedstawienia właśnie tak to zaplanował, żeby zboczeńców obsadzić w roli szacownych ojców rodzin, przez co prawdziwi ojcowie rodzin zostają wpędzeni w pułapkę i żeby bronić siebie, muszą najpierw wystąpić w obronie szalejących po scenie dewiantów. To generalnie unieważnia i likwiduje całą formacje, czyli ojców. Oni tego nie rozumieją jednak, a często także nie widzą, bo wierzą, że scena z tekturowymi krzakami i jednym zaledwie, dalszym planem oraz horyzontem namalowanym plakatówką na szmacie, to rzeczywistość. Tego się nie da wytłumaczyć, o czym dobrze wiemy wysłuchując tutaj niektórych głosów.
Jak wygląda prawdziwa polityka? Dekoracją i planem są dla niej góry, lasy, stepy i lodowe pola, czyli teatr przyrody. Polityka rozgrywa się w wielkich miastach położonych nad morzami, w których woda ma ciepłą lub umiarkowaną temperaturę. Jednak to co najważniejsze dla polityki rozgrywa się na planach dalszych. Te zaś rozciągają się od równika na północ, aż do samego bieguna. Waga i ciężar wypadków rozgrywających się na tych planach rośnie w miarę jak kurczą się odległości pomiędzy dekoracjami, aktorami tej sceny i ukrytymi przed okiem widza zasobami, w które scena obfituje. Tak było właściwie od zawsze i tak będzie jeszcze długo, w zasadzie do skończenia świata i to wynika wprost z rozmieszczenia lądów na globie. Kto jest prawdziwym politykiem? Ten, kto rozumie, że tylko włączenie się w globalną grę, nawet w pozornie nic nie znaczącej roli, daje mu przewagę nad tymi, którzy uprawiają politykę lokalną, zasługującą na mianę dźwiękonaśladowczej. Bo przecież nie chodzi w tym o to, by powtarzać coś ze zrozumieniem, ale by w miarę poprawnie naśladować dźwięki. Tego przełożenia nie rozumie w Polsce nikt, albowiem nikt tutaj, póki co nie zbliżył się do wskazanego wyżej sposobu rozumienia polityki. A szkoda. Być może zmieni się to w najbliższych latach. Na dziś to tyle, choć temat będzie najpewniej kontynuowany.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz