OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Europejski cyrk objazdowy! PE przypomina luksusowy dom spokojnej starości dla emerytowanych polityków

Czasy się zmieniają i cyrki robią się coraz rzadsze, a ich repertuar skromniejszy. Obrońcy zwierząt wywalczyli już w wielu krajach koniec tresury zwierząt w cyrkach, pozostanie więc akrobacja i klowni. A w tym specjalizuje się akurat największy cyrk objazdowy Unii Europejskiej pod nazwą „Parlament Europejski”, który radośnie przemieszcza się pomiędzy Brukselą i Strasburgiem.

Koszt tego cyrku 1,8 mld euro rocznie. 751 artystów ma bardzo dobre kontrakty: długość pięć lat (odnawialne), liczba przedstawień ograniczona i możliwość dorobienia sobie na akrobacjach księgowych. W pięć lat najlepsi mogą uciułać nawet 2 mln zł. W kończącym się sezonie 2018/19 najpopularniejszym numerem cyrkowym było tresowanie Orła Białego przez wielkiego lewackiego mistrza Guya Verhofstadta. Być może z tego powodu najlepsi polscy akrobaci słowa i najbardziej znani klowni sceny politycznej koniecznie chcą się teraz do tego cyrku dostać. Nawet absolwenci znanej niegdyś prestiżowej moskiewskiej szkoły cyrkowej, „Cimoszenko” i „Millerski”, którzy już dawno powinni być na moskiewskiej emeryturze. Wśród polskich kandydatów dużo jest połykaczy ognia patriotyzmu. Wśród polskich kandydatek jest sporo gimnastyczek myślowych i jedna obiecująca artystka znana z jednoczesnego żonglowania siedmioma mieszkaniami i 34 kontami bankowymi. Publiczność wybierze najlepszych kandydatów w maju. Rozrywka gwarantowana.

Miłe złego początki


W jaki sposób Unia Europejska wylądowała z takim cyrkiem? Wszystko zaczęło się raczej niewinnie w latach 50., kiedy powstawały zarysy dzisiejszej Unii Europejskiej. Pierwsza jej forma, Wspólnota Węgla i Stali, miała 78 posłów oddelegowanych z parlamentów narodowych bez władzy ustawodawczej. Zbierali się oni właściwie na gadanie (i tak w sumie pozostało do dzisiaj, jako że Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, na szczęście). Żaden parlament nie był nawet wspomniany w Deklaracji Schumana z 9 maja 1950 r. (dzień jej publikacji jest dzisiaj obchodzony jako „święto Europy”). Ciało parlamentarne zostało wepchnięte później i pierwsza sesja parlamentu odbyła się 19 marca 1958 r. w Luksemburgu. Ponieważ celem organicznym każdej biurokracji jest rozrastanie się, ciało parlamentarne przybierało na wadze i rozmiarach, aż stało się Parlamentem Europejskim już w 1962 r. Ale dopiero 17 lat później, w 1979 r., urządzono pierwsze powszechne wybory do tego parlamentu w krajach Unii (wtedy jeszcze wspólnoty EWG). Pierwsze posiedzenie bezpośrednio wybranego Parlamentu Europejskiego odbyło się 11 czerwca 1979 r., co oznacza, że za kilka tygodni 11 czerwca 2019 r., europejscy podatnicy sfinansują kolejne celebracje, bankiety i koncerty okolicznościowe. Na początku pierwsze porozumienia europejskie stypulowały, że siedzibą Parlamentu Europejskiego będzie Strasburg, miasto symbol europejskiej osi Francja – Niemcy. Ale symbol przegrał z realem. W 1985 r. większość seansów Parlamentu Europejskiego przeniosła się do Brukseli. Francuzi, dla których symbole są ważniejsze niż real, walczyli jak lwy o utrzymanie Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Tak więc dzisiaj mamy cyrk objazdowy pomiędzy tymi dwoma miastami, który kosztuje europejskich podatników 200 mln euro rocznie i uszczęśliwia restauratorów, knajpiarzy i hotelarzy w Strasburgu. Do tego sekretariat Parlamentu Europejskiego znajduje się w Luksemburgu, który na wszelki wypadek ma trzecią wypasioną salę parlamentarną, obok tej w Brukseli i Strasburgu. Jeżeli któryś z europosłów, aktualnych lub przyszłych, będzie wam prawił kolejne kazania na temat CO2 (dwutlenku węgla), globalnego ocieplenia i klimatu, zapytajcie się go/ją czy wie, ile dodatkowych emisji CO2 powoduje ich objazdowy cyrk? 20 tys. ton CO2 rocznie według niemieckich Zielonych. Transport to nie tylko posłowie i pracownicy, ale także niezliczone tony akt i materiałów, które muszą być przewiezione za każdym razem pomiędzy Brukselą i Strasburgiem. Przy tym objazdowy cyrk ze stołem ministerialnym Ewy Kopacz z 2014 r. wydaje się prawie niewinnym głupstwem.

Powtórka z wieży Babel


Zbędne koszty utrzymania Parlamentu Europejskiego to nie tylko ciągle przeprowadzki, to także armia tłumaczy (350 stałych i 400 doraźnych), która dobrze żyje na językowej wieży Babel. Przemówienia i teksty są tłumaczone na 24 języki. Do tego jeszcze europosłowie mogą wysławiać się w językach baskijskim, katalońskim, walenckim i galicyjskim. O gwarze kaszubskiej i śląskiej na razie jeszcze nikt nie wspomniał. Tłumacze nie muszą tłumaczyć dokładnie słowo w słowo, tylko mają wiernie oddawać polityczny przekaz przemówienia. Europoseł prof. Ryszard Legutko wielokrotnie próbował tłumaczyć reformę sądownictwa w Polsce i po polsku, i po angielsku, ale do większości europosłów to widać nie docierało. Może czas zrobić audyt unijnych tłumaczy z polskiego na inne języki? Wyzwaniem są tłumaczenia pomiędzy językami małych krajów członków, np. estoński na maltański. Wieża Babel nie funkcjonowała za dobrze już w czasach biblijnych, ale laickie elity UE lekcji z Biblii raczej wyciągać nie chcą, może z wyjątkiem pasującego im epizodu manny z nieba. W 2006 r. jeden z europosłów wyliczył, że trzymanie się tylko trzech głównych języków (angielski, niemiecki i francuski) zmniejszyłoby koszty tłumaczeń dziesięciokrotnie. I może europosłowie lepiej by się rozumieli. No, ale kto w Brukseli czy Strasburgu chce zmniejszać koszty? Do tej pory budżet UE ciągle wzrastał, a ze wzrastającego budżetu centralne organy KE i PE przelewały swój procent na funkcjonowanie. W taki oto sposób Parlament Europejski kosztuje dzisiaj o wiele więcej niż parlamenty Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii razem wzięte! Dla porównania z rocznym kosztem 1,8 mld euro Parlamentu Europejskiego, w 2018 r. niemiecki Bundestag kosztował 517 mln euro (709 posłów), budżet francuskiego Assemblée Nationale na rok 2018 wynosił 567 mln euro (577 posłów), a w roku księgowym 2016/17 brytyjski House of Commons kosztował 280 mln euro (650 posłów). Ale kiedy manna spada z nieba, po co oszczędzać? W 2017 r. gruchnęła wiadomość, że administracja PE kierowana przez Niemca Klausa Welle (oczywiście członek partii CDU Merkel) chce zbudować nową siedzibę PE, bo ta aktualna, mająca dzisiaj raptem 26 lat, jest już przestarzała i osłabiona, więc szkoda ją nawet remontować i wzmacniać. Zbudowana w 1993 r. siedziba kosztowała mld euro i zaczęła już się rozsypywać w 2012 r., kiedy runęła część dachu w Plenary Chamber (zdarzyło się to latem, kiedy europosłowie byli na wakacjach). Jaka Unia, taka siedziba PE. A propos administrator Klaus Welle zasłynął już wcześniej w 2010 r., kiedy w brytyjskich mediach ukazały się informacje, że chciałby rozdać wszystkim europosłom iPady Apple, tak jakby europosłowie nie mieli kasy, by je sobie sami kupić.

Dorabianie przed emeryturą


Pieniędzy europosłowie maja sporo. Do 2009 r. otrzymywali uposażenia oparte na wysokości uposażenia posła ich rodzinnych krajach. Ale w 2009 roku, tuż po światowym kryzysie finansowym, europosłowie podwyższyli sobie uposażenia do jednolitej sumy 8484 euro miesięcznie (6611 euro „na rękę”) dla każdego, niezależnie od tego, czy mieszka w taniej Portugalii, czy w relatywnie drogiej Szwecji. Ta prawdziwa bonanza za pieniądze podatników otworzyła nową jakość w procesie selekcji eurodeputowanych - pęd za kasą - szczególnie w biedniejszych krajach Unii. Widzimy to jak na dłoni w Polsce. Z miejsca, w którym młodzi politycy mogli się uczyć meandrów bizantyjskiej unijnej biurokracji, języków oraz kulturowej ogłady, po to, by korzystać z tego w ich przyszłej karierze, Parlament Europejski stał się synekurą dla politycznych „byłych”, w której można „dorobić” sobie przed emeryturą. Wystarczy tylko popatrzeć na profile i wiek kandydatów, szczególnie w szeregach Koalicji Europejskiej. Polski europoseł zarabia o wiele lepiej niż prezydent czy premier, mając przy tym zero odpowiedzialności. Umieszczenie europosłów z mniejszych/biedniejszych krajów w unijnych grupach partyjnych parlamentu, zarządzanych przez z reguły Francję i Niemcy oraz sypnięcie im dużą kasą powoduje, że ci z mniejszych i biedniejszych krajów nie rzucają się za bardzo w Parlamencie Europejskim i głosują potulnie jak trzeba. Róża Thun, Dariusz Rosati czy Michał Boni chyba temu nie zaprzeczą?

Aspekt finansowy


Oprócz sowitej pensji europosłowie otrzymują także średnio 1216 euro miesięcznie na pokrycie kosztów ich uczestnictwa w seansach plenarnych z Brukseli lub Strasburgu oraz do 2500 euro miesięcznie za pracę w komisjach PE. Dodatkowo każdy europoseł otrzymują 4299 euro miesięcznie na koszty ogólne m.in. utrzymanie swojego biura poselskiego) i nie musi się nawet tłumaczyć z tego, jak wydaje te pieniądze. Koszty podróży w klasie biznes są refundowane przez Parlament. Kilometrówka to 50 eurocentów za kilometr. Przejazd Warszawa – Bruksela - Warszawa samochodem to 1300 km x 2 x 0,5 = 1300 euro. Nic dziwnego, że emeryt Radek Sikorski przebiera nogami do Parlamentu Europejskiego. Podsumujmy: 6611 euro na rękę + 4299 euro na koszty = 10910 euro. Do tego do 3716 euro za uczestnictwo w seansach plenarnych i komisjach. Razem do 14616 euro miesięcznie plus możliwość wypasionych kilometrówek. Dodatkowo każdy europoseł może sobie podróżować za granicę w nieoficjalnych podróżach do pułapu 4234 euro rocznie (oficjalne podróże są opłacane przez PE). Na koniec każdy dostaje 21209 euro miesięcznie na swoich asystentów parlamentarnych. Jak można sobie wyobrazić, to tutaj dochodzi do najczęstszych przekrętów. W sumie więc każdy europoseł ma 35 tys. euro miesięcznie dla siebie, swojego biura, swoich asystentów. Z takiej miesięcznej sumy można już wykroić jakaś rodzinną fortunę w 5 lat, używając określenia Stanisława Michalkiewicza. Oczywiście cześć tej działki może wracać do sponsorującej europosła partii, ale mimo wszystko za to, co pozostanie w ręku, da się żyć. Warto więc przejrzeć jeszcze raz nazwiska niektórych kandydatów na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego, mając w głowie aspekt finansowy i wtedy dużo się wyjaśni.

Lekcja chciwości


Dzisiaj już chyba mało kto wierzy, że do Parlamentu Europejskiego jadą ci najlepsi. Poza młodymi zdolnymi, których wysyła się tam w celu dotarcia się i zebrania doświadczeń, Parlament Europejski to smutny polityczny cmentarz. Przekonał się o tym były przewodniczący PE Niemiec Martin Schulz (długodystansowiec PE ze stażem 24 lat), który próbował zaistnieć na szczytach niemieckiej polityki w ostatnich wyborach do Bundestagu, poległ sromotnie, stracił przywództwo partii SPD i został tylko szeregowym posłem do Bundestagu. Inny Niemiec, Manfred Weber weteran PE (15 lat), zrozumiał lekcję i chce pozostać w brukselskim akwarium. Z przewodniczącego frakcji EPP z Parlamencie Europejskim chce został Pierwszym Sekretarzem komisji Europejskiej. Taki układ zamknięty. Przez pewien czas PE przewodniczył były polski premier Jerzy Buzek i nie było to dla niego żadną trampoliną w karierze. Wszyscy widzimy, jak w PE męczy się Guy Verhofstadt, dwukrotny były premier Belgii, któremu pozostał tylko cyrk pieniactwa i werbalne opluwanie Polski. Verhofstadt jest chyba najbardziej krzykliwym europosłem, ale to pragmatyczni Niemcy są specjalistami od okopywania się na pensji europosła - dla przykładu absolutny rekordzista Elmar Brok (z partii CDU Merkel) ma aż 39 lat stażu (1980-2019), tuż za nim jest Hans-Gert Pöttering (też partii CDE Merkel), który przesiedział 35 lat (1979-2014), a znany w Polsce jako masoński kumpel Adama Michnika, piewca pedofilii Daniel Cohn-Bendit przesiedział 20 lat (1994-2004). Wydawałoby się, że rekordzista Elmar Brok nazbierał już tyle kasy w 39 lat, że już nie wie, co z nią robić. Niestety, apetyt rośnie w miarę jedzenia i okazało się, że Brok inkasował dodatkowe fundusze od osób zwiedzających z nim PE. 150 euro od łebka. W latach 2016-17 zainkasował w ten sposób 18 tys. euro. Zaradny Brok dorabiał też przez lata do wypasionej pensji europosła na boku jako doradca niemieckiego giganta medialnego Bertelsmann, za dodatkowe 5 tys. euro miesięcznie.

Gdzie są pieniądze, jest też seks. Polska zasłynęła na tym obszarze osobą europosła Samoobrony Leppera, Bogdana Golika, którego oskarżono w 2005 r. o gwałt na francuskiej prostytutce w Brukseli. W 2008 r. belgijski sąd umorzył sprawę z braku dowodów. Golik to weterynarz z zawodu, może po prostu chodziło o darmową konsultację medyczną, w ramach akcji społecznej „politycy bliżej ludzi”, która wywołała niepotrzebne nieporozumienie, a potem skandal? Inny europoseł, 61-letni Francuz Robert Rochefort, został złapany w 2016 r. w sklepie Castorama pod Paryżem, kiedy onanizował się w pobliżu dzieci. Europoseł przyznał się do winy, stwierdził, że „był w stresie” i „musiał się onanizować”. Sprawa została załatwiona poprzez zapłacenie skromnego mandatu. Mam nadzieję, że nowa grupa europosłów, która wejdzie do Parlamentu Europejskiego po majowych wyborach, przejdzie odpowiednie szkolenie przeciwstresowe, by zamiast się onanizować, wzięli w swoje ręce przyszłość Europy.


© Stanislas Balcerac
2 czerwca 2019
źródło publikacji:
www.WarszawskaGazeta.pl







Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2