Na śmierć i życie
Okrutne zabójstwo 10-letniej Kristiny w Mrowinach, a następnie aresztowanie w asyście telewizyjnych kamer podejrzanego o morderstwo, wywołało potężny rezonans. Eksponowanie w rządowej telewizji aresztowania podejrzanego, skuwania mu rąk i nóg kajdanami, a następnie wleczenie do radiowozu wzbudziło podejrzenia, że pan minister sprawiedliwości i generalny prokurator Zbigniew Ziobro postanowił wycisnąć z tej zbrodni cały sok na potrzeby kampanii wyborczej. Demonstrowanie takiej surowości w sytuacji, gdy policja zachowuje zadziwiającą bezradność wobec parad sodomitów, podczas których „obraza uczuć religijnych” jest głównym wątkiem demonstracji, przy jednoczesnych groźnych deklaracjach samego Naczelnika Państwa znowu skłania do podejrzeń, że zuchwalstwo i bezczelność sodomitów mają pracować na użytek sukcesu PiS, którym w tej sytuacji może się zaprezentować jako unus defensor religii i Kościoła w Polsce. W podobny sposów PiS postępuje w sprawie ustawy nr 447 JUST. Chętnie by oznajmił swoim wyznawcom, że jej „nie ma”, ale to byłoby mało wiarygodne, więc tylko składa buńczuczne deklaracje, że nie odda ani guzika, ale jednocześnie pan marszałek Kuchciński zdejmuje z porządku dziennego projekt ustawy „antyroszczeniowej”, zaś osobistości z obozu „dobrej zmiany” pryncypialnie chłoszczą każdego, kto próbuje ostrzec opinię publiczną przed prawdopodobnymi skutkami w postaci żydowskiej okupacji (occupatio po łacinie to po polsku – zawłaszczenie) Polski, nieubłaganym palcem wytykając im, że działają na rzecz Putina. Tak samo postępowała PZPR, która każdą krytykę pod swoim adresem przedstawiała, jako wykonywanie obstalunku zachodnioniemiecich rewizjonistów i odwetowców, z Czają i Hupką na czele, nie mówiąc już o imperialistach amerykańskich. Teraz na „odwetowców” nie można powiedzieć złego słowa, a „imperialiści” zostali Naszym Najważniejszym Sojusznikiem, ale schemat propagandowej retoryki pozostał taki sam, jak za pierwszej komuny. „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”
Więc z jednej strony pan minister Ziobro, ale z drugiej sok próbuje wyciskać osadzony na operetkowej posadzie „rzecznika praw obywatelskich” pan Adam Bodnar który w imieniu „wszystkich obywateli” ujął się za podejrzanym, że został potraktowany brutalnie. Zmusiło to rzecznika Komendy Głownej Policji do oświadczenia, że wszysto odbyło się w jak najlepszym porządku, zgodnie z ustawą o zastosowaniu przymusu bezposredniego. Nie obyło się – jak to u nas – bez niezamierzonego efektu komicznego, bo pan rzecznik Ciarka dał do zrozumienia, że ta surowość wynikała również z obawy, że podejrzany rzuci się na policjantów, których było tam chyba kilkunastu. Ale skoro Grzegorz Braun został uznany za winnego poturbowania bodajże pięciu policjantów, to wszystko jest możliwe. Złosliwi powiadają, że wystapienie pana Bodnara nie było tak do końca bezinteresowne, bo podobno jego syn jest też podejrzany o dokonanie kilku rozbojów z użyciem noża. Ładny interes!
Niezależnie od tego sprawa tego morderstwa odświeżyła dyskusję na temat przywrócenia kary śmierci. Na razie są to rozważania czysto teoretyczne, bo dopóki Polska jest w Unii Europejskiej, to o zadnym przywróceniu kary śmierci nie może być mowy, jako że – wbrew temu co słowiczymi dźwiękami w głosie opowiadał mój faworyt, JE abp Józef Życiński – że w kwestiach światopoglądowych Unia nie będzie się do państw członkowskich wtrącała – nie tylko się „wtrąca”, ale i narzuca regulacje prawne, bombardując państwa członkowskie dyrektywami Komisji Europejskiej w ilości co najmniej jednej dziennie. Tak się zlożyło, że postulat przywrócenia kary śmierci ogłosiła Konfederacja, jako jedną z kilku „tez” przedwyborczych. Przed laty napisałem projekt takiej ustaswy, więc jest gotowiec do wykorzystania – chociaż od tamtej pory sytuacja się zmieniła, bo kara śmierci została przez papieża Franciszka uznana za sprzeczną z religią katolicką. Ciekawe, że przez ostatnie 2 tysiące lat sprzeczna nie była i dopiero teraz papież Franciszek spenetrował prawdę. Skoro jednak przez dwa tysiąclecia Kościół trwał w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, to skąd możemy mieć pewność, że i teraz w nich nie tkwi?
Ale trudno – o słusznych sprawach trzeba rozmawiać niezależnie od tego, co kto z możnych tego świata na ten temat uważa. Jeśli zatem chodzi o karę śmierci, to jeden z jej przeciwników zwrócił mi uwagę, jak ja, konserwatywny liberał, mogę popierać wyposażenie urzędnika państwowego w aż tak szeroką kompetencję. Rzeczywiście coś jest na rzeczy, więc nie rezygnując z przywrócenia kary śmierci za morderstwa z winy umyślnej w zamiarze bezpośrednim, popierałbym zmianę kodeksu karnego w ten sposób, by art. 148 w takich sytuacjach przewidywał wyłącznie karę śmierci. Taie zagrożenie jest w prawodawstwie Singapuru, co prawda za posiadanie, czy handel narkotykami, ale zgodnie z wnioskowaniem a minori ad maius (komu nie wolno mniej, temu tym bardziej nie wolno i więcej), kara śmierci za morderstwo „z premedytacją” byłaby jeszcze bardziej uzasadniona, niż za posiadanie narkotyków.
Gdyby obowiazywało u nas takie właśnie prawo, to w tej sytuacji popełnienie morderstwa stałoby się tożsame z próbą samobójczą, tyle, ze bardzo skomplikowaną, przewidującą udział w niej osób trzecich. W tej sytuacji zadaniem sędziego byłoby tylko drobiazgowe ustalenie stanu faktycznego, a gdyby w następstwie tego badania okazało się, że zachodzi przypadek „morderstwa z premedytacją”, to reszta byłaby efektem działania samego prawa, bez konieczności podejmowania decyzji przez urzędnika państwowego.
Przy okazji chciałbym wyjaśnić sprawę mego projektu ustawy antyaborcyjnej, który składa się z jednego zdania w postaci dodatkowego paragrafu do art. 148. Brzmiałby on następująco: W razie zabójstwa dziecka jeszcze nie urodzonego sąd może podżegacza uwolnić od kary.
Jeden z Czytelników, a właściwie – widzów nagrania na youtube zwrócił uwagę, że taka redakcja przepisu nie uwzględnia aborcji w sytuacji zagrożenia życia matki, czy też tzw. aborcji genetycznej (wada rozwojowa). To niezupełnie prawda, bo kodes karny zawiera przepisy części ogólnej, między innymi o stanie wyższej konieczności, który polega na poświeceniu jakiegoś dobra prawem chronionego w celu uratowania innego dobra prawem chronionego, o ile między nimi nie występuje rażąca dysproporcja. Nie ma zatem powodu, by powtarzać przepisy, które w kodeksie karnym już są, tyle – że w innym miejscu. Co do aborcji „genetycznej”, to jestem zdecydowanie przeciw – bo to właśnie wyposażyłoby urzeędników państwowych w prawo decydowania, kto z ludzi niewinnych zasługuje na życie, a kto nie. Takie uprawnienie byłoby zdecydowanie zbyt daleko idące, na co wskazuje przypadek 11-miesięcznego Szymona, który zmarł po odłaczeniu go od aparatury podtrzymujacej życie i to w zastanawiającym pospiechu, ponieważ komisja podjęła decyzję na godzinę przed umówionym spotkaniem z rodzicami chłopca. Ponieważ przedstawiciele ruchu „antyszczepionkowego” wysuwają podejrzenia, że nieodwracalne uszkodzenie centralnego układu nerwowego nastapiło po podaniu chłopcu szczepionki przeciw pneumokokom, sytuacja nabiera dodatkowego dramatyzmu.
Opłakane skutki nadgorliwości
Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej. Z drugiej jednak strony wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego. Wspomina o tym nawet przypowieść ewangeliczna o pszenicy i kąkolu. Jak pamiętamy, właściciel pola ofuknął nadgorliwe sługi za to, że zamierzały powyrywać kąkol. Tymczasem właściciel pola postanowił, by pszenica wraz z kąkolem spokojnie sobie dojrzały, aż do żniw, kiedy to z kąkolem zrobi się porządek. Morał stąd taki, że dążenie do zbytniej perfekcji bywa czasami gorsze w skutkach, niż przymkniecie oczu na pewne niedoskonałości.
Sęk w tym, ze rząd dobrej zmiany, który uchodzi za bardzo pobożny, nie czyta Ewangelii, a nawet jak tam który czyta, to zaraz zapomina pod presją dyrektyw, jak nie Komisji Europejskiej, to Departamentu Stanu USA, jak nie Departamentu Stanu, to pana Jonatana Danielsa, jak nie pana Danielsa, to pani Żorżety. W rezultacie brnie od jednego sukcesu do drugiego, co zawsze musi kończyć się niedobrze tym bardziej, że i Naczelnik Państwa, chociaż jest wirtuozem intrygi, to jednak przeważnie na końcu potyka się o własne nogi. Tak było w roku 2007, kiedy udławił się tak zwanymi „przystawkami” i w rezultacie musiał abdykować na rzecz obozu zdrady i zaprzaństwa ze znienawidzonym Donaldem Tuskiem na czele. No i kto wie, jak będzie teraz – ale incipiam.
Kiedy w roku 2013 prezydent Obama, na skutek upokorzenia doznanego w Syrii, z irytacji wysadził w powietrze porządek lizboński z roku 2010, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie Ukrainy ze strefy rosyjskiej – a to oznaczało kres strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, proklamowanego 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie – Polska spod kurateli strategicznych partnerów, to znaczy – Niemiec i Rosji – ponownie trafiła pod kuratelę USA, co wiązało się z koniecznością dokonania podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Tedy już w drugiej połowie 2013 roku trzej kelnerzy pod przewodnictwem pana Marka Falenty, zawiązali straszliwy spisek przeciwko III Rzeczypospolitej i zaczęli podsłuchiwać dygnitarzy obozu zdrady i zaprzaństwa po różnych warszawskich restauracjach, gównie w knajpie „Pod Pluskwami” - jak ulica zaraz nazwała nieistniejącą już dzisiaj restaurację „Sowa i Przyjaciele”. Powiadają, ze tam nagrali aż 900 godzin podsłuchanych rozmów – ale 700 godzin mieli nagrać w rezydencji premiera Tuska, dokąd kelnerom z zewnątrz dotrzeć jest raczej trudno. Wyciągam z tego wniosek, że kelnerom musieli pomagać jacyś pierwszorzędni fachowcy, dla których założenie podsłuchu w rezydencji premiera Tuska nie nastręczało żadnych trudności. Jacy to byli fachowcy – tego nie odważył się dociekać nawet niezawisły sąd, który musiał dostać surowy zakaz od starszych i mądrzejszych, wobec czego za głównego szatana i sprawcę straszliwego spisku uznał pana Marka Falentę, którego skazał na 2 lata bezwzględnego więzienia. Czy niezawisły sąd od starszych i mądrzejszych wiedział, że pan Falenta w swojej, monitorowanej 24 godziny na dobę celi powiesi się na własnych skarpetkach i nawet sam nie będzie wiedział – kiedy, czy też skazał go na tę surową karę bez żadnych zamiarów ubocznych – tego dowiemy się nieprędko, albo nawet nie dowiemy się nigdy – ale widocznie i pan Falenta czuł pismo nosem, bo czmychnął za granicę i do więzienia nie trafił. Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji powiadali: is fecit, cui prodest, co się wykłada, że ten zrobił, kto skorzystał. Ale cóż mógł skorzystać pan Marek Falenta na tym, że kazał kelnerom podsłuchiwać dygnitarzy PO, wśród których znalazł się nawet pan Mateusz Morawiecki – podówczas jeszcze kolaborujący z obozem zdrady i zaprzaństwa? Oto pytanie, na które nie ma odpowiedzi, bo zaiste – trudno sobie wyobrazić, by pan Marek Falenta w nagrodę został, dajmy na to, prezydentem zamiast pana Andrzeja Dudy, czy chociażby premierem, zamiast pani Beaty Szydło, więc na jakie właściwie korzyści mógłby z tego tytułu liczyć? Doprawdy trudno zgadnąć i pewne światło na tę kwestię rzuca podejrzana powściągliwość niezawisłego sądu, który najwyraźniej nie chciał, albo nie mógł na to pytanie odpowiedzieć. I może by tak już zostało, gdyby z kolei, na skutek podejrzanej skwapliwości pana prezydenta i pana ministra Zbigniewa Ziobry, pan Falenta nie został w Hiszpanii schwytany i ciupasem nie odstawiony do Polski.
Najwyraźniej towarzystwo, które za pośrednictwem niezawisłego sądu wcześnie doprowadziło do jego skazania, straciło instynkt samozachowawczy, być może z powodu tego, iż z ulic zniknął KOD i Obywatele UB, a nawet niezawiśli sędziowie jakoś przycichli i już nie walczą o praworządność z taka determinacją, jak w ubiegłym roku. Kto zakazał bojówkarzom KOD-u i Obywateli UB organizowania demonstracji w obronie demokracji i praworządności – tajemnica to wielka, podobnie jak ta, jacy to pierwszorzędni fachowcy pomagali kelnerom w podsłuchiwaniu dygnitarzy po restauracjach i w rezydencji premiera Tuska. Czy ma to związek z usypianiem mniej wartościowego narodu tubylczego nie tylko przez rząd dobrej zmiany, ale i przez panią Żorżetę i ambasadoressę izraelską w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych – tego nie wiemy, ale tego i owego można się domyślać choćby z publikacji „Gazety Polskiej” i telewizyjnego biuletynu PiS pod dyrekcją presesa Kurskiego, które codziennie demaskowały ruskich agentów i obwąchiwały im śmierdzące onuce – że chcą przy pomocy perfidnych kłamstw o istnieniu tych roszczeń i prawdopodobnych konsekwencjach ich realizacji poróżnić Polskę i USA, chociaż tamtejszy Kongres uchwalił pozbawioną wszelkiego znaczenia ustawę 447 JUST wyłącznie dla naszego dobra, a sam Naczelnik Państwa buńczucznie zadekretował, że nie odda ani guzika. Z tego powodu tylko patrzeć, jak zimny ruski czekista Putin wszystkich ruskich agentów przełoży przez kolano i wsypie im klapsów pro memoria.
Ale oto pan Falenta po powrocie do Polski, zamiast uderzyć w skruchę, zaczął się odgrażać, nie tylko, że ujawni „mocodawców”, ale i materiały z podsłuchów, które na wszelki wypadek sobie schował. Dał też do zrozumienia, że inspirowały go osobistości zajmujące dzisiaj albo eksponowane stanowiska w ekipie dobrej zmiany, albo będące tam w charakterze szarych eminencji. Na takie dictum pan minister Ziobro lekceważąco oświadczył, że każdy skazaniec opowiada takie bzdury w nadziei, iż prezydent go ułaskawi – ale czy pan prezydent Duda przestraszy się pana Falenty i jego rewelacji? Na pewno się nie przestraszy, chyba, że pan Falenta rzeczywiście zaczął sypać – ale wtedy tylko patrzeć, jak w więzieniu odwiedzi go seryjny samobójca i w ten sposób reputacja rządu dobrej zmiany pozostanie bez zmazy. Znajdą się co prawda ruscy agenci w śmierdzących onucach, którzy będą rozdrapywać stare rany, ale na takich czeka już Bereza, albo Gostynin, albo Stare Kiejkuty, w których chyba pozostała jakaś infrastruktura po tajnych więzieniach CIA – o czym z pewnością porozmawia pan prezydent Duda podczas spotkania z prezydentem Trumpem – bo o żydowskich roszczeniach, podobnie jak o ustawie nr 447 JUST, swoim zwyczajem nie odważy się wspomnieć bez pozwolenia Naszego Najważniejszego Sojusznika, który musi przecież spełniać wszystkie zachcianki AIPAC-u, bo w przeciwnym razie sam zostanie zdemaskowany jako ruski agent z onucami. Oczywiście nie przez „Gazetę Polską”, czy telewizyjny biuletyn PiS, bo wiadomo – co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie – tylko przez starszych i mądrzejszych. I pomyśleć, że można było tego wszystkiego, z ewentualną mokrą robotą włącznie, uniknąć, gdyby nie nadgorliwość pana ministra Ziobry w egzekwowaniu praworządności! Na co z kolei liczy on – aaa, to osobna sprawa, bo chyba też n ie robi tego bezinteresownie. Ale o tym przekonamy się już wkrótce, kiedy rozpocznie się jatka przed jesiennymi wyborami do parlamentu naszego bantustanu.
W przededniu Bożego Ciała
Piszę tę korespondencję w przeddzień święta Bożego Ciała, w ramach którego przez miasta, miasteczka i wsie przeciągają procesje z Najświętszym Sakramentem. W wielu przypadkach procesje będą szły tymi samymi ulicami, którymi wcześniej przeciągnęły sodomickie „Parady Równości”, organizowane w celu propagowania seksualnych zboczeń. Wprawdzie organizatorzy tych „parad” jak i ich uczestnicy podkreślają, że chodzi im tylko o tolerancję wobec sodomitów i gomorytów, że chcą zapobiegać ich „wykluczeniu” i „stygmatyzacji”, ale to oczywista nieprawda. Homoseksualizm nie jest w Polsce karany od 1932 roku, kiedy to wszedł w życie kodeks karny opracowany przez Komisję Kodyfikacyjną pod przewodnictwem prof. Juliusza Makarewicza a promulgowany rozporządzeniem Prezydenta Rzeczypospolitej. Nie był też karany w czasach PRL, chociaż skłonności homoseksualne stanowiły dla tajnej policji dobry pretekst do werbowania konfidentów, którzy pragnęli te skłonności ukryć. Zatem jeśli chodzi o sferę prawną, o żadnej dyskryminacji nie ma mowy, więc walka o „tolerancję” nie jest wcale potrzebna. Zresztą nie o tolerancję tu chodzi, bo – jak mi to przed kilkoma laty wyjaśnił pan dr Janusz Majcherek z Uniwersytetu Jagiellońskiego – tolerancja oznacza dzisiaj „akceptację”. Tymczasem słowo „tolerancja” oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, z czym się wprawdzie nie zgadzam, co uważam za niebezpieczne, wstrętne i haniebne – ale znoszę to w imię jakiejś wyższej wartości: spokoju społecznego, miłości bliźniego itp. Znoszenie nie oznacza jednak akceptacji, bo dla praktykowania tolerancji akceptacja wcale nie jest konieczna. Zatem pod płaszczykiem tolerancji, sodomici i gomoryci próbują zmusić wszystkich, którzy sodomitami czy gomorytami nie są, do uznania ich przypadłości za normę.
Tymczasem sodomia i gomoria normą być nie może z natury rzeczy, co bardzo elegancko wyjaśnił niedawno pan Krzysztof Karoń. Zwrócił on uwagę, że każdy organizm ma przed sobą dwa zadania: zdobywania energii niezbędnej dla podtrzymywania własnego życia i działania na rzecz kontynuacji swego gatunku. Każda zatem sytuacja, w której albo jedno, albo drugie zadanie staje się z jakichś powodów niemożliwe, albo przynajmniej utrudnione, jest anormalna. Sodomici i gomoryci twierdzą, że ich przypadłości mają przyczyny naturalne. Nawet gdyby tak było – co wcale nie jest pewne w sytuacji, gdy sodomici uprawiają intensywną propagandę swoich seksualnych upodobań, co w żadnym wypadku „naturalne” już nie jest – to niczego nie zmienia, bo choroby somatyczne też są spowodowane czynnikami naturalnymi, np. bakteriami, czy wirusami – ale lekarzy wcale to nie konfunduje i likwidują te „naturalne” przyczyny bez ceregieli. Zresztą nie tylko oni – bo chociaż syfilis też ma przyczynę naturalną, to nie tylko bywa leczony, ale w dodatku syfilityków nie dopuszcza się do prac związanych z przygotowaniem i podawaniem żywności. Nikt jednak nie uważa tego za „dyskryminację”, „wykluczenie”, czy choćby „stygmatyzację” - bo po drugiej stronie równania jest ryzyko spowodowania niebezpieczeństwa powszechnego w postaci pandemii syfilisu. Nietrudno sobie wyobrazić skutki takiej pandemii, zwłaszcza w sytuacji, gdy z powodu „naturalnego” pochodzenia syfilisu jego leczenie zostałoby zakazane. Społeczność dotknięta tą przypadłością uległaby zagładzie w ciągu kilku zaledwie pokoleń. Z tego punktu widzenia propaganda sodomii wygląda jeszcze gorzej. Jej celem jest przekonanie wszystkich, by propagowane zachowania uznały za swoje. Gdyby zatem propaganda sodomii i gomorii okazała się skuteczna w stu procentach, czego przecież z góry wykluczyć nie można i cała społeczność składałaby się z konsekwentnych sodomitów, to zagłada takiej społeczności nastąpiłaby w ciągu zaledwie jednego pokolenia. Z tego wniosek, ze propaganda sodomii i gomorii powinna zostać zakazana nawet nie z przyczyn światopoglądowych, tylko zwyczajnie – biologicznych, bo sodomia i gomoria mogą bezpiecznie egzystować wyłącznie na marginesie i żadne durne doktrynerstwo tego zmienić nie może. W tej sytuacji stawianie znaku równości między tolerancją i akceptacją, ku czemu skłania się, a w każdym razie skłaniał się podczas rozmowy ze mną pan dr Janusz Majcherek , jest nie tylko całkowicie pozbawione podstaw, ale również – bardzo niebezpieczne. To niedobrze, że filozofowie są coraz głupsi, a jeszcze gorzej – że produktami swojej fermentacji umysłowej zatruwają całe pokolenia studentów krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, którzy ufnie mogą myśleć, że to wszystko naprawdę.
O ile zatem tolerancja wobec sodomitów jest niezaprzeczalnym faktem, a najlepszym tego dowodem jest nie tylko niekaralność tych praktyk, ale nawet możliwość korzystania z prawa do zrzeszania się. Ale kiedy mamy do czynienia z sytuacją, gdy prawo do zrzeszania się wykorzystywane jest do forsowania propagandy, której możliwym skutkiem może być zagłada gatunku ludzkiego, to żadne demokratyczne gusła nikogo krępować nie mogą, bo nawet żeby filozofować, to znaczy – opowiadać o sobie, swoich urojeniach i uprzedzeniach – najpierw trzeba żyć. A kontynuacja gatunku zarówno w przypadku jednostek, jak i społeczności, wymaga odrzucenia akceptacji seksualnych zboczeń, bez względu na to, co przez głosowanie ustalają biurokraci ze Światowej Organizacji Zdrowia.
Kościół katolicki do niedawna konsekwentnie stał na stanowisku, że sodomia i gomoria są zjawiskami anormalnymi. Niestety w ostatnich latach to stanowisko nie jest już takie konsekwentne, jak kiedyś, może dlatego, że mamy do czynienia z postępującym procesem wietrzenia soli. Mimo to jednak środowiska sodomitów i gomorytów nie bez powodu uważają Kościół katolicki za swego największego wroga – o czym świadczą szydercze parodie religijnych obrzędów, z jakimi spotkaliśmy się podczas „parad” w Gdańsku, Warszawie i Częstochowie. Nie bez powodu – bo kiedy aktualne parkosyzmy przeminą, to bardzo możliwe, że Kościół powróci do swego konsekwentnego stanowiska. Sodomici też się tego, jak sądzę, obawiają, ale to nie byłoby może takie groźne, gdyby nie to, że obawiają się tego promotorzy komunistycznej rewolucji, jaka przewala się przez Europę i Amerykę Północną, a którzy podjudzają sodomitów i gomorytów, by dali się użyć w charakterze mięsa armatniego dla potrzeb rewolucji. Po jej zwycięstwie zostaną oczywiście bezlitośnie wytępieni, podobnie jak rosyjscy chłopi, którzy dali się użyć w charakterze młota w rękach bolszewików, a wkrótce potem konali z głosu we wsiach otoczonych kordonami wojsk NKWD. O istnieniu takiego związku świadczy antykatolicki i coraz bardziej bezczelny charakter sodomickich parad, które upodabniają się do szyderczych antychrześcijańskich demonstracji, organizowanych w sowieckiej Rosji przez Związek Wojujących Bezbożników, kierowany przez Mineja Izraelewicza Gubelmana. Wskazuje to nie tylko na inspirację, ale i na zasilanie z tych samych źródeł, co i wtedy. Trzeba o tym mówić bez zacietrzewienia, ale i bez lęku - bez względu na to, co sobie o nas pomyślą i co o nas powiedzą ormowcy politycznej poprawności.
© Stanisław Michalkiewicz
21-23 czerwca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
21-23 czerwca 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / za: www.dzisiaj.net.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz