OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O pochodzeniu, złudzeniach historycznych i politycznych, oraz po czym poznać politycznego idiotę?

Po czym poznać politycznego idiotę?


Wygadujemy tu głównie na naszych, bo ich dziwne zachowania denerwują nas najbardziej, a głupota, już to wynikająca z wychowania, już to wrodzona, powoduje większe zażenowanie, niż głupota onych. Zostawmy jednak ich na chwilę i sprawdźmy co tam słychać z drugiej strony. To jest proste, bo w zasadzie wystarczy włączyć telewizor na chybił trafił, byle gdzieś pokazywali jakiegoś polityka opozycji i gotowe. Nie trzeba nawet tego słuchać dłużej niż 15 sekund, minuta to już przedsionek samobójstwa, a o dwóch minutach nie ma nawet co mówić. I ja tak właśnie zrobiłem, przełączyłem coś pilotem, a tam Zandberg. No i mówi ów Zandberg, że jego najbardziej interesuje i najbardziej dręczy problem taki – jak tu zasypać tę przepaść pomiędzy zachodem a wschodem. On ma na myśli przepaść gospodarczą i cywilizacyjną rzecz jasna, bo przecież nie przepaść moralną czy duchową. Po wysłuchaniu tej frazy przełączyłem zmieniarką na bajkę. Zandberg uważany jest za człowieka poważnego przez różne środowiska, wśród których na pierwszy plan wysuwa się środowisko akademików-humanistów oraz wychowanych przez nich studentów.
To jest z jednej strony zdumiewające, a z drugiej komiczne. Jak bowiem, mając do dyspozycji biblioteki uniwersyteckie, a także inne źródła informacji, również osobowe, można jeszcze oddawać cześć takiej formule jak „gonienie zachodu”. To jest coś wyjątkowo głupiego i wyjątkowo fałszywego. No i rzecz jasna demaskującego te środowiska, bo rzecz ma wyraźnie kształt oferty. Oni mówią – zrobimy wszystko co nam każecie, byleby tylko w telewizjach powiedzieli, że ta cywilizacyjna przepaść została już zasypana. Ci sami ludzie będą wygadywać na 500 plus, choć przecież zasiłki dla matek wychowujących dzieci są na zachodzie o wiele wyższe, a postulaty by je zwiększyć są stałymi postulatami lewicy. Ten rozjazd pomiędzy poszczególnymi komunikatami polityków lewicy jest widoczny, jawny i w mojej ocenie degradujący, ale tu nie ma nic do rzeczy żadna ocena, bo chodzi o to, by zrealizowane były aspiracje. Kiedy zaś w grę wchodzą aspiracje nic poza ich zaspokojeniem się nie liczy. I tak Zanberg oraz wszyscy, którzy go popierają, chcą być tym, czym jest polityczna elita Szwecji, to znaczy w istocie ludzie ci nie mają zielonego pojęcia, kim jest ta elita, ale mają jakieś mgliste wyobrażenie o rządach w tym kraju i na podstawie porównania wyobrażenia z własną sytuacją formułują program. W polityce, ale nie tylko, zasada jest taka – im kto mniej widzi, czym szybciej biegnie do celu, który sobie wytyczył, cel jest także niewyraźny, ale wyobraźnia pracuje i „przed oczami duszy” (o ile jeden z drugim ma w ogóle duszę) widać wszystko dobrze. Co będzie na końcu, po osiągnięciu celu, nikt za bardzo nie wie, ale też i nie ma to znaczenia przed wyborami.

Powróćmy do formuły „gonienie zachodu” oraz do tego bełkotu, który się na nas wylewa z telewizorów i komputerów, a dotyczącego przynależności Polski o zachodniej kultury. Co to dokładnie znaczy nikt nie wie, a nawet jeśli próbuje to jakoś opisać to nie rozumie konsekwencji. Ludziom się wydaje, że w praktyce będzie to wyglądało tak – spacerujący po wawelskim dziedzińcu mędrcy rozprawiać będą nad ulepszeniem republiki, w myśl zasad sformułowanych gdzieś w odległych stolicach. Jak im się znudzi dyskusja o ustroju, to porozmawiają o historii sztuki, na przykład, albo o czymś innym. Roszczeniowy i – co tu kryć – prowincjonalny charakter tych projekcji jest bardzo dobrze widoczny, ale nikt go w ten sposób nie nazywa, z obawy przed towarzyskim ostracyzmem. Tak to jednak niestety jest. W środowiskach, o których mówię nie jest w dobrym tonie posługiwanie się faktami i nie jest w dobrym tonie przywoływanie innych niż wyznaczone do przywoływania autorytety. Nie jest też w dobrym tonie przywoływanie przykładów starszych niż 100-150 lat, na zilustrowanie swoich tez, albowiem w środowiskach tych fetyszem jest słowo „nowoczesność”. Jeśli się więc ktoś zapędza wstecz, to musi od razu wskoczyć do starożytności i zacytować jakiegoś mędrca, co to myśli jego są ponadczasowe, bo inaczej nie zyska poklasku. Ludzie ci nie rozumieją, że każde roszczenia, także intelektualne i każda aktywność mają wymiar praktyczny. Postulaty zaś przez nich zgłaszane, nawet jeśli nie są w całości traktowane serio, przez tak zwany zachód, a nie są z całą pewnością tak traktowane, to jednakowoż budzą w różnych osobach refleksje. Jakiego rodzaju? Na przykład takiego – drodzy, nie możecie wyznaczać cywilizacyjnej granicy pomiędzy wschodem a zachodem i nie możecie stawiać na tej granicy siebie. To bowiem oznacza, że próbujecie oddzielić nas od lukratywnych kontraktów i interesów zawieranych na wschodzie właśnie, a za podstawę takich postulatów bierzecie rzekomą wyższość kulturową zachodu, a także rzekomą wspólnotę także o charakterze kulturowym. Nic takiego nie istnieje i lepiej to sobie zapamiętajcie. Nie istnieje w wymiarach przez was proponowanych, to znaczy po wyeliminowaniu z tej przestrzeni Kościoła. A nawet z Kościołem trudno sobie taką wspólnotę wyobrazić, czego liczne dowody są w przeszłości. Dlatego właśnie, dla własnego dobra, powinniście zmienić metodę. Nam na tym nie zależy, bo my nie chcemy waszego dobra, czego wy z kolei nie rozumiecie, albowiem aspiracje przesłaniają wam wszystko. Tak myśli przynajmniej kilku polityków na zachodzie, ale głośno nikt tego nie powie. Gdybyśmy chcieli wytłumaczyć Zandbergowi, że popełnia błąd zasadniczy i w zasadzie ujawnia swoje deficyty, przywołując zgrany i całkiem od samego początku nieistotny postulat „gonienia zachodu”, najpierw by nas zapytał kim jesteśmy i czy należymy do grona osób, z których on i jego ludzie czerpią inspirację. Rzecz jasna nie należymy, ale tak postawione pytanie wyjaśnia nam mechanizm działania propagandowych aspiracji i w ogóle mechanizm propagandy szeptanej – słucha się tylko tych ludzi, którzy są do słuchania wyznaczeni i tylko tych komunikatów, które pokrywają się z aspiracjami. Dotyczy to także tak zwanej prawicy. W formule najbardziej prymitywnej można to ująć tak – jeśli ktoś potwierdza nasze najgłębiej ukryte lęki nie może kłamać, bo to oznacza, że odkrył prawdę o nas samych. Nie tylko prawdę polityczną, ale także prawdę osobistą, a wobec tego musi zasługiwać na zaufanie. O tym, że ani te lęki, ani aspiracje nie są wcale głęboko ukryte, ale mamy je wręcz wypisane na twarzy, nikt nawet nie pomyśli, albowiem ludzie są w masie i pojedynczo, bardzo silnie przejęci sobą i swoimi szajbami. Te zaś są przedmiotem studiów speców od obrotu informacją i nie ma takiego wariantu politycznego obłąkania, którego by ci ludzie nie analizowali, a wręcz nie próbowali go wywołać u badanego. W to najtrudniej uwierzyć, szczególnie jeśli ktoś ma wysokie mniemanie o sobie i swojej inteligencji. A takie ma z całą pewnością pan Zandberg. No, ale nie tylko on. Powróćmy jednak do kwestii relacji zachodu ze wschodem. W cytowanym tu ostatnio dziele Stanisława Żółkiewskiego „Początek i progress wojny moskiewskiej” stoi jak byk z kim polskie chorągwie walczyły pod Kłuszynem i w całej kampanii północnej – z Francuzami, Szkotami i Anglikami. Ten bezsporny fakt nie spędza snu z powiek ludziom bajającym o wspólnocie kulturowej, do której ma rzekomo należeć Polska, a z której wykluczony jest Kościół Powszechny. To są kwestie oddzielone od siebie, zbiory rozłączne, bo co innego kultura i piśmiennictwo, a co innego werbunek. Otóż właśnie nie. Werbunek oznacza, że władcy tych zwerbowanych wojaków mają istotne sprawy do załatwienia, także jak sądzę kulturalne, w obszarach, gdzie aktywni są zwerbowani żołnierze. W coś takiego jednak nie uwierzy nikt, nikt nawet nie podniesie takiej kwestii, bo ona jest poza zasięgiem umysłów większości ludzi zabierających głos w sprawach polityki i politycznych tradycji. Dodam jeszcze, że w bitwie na Kulikowym Polu, po stronie hord Mamaja walczyła dzielnie genueńska piechota, ale przegrała, a był to rok 1380, wrzesień. I nikt nie myślał jeszcze o takich dziwactwach jak reformacja czy nawet husytyzm. Ja oczywiście wiem, że nikt podobnych kwestii dziś roztrząsał nie będzie, bo chodzi o coś innego, o zademonstrowanie swojej wyższości cywilizacyjnej i moralnej, tak jak to zrobił ostatnio pan Jażdżewski. Ja sobie zajrzałem na tę jego stronę Liberte i nie powiem, jestem zdumiony. Znalazłem tam nie tylko Palikota, ale także Migalskiego. I ciekaw tylko jestem ile pieniędzy ministerstwo kultury daje temu oszustowi, żeby wydawał książki tych przygłupów. Na koniec chciałem tylko przypomnieć, że wszystkie działania, a także zaniechania oraz aspiracje i ich wymowa, mają wymiar i konsekwencje praktyczne. Wystąpienie Jażdżewskiego też, podobnie jak bełkot Zandebrga. Jakie to będą konsekwencje przekonamy się już wkrótce.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl i przypominam, że 24 maja w ośrodku Wyspa Wisła w Stężycy odbędzie się dyskusja panelowa poświęcona nowemu numerowi kwartalnika Szkoła Nawigatorów, z zatytułowana „Czy Rosja była pierwszą angielską kolonią”. Początek o godzinie 17, wstęp wolny. W dyskusji wezmą udział: Krystyna Murat, Szymon Modzelewski i Gabriel Maciejewski


O pochodzeniu


Wydawać by się mogło naiwnym, że rewolucja i czasy postrewolucyjne, w których żyjemy unieważniły problem pochodzenia. Nie ma arystokracji, herbów, nie ma szlachty i wszyscy jesteśmy równi. To jest, o czym wszyscy wiemy, tak zwana „gówno-prawda”, bo w czasach obecnych pochodzenie ma znacznie większe znaczenie niż dawniej. Człowiek zaś nie legitymujący się odpowiednim pochodzeniem nie może liczyć na prawdziwy sukces i realizację swoich ambicji, albowiem napotyka na coś, co nosi umową nazwę „szklanego sufitu”. Dodatkowo, w przeciwieństwie do czasów przedrewolucyjnych, w dobrym tonie jest udawać, że szklanego sufitu nie ma, a różne niepowodzenia, będące udziałem ludzi bez pochodzenia zwalać na ich braki i nieudolność, albo na jakieś inne mankamenty, na przykład wygląd, bo i to się zdarza. Jakie pochodzenie jest dziś ważne? Oczywiście partyjne i stalinowskie. To jest rzecz najistotniejsza. Z mojego punktu widzenia, a widziałem sporo, tylko takie pochodzenie się liczy, nawet pochodzenie żydowskie nie jest tak istotne, jak pochodzenie resortowe. Ludzie pochodzący z rodzin resortowych, mają jeszcze dodatkowo zwyczaj przekonywania wszystkich dookoła, że są starą szlachtą, a w ostateczności, że należą do któregoś ze sławnych rodów fabrykanckich. Na drugim miejscu jest pochodzenie żydowskie, bez którego trudno doprawdy coś zdziałać w Polsce. Częścią wspólną tych zbiorów jest pochodzenie pepeesowskie, o którym słyszy się najmniej, ale które jest tak samo ważne jak dwie wcześniej wymienione opcje. Ludzie legitymujący się pochodzeniem mogą w Polsce robić karierę polityczną. Reszta ma patrzeć i udawać, że wierzy w ten cyrk. Ponieważ partie i poglądy są jedynie kostiumem nakładanym na powiązania rodzinno-oragnizacyjne komedia jest widoczna i czytelna, ale tylko dla tych, którzy mają jakieś tam towarzyskie doświadczenia. Można do tego jeszcze dorzucić masonów, ale oni wszyscy są w zasadzie z dawnego PPS, więc nie ma potrzeby. Najśmieszniej jest kiedy przed oczami wyborców zaczyna się uwiarygadniać prawica. Oglądałem wczoraj fragment programu „Rozróby u Kuby”, którego gośćmi byli Marek Jurek i Jacek Bartyzel. Prowadzącymi zaś ten cały Kuba, którego nazwiska nie pamiętam i Mateusz Werner syn starego telewizyjnego komucha. Obaj wypytywali Jurka i Bartyzela o Ruch Młodej Polski, organizację prawicową powstałą w latach siedemdziesiątych, która poprzedziła Solidarność. Obaj panowie z emfazą opowiadali o swoich poglądach, ideach i zaangażowaniu, a do dyskusji włączył się nieobecny w studio, ale obecny na ekranie promptera Aleksander Hall. On także mówił, że to był najlepszy czas w jego życiu. Mówili też o wydawaniu pisma „Bratniak”, które ukazywało się od roku 1977 do 1989 (chyba), wymienili nazwiska wszystkich autorów publikujących w tym Bratniaku, zapomnieli tylko o jednym – o Henryku Krzeczkowskim, który zapraszał cały Ruch Młodej Polski do swojego mieszkania, serwował ciastka i kawę, a także opowiadał im, swoim dobrze ustawionym głosem, o tym co to znaczy być prawym i dobrym Polakiem. Nie wiem ile jeszcze przyjdzie nam znosić ten cyrk, ale myślę, że długo. Po minie Halla bowiem poznałem, że nie rozróżnia on wzmożenia emocjonalnego, jakie towarzyszyło jego znajomości z Krzeczkowskim od działań polityczno-wywrotowych, które nie były udziałem ani jego, ani Marka Jurka, ani Jacka Bartyzela. Mamy więc preparat emocjonalny podany na racy, którą przynosi nam pod drzwi Mateusz Werner, sławny z tego iż na imprezach w akademiku opowiadał po wódce o roli smutku w twórczości Joyce’a.

Na naszych oczach zacierają się dawne podziały – powie ktoś, ale ja widzę to inaczej, podziały się nie zacierają, ale ujawniają się istotne powiązania – te dotyczące pochodzenia.

Przez cały weekend czytałem niesamowitą zupełnie książkę – Dziennik wypadków Karola Estreichera, tom poświęcony latom 1973-1977. Strach pomyśleć, co jest w tych powojennych tomach, albo w tych dotyczących lat osiemdziesiątych. Polecam wszystkim, choć rzecz jest w zasadzie nie do kupienia. Karol Estreicher to, jak pamiętamy, jest ten pan, który w stworzonym przez siebie muzeum UJ pokazywał słoik z paprochami i twierdził, że to są zniszczone akty erekcyjne UJ. Nie wiem co było jeszcze w tym muzeum, ale na pewno była tam kolekcja rzeźby średniowiecznej, na której łapę próbowali położyć „koledzy” profesora z Instytutu Historii Sztuki UJ – Porębski i Kalinowski. Pomijając wszystkie pikantne szczegóły jakie zamieszcza Estreicher, szczegóły, które wzbudzają u mnie wyłącznie szczerą do niego sympatię, widzę to tak – IHS UJ podpisał wszystkie potrzebne kwity, ale zrobił to na poziomie komitetu wojewódzkiego PZPR, a przez to miał słabszą dużo pozycję niż IHS UW. Estreicher niczego nie podpisywał, albowiem chodził w glorii i chwale człowieka, który ocalił ołtarz Wita Stwosza. Z tymi lojalkami wobec lokalnych kacyków profesorowie Porębski i Kalinowski, a wcześniej Kazimierz Lepszy, przy wydatnym wspomaganiu rektora UJ Karasia, ruszyli do szarży na Estreichera. Ten przez pół tomu opisuje swoje cierpienia i walki tak ciężkie, że Monte Cassino wydaje się przy nich spacerkiem pod lekko nachyloną górkę. Czyni to po to, by na koniec obwieścić swoje zwycięstwo, które dokonało się w sposób następujący – Estreicher kolegował się z Wiktorem Zinem, a ten, kiedy nadeszła odpowiednia chwila zadzwonił po prostu do Aliny Jaroszewiczowej. Ta z kolei zaprosiła profesora Estreichera do siebie i ten pojechał do Anina, do tej sławnej willi, a potem to opisał. Alina Jaroszewiczowa, osoba ujmująca i pogodna, obiecała, że zrobi coś w sprawie muzeum UJ, które było prywatnym folwarkiem Estreichera. Wieść o tej wizycie szybko się po Krakowie rozniosła i wszyscy wrogowie pana Karola, łącznie z rektorem Karasiem, położyli uszy po sobie. I teraz ważna kwestie – Estreicher miał pochodzenie, a mimo to miał furę kłopotów. Trzymał się i robił wyczyny, o jakich się nikomu wówczas nie śniło, ale ciśnienia wywierane nań były wielkie. Zin nie miał żadnego pochodzenia, sam słyszałem wręcz, że był Ukraińcem, ale to jednak Zin, a nie kto inny został wiceministrem kultury. Dlaczego? Pochodzenie się nie liczyło? Oczywiście, że się liczyło, ale są rzeczy ważniejsze niż pochodzenie, hierarchia zaś, nawet najsztywniejsza, też ma swoje aspiracje. Co, przepraszam, mógł zrobić Zinowi jakiś partyjny zasraniec, który wymachiwał rewolwerem? Nawet gdyby Zina zamknął w więzieniu, ten znalazłby kawałek kredy, albo kamienia i zacząłby coś rysować na ścianie. I pozamiatane. Zin był na pewno umocowany partyjnie, ale przez swój talent nie miał zapewne okazji ani motywu, by się całkiem ześwinić. Bo i cóż mogli mu zrobić ludzie tacy jak rektor Karaś czy profesorowie z IHS UJ? Jeden w drugiego nieloty pozbawione umiejętności pisania i czytania ze zrozumieniem. Ja to wiem na pewno, bo musiałem czytać książki Porębskiego. Kiedy czytamy dziennik Estreichera czujemy się jakbyśmy czytali wspomnienia chłopców z ferajny. Mnie to sprawia szczególną frajdę, albowiem o większości postaci wymienionych w tym tomie słyszałem, a niektóre nawet miałem okazję poznać. Karol Estreicher to jest osobnik o mentalności Clemenzy z filmu „Ojciec chrzestny”. On się nawet z tym nie kryje. Jego lojalność wobec organizacji jest widoczna wyraźnie, a on sam czuje się po prostu panem na włościach. My mamy ten kłopot, że nie wiemy wobec jakiej organizacji lojalny był pan Karol. Na pewno nie była to PZPR, być może był to ten mityczny i wielbiony przez wielu Kraków, ale sądzę, że można tu polemizować. Opis sposobu w jaki Estreicher załatwił Tadeusza Przypkowskiego, który starał się zostać jego zastępcą, a w konsekwencji chciał przejąć całe muzeum i zbiory zgromadzone przez Estreichera jest mistrzostwem świata. Może go tu jutro zacytuję w całości, bo warto. Jednak najbardziej podobało mi się wyznanie, dotyczące zakupu samochodu. – Kupuję nowy samochód – napisał Karol Estreicher w roku 1977. I ja sobie w tym momencie pomyślałem, że on pojedzie do do Bielska Białej po malucha. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy – już na następnej stronie – okazało się, że Karol Estreicher zamówił sobie w Szwecji nowiutkie Volvo. Stare sprzedał jakiemuś kamieniarzowi, a po to nowe pojechał do Gdyni. Tam się trochę zdenerwował, bo kolor był nie taki jakiego sobie zażyczył, ale w końcu postanowił nie odsyłać samochodu, tylko wziąć taki jaki mu przysłali. Po załatwieniu formalności ruszył nowym autem na południe. W tym czasie, o czym dobrze wiem, pojawienie się na prowincji samochodu innego niż Syrena czy Warszawa wzbudzało entuzjazm i sensację. U nas w mieście był jeden stary ford taunus i zawsze otaczała go gromada dzieciaków. Skąd Karol Estreicher miał pieniądze? Przecież nie z pensji dyrektora muzeum. Otóż źródeł dochodu było kilka i on się dzieli z nami wiedzą na ich temat. Przede wszystkim odziedziczona po dziadku bibliografia polska, której komplet kosztował w roku 1976 250 tysięcy. Ktoś z Bydgoszczy zakupił taki komplet. Moja matka zarabiała wtedy 7 tysięcy miesięcznie. Potem cena takiego kompletu spadła do 49 tysięcy, ale przyczyny tego nie są dokładnie wyjaśnione. W czasach przed internetem posiadanie takiego narzędzia jak skompletowana bibliografia polska dawało ludziom piszącym i mającym dostęp do budżetów duże fory. My tego dziś nie rozumiemy, ale tam, na uczelniach toczyła się walka o budżety na publikacje. Te zaś były wydawane w nakładach wielotysięcznych. I tak „Historia sztuki w zarysie” Estreichera miała kilka wydań, z których przynajmniej jedno wyszło w nakładzie 50 tysięcy. Każdy by tak chciał i wróg najgorszy Karola Estreichera – Mieczysław Porębski zaczął wydawać od razu wielotomowe dzieło zatytułowane „Zarys historii sztuki”. Były to wszystko zubożone kopie i kompilacje podobnych publikacji ukazujących się na zachodzie. Wszyscy wielcy, mają takie rzeczy na sumieniu, a ich wspólną cechą jest to, że nie da się tego czytać.

No, ale miało być o pochodzeniu. Dziennik wypadków Karola Estreichera dobitnie przekonuje nas, że nic poza pochodzeniem nie ma znaczenia. Talent owszem, ale on musi być naprawdę wielki. Taki jak w przypadku Zina, któremu zresztą Estreicher małostkowo talentu odmawia. Ja zaś od siebie dodałbym refleksję taką – są rzeczy ważniejsze niż pochodzenie i to wynika także z tego dziennika pana Karola – chodzi mi o lojalność wobec organizacji. Są, jak wiemy różne organizacje i one mają silnie zróżnicowaną ofertę. Można oczywiście wstąpić do takiej, z której już się nie wychodzi, ale pamiętajmy, że przymusu nie ma. Można też wstąpić do innej, mniej dolegliwej. Pamiętajmy jednak zawsze, że brak pochodzenia można zniwelować za pomocą organizacji, nawet tak słabej i biednej jak nasza.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl


O złudzeniach historycznych i złudzeniach politycznych


Umarł Karol Modzelewski, czego w zasadzie nikt nie odnotował, ale myślę, że warto o tej postaci wspomnieć, choćby z tego względu, że przypisywano mu autorstwo nazwy NSZZ Solidarność. To jest ciekawe, ale z faktu tego nikt nie wyciąga żadnych wniosków, bo większość sądzi, że solidarność to jest właściwe słowo i ono odzwierciedla stosunki panujące zarówno w organizacji, jak i w narodzie. Z nazwą tą związane są różne mity i ekscytacje, moim zdaniem zupełnie niepotrzebne. Karol Modzelewski był historykiem i trudno przypuścić, by nie wiedział o tym, że zanim powstał w Królestwie Polskim „Wielki Proletaryat”, zapomniany już dziś całkiem człowiek nazwiskiem Puchiewicz założył tu związek zawodowy o nazwie „Solidarność”. Było to wykonane na czyjeś zlecenie, bo nikt przecież przytomny nie przypuszczał i nie przypuszcza, że gruźlik Puchiewicz zainicjował działanie wywrotowej organizacji sam jeden, zyskując poparcie robotników Warszawy, ot tak, samym tylko przyrodzonym charyzmatem. Szybko tego Puchiewicza unieszkodliwiono, a na jego miejsce powołano do życia Proletaryat, albowiem zarówno główny rozgrywający polskiego socjalizmu czyli Mendelson, jak i człowiek który tę organizację firmował, czyli Waryński, uważali – choć jakiś czas się o to spierali – że nie ma sensu lansować jakiejś solidarności, trzeba Puchiewiecza wystawić gestapo, to jest pardon, ochranie, a samemu stworzyć organizację zajmującą się strzelaniem do żandarmów. Okoliczności powstania i jednej i drugiej organizacji są do dziś dość tajemnicze, ale stanowią modelowy przykład tego, w jaki sposób buduje się fałszywe narracje polityczne współcześnie. O tym, by ktokolwiek zawracał sobie głowę genezą nazwy „Solidarność” nie było nawet mowy, a szkoda, bo może komuś by to dało do myślenia. Proletaryat zaś, gromada degeneratów, bez możliwości zrobienia czegokolwiek, został przez komunę nazwany „Wielkim”, tak jakby ludzie ci rzeczywiście ruszyli z posad bryłę świata, a nie tylko dali się posadzić i powiesić. O tym, by ktokolwiek zastanowił się dlaczego główny prowodyr – Waryński – nie został powieszony, a tylko wywieziony, nie było i nie ma mowy do dziś. My tutaj jesteśmy jedynymi ludźmi, których ten problem zaprząta.

Tłumaczenie przeszłości na podstawie fałszywych przesłanek to jest wręcz polski sport narodowy, a do tego jeszcze uprawiany z wielkim zamiłowaniem przez ludzi wyznaczonych do uprawiania polityki i publicystyki, ci bowiem wierzą, że w ten sposób nie tylko czynią dobrze, ale jeszcze popularyzują wiedzę o przeszłości. Ma to swoje konsekwencje. Pierwsza jest taka, że kiedy poziom bełkotu bardzo się obniża, a egzegezy rozjeżdżają się z potocznym doświadczeniem dnia codziennego, ludzie odwracają się od takiej propagandy, a co za tym idzie odwracają się również do historii. Nie chcą jej znać, uważają, że jest ona polem dowolnych interpretacji i w zasadzie poważny człowiek nie może się tym zajmować. To z kolei powoduje, że mniejszość próbująca nadać gawędom historycznym jakieś znaczenie popada albo w szalony entuzjazm, bo nikt przecież i tak o nic nie zapyta, albo w jakiś taki dziwaczny cynizm, stanowiący najbardziej popularną metodę tłumaczenia przeszłości w Polsce. Niech za przykład posłuży tu Łysiak, choć nie jest to, z oczywistych względów, przykład najlepszy.

Pozostańmy na chwilę przy socjalizmie i przypomnijmy raz jeszcze, że władza w Polsce uwielbia posługiwać się – w swoich przemowach do ludu – przykładem siłaczki i Judyma. Ktoś powie, że to nie są przykłady historyczne, ale literackie, to prawda, ale autor, który wykreował te postaci jest żywą ciągle polską historią i mowy nie ma, by go ktoś z tej historii wyrzucił. I tak projekcje chorego z nienawiści chytrusa, stanowią treść główną pozytywistycznej ideologii, którą szermują ludzie władzy, ale nie tylko oni. O tym, by zmienić treść i formułę takich komunikatów nikt nie myśli. To się bierze po trosze z głupoty, a po trosze ze sprytu i zawsze ma opłakane konsekwencje. To znaczy, że po kolejnym powołaniu się na siłaczkę i Judyma, nikt już nie chce słuchać, ani o polskich książkach, ani o polskiej historii, a autorzy próbujący swoich sił na rynku literackim mogą pisać wyłącznie na tematy moczopłciowe lub z nimi korespondujące. Bo im się zdaje, że w ten sposób oderwą się od tego garba, jaki narzuciła nam socjalistyczna narracja. Konsekwencja tego jest taka, że nie istnieje żaden uczciwy międzypokoleniowy język, którym Polacy mogliby się posługiwać nie okłamując jeden drugiego już na poziomie komunikatów podstawowych. To jest dobrze widoczne w polityce przed wyborami. Wszyscy usiłują posługiwać się nowomową z elementami historii, której nie rozumieją. I tak Sakiewicz pisze czy też mówi, że Konfederacja to potomkowie morderców żołnierzy wyklętych. Dlaczego on tak mówi? Albowiem żołnierze wyklęci zastąpili dziś Solidarność i Proletaryat i do nich odnosić należy wszelkie przykłady. No, a Sakiewicz wierzy jeszcze szczerze w to, że każdy kto jest mniej sprytny od niego, to znaczy mnie niż on zarabia, musi być idiotą i przez to nie należy mu się nic poza takimi właśnie komunikatami. Ja tu nie będę bronił Konfederacji, mowy nie ma. Organizacja ta należy do długiego łańcucha politycznych bytów, które w swojej retoryce posługują się słowem naród i deklarują, że w przeciwieństwie do obecnej władzy chcą dobra narodu. Sugerując przy tym, że właśnie oni ten naród reprezentują. Bardzo przepraszam, ale nie mam pojęcia jaki naród reprezentuje pan Mikke, z całą pewnością nie ten, do którego ja należę. Prócz narodu istotnym elementem retoryki tej organizacji jest własność, którą chcą Polakom odebrać Żydzi. Uczynią to zaś za zgodą i pośrednictwem obecnego rządu. To jest komunikat adresowany wprost do ludzi, którzy nic nie mają, a nawet gdyby coś mieli, to nie wiedzieliby co z tym zrobić. To jest komunikat adresowany do ludzi żyjących pewnym politycznym, wyrosłym wprost z tradycji Solidarności Puchiewicza i Wielkiego Proletaryatu złudzeniem. Istotą tego złudzenia jest założenie, że naród może cokolwiek posiadać. W czasach kiedy hartowała się stal, a Waryński jechał do Schliselburga, socjaliści pisali i mówili, że naród niczego nie posiada, albowiem wszystko należy do panów i śpiewali pieśń, w której gromko brzmiały słowa – krew naszą długi leją katy. Potem kiedy socjalizm wreszcie zwyciężył, własność została panom odebrana, ale naród nie dostał z tego nic, a wszystko przejęło państwo. Było to państwo najpierw niepodległe, mające wielki kredyt w narodzie, a potem ludowe, które kredytu nie miało, ale miało rewolwer i propagandę. I ono także nadawało komunikaty o narodzie i własności. Wniosek z tych wypadków płynie taki, że szermowanie hasłami o narodzie i własności, choćby nie wiem jak szlachetnie brzmiało, służy temu, by coś ukryć. I to się nie zmienia. Niech mi więc nikt nie próbuje tłumaczyć, że teraz jest inaczej. To jest komunikat spryciarzy, którym się zdaje, że przemawiają do idiotów. I tak w kółko. W kuluarach, można jeszcze usłyszeć czasem zdanie – ale czegóż pan chcesz taka jest polityka. Skoro taka ma być polityka w Polsce, to bardzo dziękuję, ale nie skorzystam.

Ponieważ z zacięciem i nie idąc na żadne kompromisy próbujemy tu wyjaśniać różne kwestie dotyczące przeszłości, porzućmy teraz propagandę i zajmijmy się własnością i władzą w dawnych czasach, do których nikt poza nami się nie odwoła, albowiem jest to dla ludzi zajmujących się propagandą polityczną i tak zwanym wychowaniem narodu bezużyteczne. Oto czytamy w książce Adama Szelągowskiego, że w XV wieku cały handel na terenie Królestwa zdominowany był przez organizacje włoskie. Struktura zaś handlu średniowiecznego była taka, że istniały składy czyli miasta obdarowane przez władcę prawem do handlu napływającymi towarami i miasta oraz ośrodki takiego prawa nie posiadające. Ciekawe wobec tego z czego one żyły i do kogo należały? Zapewne z jakiejś produkcji albo wydobycia, a zarządzane były przez organizacje, które nie uczestniczyły w wymianie. Pomiędzy ośrodkami handlu ciągnęły się szlaki, czyli drogi, które były stałymi kanałami przepływu towarów i wiadomości. To znaczy nikogo, nawet samego króla nie było stać na to, by – ze względu na swój prywatny interes lub ze złości na jakiś bank alb gildię – wytyczyć inną niż istniejąca drogę i z niej korzystać. Ktoś kto próbowałby coś takiego zrobić zostałby zapewne skrytobójczo zamordowany. No, ale w handlu, nawet bardzo silnie skodyfikowanym obowiązuje konkurencja. Można wykluczyć jakiś, nawet duży obszar, uwalniając go od tej zasady, ale można to zrobić tylko wtedy kiedy się unieważni całą wymianę, albo postawi ją na innych niż powszechnie obowiązujące zasadach. To znaczy, jeśli się urządzi wszystko jak w Korei północnej, albo w bloku wschodnim za komuny, gdzie zamiast pieniędzy w obiegu była wódka. Wracajmy jednak do XV wieku. Jeśli mamy drogi i handel w Polsce, a ten jest zdominowany przez Włochów, którzy kontrolują kredyt i szlak, to do kogo należy władza i co posiada naród? Wtedy nie było jeszcze nowoczesnego pojęcia narodu – zawołają historycy. Oczywiście, że nie było, bo to zostało wymyślone przez socjalistów, żeby ułatwić dwie kwestie – pobór powszechny do armii imperialnej udającej armię ludową i jumę własności prywatnej, która miała się stać własnością narodu, a w istocie nie wiadomo czyją, bo przecież nie państwa, które zgodziło się na wprowadzenie do obiegu wódki zamiast pieniędzy. Postawmy hipotezę taką – im więcej mówi się o narodzie tym wyżej – w hierarchii bytów politycznych – przesuwa się centrala zarządzania własnością. Kiedy o narodzi mówi się bez przerwy, to znaczy, że władza nad wymianą regulowana jest na poziomie globalnym. W socjalizmie to nie zjednoczenia przedsiębiorstw nią zarządzały i nie jaczejki, własność została czasowo unieważniona, a cały obszar zwany demoludami, czyli ten gdzie szermowano retoryką socjalistyczno narodową został zdegradowany do funkcji miast nie posiadających prawa składu. Poprawcie mnie, jeśli coś pokręciłem.

Wróćmy do książki Szelągowskiego i do XV wieku. Oto w roku 1447 wydano statuty piotrkowskie, w których czarno na białym stało, że trzeba udrożnić rzeki i przywrócić im spławność. Co to znaczy? No tyle, że na dworze Kazimierza Jagiellończyka pojawili się lobbyści, którzy złożyli mu propozycję nie do odrzucenia. To znaczy wyjaśnili królowi, że ośrodek, w którym rezyduje należy do Związku Kupców Cesarstwa i on – Król Polski a także Wielki Książę Litwy musi się z tym liczyć. Chce czy nie chce. Wiadomo, że jeśli ktoś kontroluje drogi to nie ma możliwości – bez wojny na wyniszczenie – by mu te drogi odebrać. Nawet jeśli się to na jakiś czas uda, to pojawią się na nich zaraz organizacje outsourcingowe zwane bandami rozbójniczymi, które będą próbowały jeśli nie przywrócić stare porządki, to uniemożliwić działanie nowych, na zlecenie banków, który odebrano wpływy. No, a wiadomo jak to wpłynie na handel – katastrofalnie. Nawet jeśli król poleci jednego z drugim prezesa organizacji outsourcingowej powiesić czy nawet wbić na pal. Nic to nie da na dłuższą metę. No, ale można udrożnić nowe kanały dystrybucji i uczynić je wolnymi czyli należącymi do narodu (tu trochę nadużywam, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie). Można i wtedy wszyscy będą szczęśliwi – chłop spławi sobie coś rzeką i hreczkosieje z Podlasia także, ale po cóż ich niepokoić i odrywać od wzniosłych myśli o narodzie i własności, niech scedują te swoje sprawy na solidnego pośrednika i dalej jeżdżą na sejmiki. Czy nie jest to dobre rozwiązanie? Oczywiście, że jest, tyle że ma swoje wady. Są miasta i miasta, nawet w obrębie jednej organizacji, mającej teoretycznie wspólne interesy zdarzają się zdrajcy stawiający swoje sprawy przed wspólnymi. I taki Toruń na przykład notorycznie blokował Wisłę pod pozorem masowego połowu ryb. I nie pomagały żadne kary ani napomnienia.

Pora na konkluzję – władza to pieniądze czyli możliwość kreowania kredytu i kontrola przepływu towarów, reszta to propaganda. I teraz zwróćmy uwagę na rzecz ciekawą – jeśli udrożniono rzeki, to kto na tym najbardziej zyskiwał? No właściciele tych miast, które posiadały prawo składu i były położone nad rzekami. To chyba jasne. Co jakiś czas powraca tu problem relacji pomiędzy Koroną Polską, a rodziną Hohenzollern i co jakiś czas mędrzec jakiś nie może się nadziwić, jak to jest, że Korona, taka potęga, nie mogła narzucić swojej woli takiej bandzie jak Hohenzollernowie. Trzeba być naprawdę mocno oczadziałym, żeby stawiać takie kwestie. Ile miast z prawem składu położonych nad spławnymi rzekami należało do Hohenzollernów? Jeśli ktoś to policzy i wskaże je na mapie będzie miał jakieś pojęcie o władzy tego gangu. Jeśli do tego jeszcze porówna wszystkie uwikłania dworu krakowskiego w interesy włoskie i niemieckie, a potem brytyjskie, zorientuje się jakie dwór ów miał ograniczenia, a jakie możliwości. Hohenzollernowie pewnie zgodziliby się nawet całować w tyłek polskiego króla, a nie tylko składać mu hołd, byle odczepił się od ich rzek i miast. Tego jednak nikt w Polszcze nie rozumie, albowiem każdy uważa, że własność i władza powinny należeć do narodu i najlepszych jego reprezentantów. Z tych miast nad rzekami posiadających prawo składu wymienię jedno, które ciągle powraca w dyskusjach kuluarowych – Frankfurt nad Odrą. Dla wielu osób sprawa już jest jasna i nie potrzeba tu niczego dodawać. Zostawiam Was z tym problemem i ruszam w trasę.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl


© Gabriel Maciejewski
3-6 maja 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © domena publiczna / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2