O spektakularnych transferach
Jak zapewne wiecie, wszyscy w zasadzie są już teraz „nasi”, z wyjątkiem nas tutaj rzecz jasna, my bowiem staniemy się niebawem, w miarę jak władza PiS będzie się wzmacniać, najłatwiejszym i najbardziej wyrazistym wrogiem ideologicznym. Nie dość tego. Nasi stają się powoli ichni, ale to nie zmienia wcale ich sytuacji, bo dalej pozostają nasi. I to jest coś, czego pozornie pojąć nie można, choć jest to dość proste do wyjaśnienia. W czwartek z rana wysłałem do Józefa Orła sms treści następującej – czy wiesz, że Warzecha pisze dla „Polityki”?. Nie uwierzył. Zasugerowałem, żeby kupił sobie ostatni numer i zajrzał na stronę 21. Nie kupił, ale uwierzył mi na słowo. Napisał, że to równia pochyła. Ja nie wiem czy taka znów pochyła, bo chyba należy to rozpatrywać w kategorii awansu. Ktoś powiedział, że w „Polityce” płacą 4 tysiące za tekst. To jest solidna stawka i ja chętnie bym takie honorarium zainkasował. No, ale na razie zaproponowali pisanie znanemu pilotowi boeinga, a nie mi.
Czy to oznacza, że Warzecha zostanie teraz poddany towarzyskiemu ostracyzmowi i wszyscy nieprzejednani przestaną podawać mu rękę? Oczywiście, że nie. Będzie dokładnie na odwrót, wszyscy będą mu gratulować i zastanawiać się co też takiego on zrobił, że mógł opublikować tekst w „Polityce”, bo do tej pory takie dziwne ruchy mógł wykonywać tylko Ziemkiewicz. Ja nie wiem co, bo nie zamierzam tracić czasu na czytanie tekstu Warzechy, ale wy możecie sobie go przeczytać, może coś pouczającego z tego faktu wyniknie. Z pobieżnej lektury leadu zorientowałem się, że Warzecha pisze coś o niestosowności emocji w polityce. Nie jest to istotne, albowiem najistotniejszy jest zrównoważony podział budżetów. Sądzę nawet, że wielu ludzi uzna publikację Warzechy za sukces. A niech tam… Mnie interesuje coś innego. Oto wczoraj pan Waldemar, który odwiedził mnie na targach wyrzekł takie oto słowa – wie pan co jest w tym najsmutniejsze? Pokręciłem głową. – To – on na to – że tu wszyscy walczą za wiarę. I rzeczywiście, kiedy rozejrzałem się wokół to właśnie wydało mi się najsmutniejsze. Podobnie jest z naszymi i nie naszymi. Oni wszyscy walczą o lepszą Polskę. Mogliby przestać to robić i wtedy wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, ale nie przestaną, bo Polska jest jedynym uzasadnieniem ich istnienia i w tym zawiera się właśnie największy dramat Polaków – że Polska jest jedynym uzasadnieniem bytowym dla rzesz nieudaczników. Podobnemu procesowi poddawany jest teraz Kościół. Wczoraj rano odwiedził mnie pewien Pan i rozmowa zeszła się na te różne zakony współczesne, a także to dlaczego Kościół nie inwestuje w media. Zasugerowałem odpowiedź taką – nie inwestuje, bo to nie jest jego rola. Kościół zajmuje się wskazywaniem charyzmatyków, a sam jest strukturą, która ma wyłącznie cholerne kłopoty i wygląda na instytucję w krańcowej fazie ostrego kryzysu. I to jest stan chroniczny. Pan zgodził się chyba ze mną, ale pewien nie jestem. W związku z taką konstatacją Kościół musi wskazywać i powoływać organizację, które muszą mieć z kolei zdolność kreowania niezależnych budżetów. I o to chyba, mam wrażenie, idzie ziemska walka z Kościołem. Czy hierarchię stać jeszcze na to, by wskazała organizację potrafiącą wykreować budżet? Nie będę tego rozsądzał, pozostawiam Wam odpowiedź. Wiem na pewno, że Polska nie potrafi kreować budżetu, potrafi jedynie i to bardzo nieudolnie ściągać podatki. Ludzie deklarujący chęć służenia Polsce, ludzie „chorzy na Polskę” i tacy, co ją tylko lubią, nie mogą żyć bez niej, albowiem ona im płaci. To co widzimy jako polityczną walkę jest więc jedynie kłótnią o budżety, która cichnie natychmiast, kiedy jakaś partia zostaje bezapelacyjnym zwycięzcą. Ci, którzy się załapali otwierają szampana, a ci, którzy są na aucie szukają zdrajców Polski. Podstawa tych rozważań i sporów jest stała i niezmienna – budżet. Przewaga Kościoła nad Polską i przewaga Kościoła nad wszystkim zaznaczała się w tym właśnie między innymi, że organizacje kościelne mogły kreować budżety i nie były przez centralę okradane. Z Polską jest trochę inaczej, nie ma raczej mowy o tym, by ktoś występujący w jej imieniu wykreował budżet i został potem ciepło przywitany przez władzę. To jest mrzonka. Liczą się bowiem tylko ci, którzy gotowi są do poświęceń w ramach godzin pracy i do kreacji w ramach propagandowego briefu. I tak od ściany do ściany. I tylko ktoś tak nieskończenie naiwny i prostoduszny jak ja, może jeszcze wyrazić zdziwienie faktem, że Warzecha jest publicystą „Polityki”. To nie jest nic nadzwyczajnego. Wkrótce dołączą do niego inni.
Na dziś to tyle, lecę na targi. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
O źródłach polskiego patriotyzmu i duchu polskiej armii
Koledzy wspomnieli wczoraj o imionach swoich synów – Zawisza i Ziemowit. To piękne imiona i one są wyrazem szczerego patriotyzmu. Ja jednak zainspirowany ich wpisami, a także pewną informacją, która przeleciała jak meteor przez portal WP zacząłem się zastanawiać skąd się wziął w ogóle polski patriotyzm, czym on się różni od patriotyzmu, na przykład, francuskiego, a także co ożywia ducha polskiej armii.
Zacznę może od tego Zawiszy. Jestem przekonany, że trzeba przeprowadzić w jego sprawie gruntowne śledztwo, albowiem hagady, które krążą na jego temat są dalece niedoskonałe i nawet nie za bardzo ciekawe. Człowiek pozostawiony przez cesarza Zygmunta po tureckiej stronie Dunaju, najwyraźniej z jakąś misją, zostaje zamordowany w okolicznościach, zwanych potocznie malowniczymi i dramatycznymi, choć intuicja podpowiada nam, że one wcale takie być nie musiały. Człowiek ten jest symbolem polskiego patriotyzmu, rycerskości i innych ważnych dla mężczyzny cech. Stawia się go za wzór harcerzom, ale nie ma on w Polsce ani jednego pomnika. Jestem także pewien, że taki pomnik, gdyby ktoś próbował go postawić zostałby natychmiast oprotestowany. To wiele mówi o autentycznym duchu polskiego patriotyzmu, który jest głupawy z natury i z natury nie zabiera się za narzędzia poznania prawdy. O wiele łatwiej wyraża się w powtarzaniu gotowych formułek spreparowanych przez nie wiadomo kogo. Brak zaś refleksji nad wszystkim właściwie jest jego cechą immanentną. Dlaczego człowiek taki jak Zawisza z Garbowa, osobistość niezwykła i tajemnicza, nie doczekał się w Polsce pomnika, ani nawet żadnego solidnego opracowania, które rzuciłoby światło na epokę, w której żył i na niego samego? Ja wiem, że jest jakaś nędzna biografia dla dorosłych i kilka emocjonalnych preparatów dla dzieci, ale przecież nie o to chodzi. Trochę lepiej jest z tym Ziemowitem, ale tylko dlatego, że on w całości pozostaje w sferze legendy i nie ma się do czego przyczepić bez gruntowej weryfikacji realiów epoki. Ta zaś następuje powoli dzięki książkom takim jak „Srebro i władza”. Nie ma jednak żadnych szans, by treści te przeniknęły do masowej wyobraźni, a to z kolei rodzi pytanie – skoro nauka i jej osiągnięcia nie mają znaczenia dla propagandy, po cóż krajowi i jego rządcom akademia? I po cóż im ta propaganda? Odpowiedź na to pytanie stawia kwestie patriotyzmu polskiego w jeszcze gorszym świetle niż interpretacje historii Zawiszy z Garbowa. A co za tym idzie stawia przed nami tutaj serię problemów, z którymi musimy się zmierzyć, żeby nie oszaleć i nie dać się zwyczajnie okantować. Skąd się wziął polski patriotyzm? Moja ocena będzie druzgocąca. Uważam bowiem, że on się wziął wprost z salonu Nowosilcowa. Ta forma patriotyzmu, którą znamy i kultywujemy na poziomie państwa i mediów ma swoje źródło w salonie Nowosilcowa. Wcześniej bowiem patriotyzm był czymś zupełnie innym. O co innego też chodziło Polakom. Nie była ta wcześniejsza strategia doskonała, ale dawała szansę na przetrwanie. Patriotyzm rodem z salonu Nowosilcowa takiej szansy nie daje. My tego nie rozumiemy, albowiem formuły w jakich on jest rozprzestrzeniany są dla wielu bardzo uwodzicielskie, a zawarte w nim elementy autodegradacji przemienionej w wybraństwo, stanowią treść życia całych pokoleń. Nośnikami treści wyprodukowanych w salonie Nowosilcowa są wiersze poetów romantycznych. Nie ma w tych wierszach nic o własności, niewiele mówi się o Kościele, ale za to emocji i wzmożenia jest bardzo dużo, podobnie jak sfingowanej gotowości na śmierć za ojczyznę. Sfingowanej powtarzam, albowiem gotowość na śmierć, nigdy nie powoduje żadnych politycznych cudów, o czym notorycznie zapominamy. W momencie tym dochodzimy do drugiej zasygnalizowanej tu kwestii, czyli do ducha polskiej armii. Przez wiele lat był ów duch tym właśnie, o czym wspomniałem wyżej – kłębkiem emocji, które miały oswoić żołnierzy i oficerów z nieuchronną śmiercią. Wziął się ów kłębek wprost z poezji, a kształtów realnych nabrał nie w czasie walk bynajmniej, ale w czasie akcji bojówek PPS, które przekształciły się w armię. Armia ta została, już u swego zarania skazana na zagładę i zapomnienie, o czym nikt nie wiedział i z czego nikt nie zdawał sobie sprawy, a to z tego względu, że polski patriotyzm stroni od narzędzi poznania prawdy, za to z wielką atencją zajmuje się budowaniem różnych eleganckich dekoracji, stanowiących oprawę masowych i pojedynczych śmierci. Duch armii przedwojennej, armii wyrosłej z tradycji bojówkarskich posklejanych poezją romantyczną został unieważniony przez komunę, która wprowadziła do armii polskiej innego ducha – ducha imperium. Ono zaś, jak za cara, tak i za sekretarzy, opierało się na wierności ludu. Kwestia wierności więc i to właśnie ludowej, była dla nowej armii najważniejsza. Nie kwestie polityczne, nie kwestie strategiczne ale emocjonalne, jak poprzednio, tyle, że lansowane w innych rejestrach. Ktoś powie, że zawsze tak jest, wszyscy żołnierze i oficerowie muszą być trochę oszukiwani, żeby lżej znosić służbę. Nie zawsze tak jest, a nawet jeśli to można całą kulturę armii zbudować w oparciu o inne, bezpieczniejsze jakości i gawędy. Armia francuska przez całe stulecia walczyła w krajach obcych, a jej duch ożywiany był przez historię Joanny i jej epoki, która nauczyła Francuzów jednego – nie prowadzimy wojny u siebie, wynosimy ją do sąsiadów. I to był dobry sposób. On jest dobry nawet dzisiaj, w czasie kiedy Francja nie jest już tym czym była dawniej. Armia niemiecka ożywiana jest duchem miejskich bojówek, ceklarzy i cesarskich knechtów łączących się w zbrojne bandy, które łatwo można połączyć w całkiem zgrabne związki taktyczne. Te zaś były już gotową podbudową dla tronu nowych dynastii. Jeśli zaś przyszła taka potrzeba, całe towarzystwo dało się jednym rozkazem rozpuścić, nie do domów bynajmniej, ale do fabryk i kopalń. O armii brytyjskiej, która jest funkcją operacji dyskontowych szkoda nawet gadać.
No, ale jak wygląda dziś duch armii polskiej? Słabo. Media próbują nam wmówić, że jest to prawie ten sam duch, co przed wojną, nie rozumiejąc jak fatalna była tamta sytuacja i z jak głębokiego niezrozumienia polityki wypływała. Realia, o których coś tam czasem słyszymy, mówią nam coś innego zgoła. Intuicja zaś podpowiada nam, że armia polska dziś to tak samo jak za komuny część armii imperialnej, ale innego już imperium. I nie może być inaczej, albowiem II wojna światowa, a potem komuna wprowadziły do obiegu, rzadko w Polsce używane pojęcie służące określaniu rzeczywistej funkcji armii, pojęcie zasobu. Armie małych krajów, nie posiadających doktryny i nie robiących poważnej polityki, to zasób sił globalnych. Dokładnie tak samo, jak zasobem imperium rosyjskiego była armia Królestwa Kongresowego, tyle, że w zwiększonej skali. Duch armii to nie tylko patriotyczne wzmożenie, ale także degeneracja, towarzysząca wielkim gromadom ludzi, którzy skazani są bez przerwy na swoje towarzystwo, a przy tym zmuszeni do wykonywania upokarzających nieraz obowiązków. Setki stron zapełnione są opisami patologii koszarowych, opisywanych już to z humorem już to ze zgrozą. Najważniejszą patologią dotykającą armię dzisiaj, jest moim zdaniem patologiczne skąpstwo oficerów. To jest rzecz legendarna, o której można by nakręcić serial. Jeśli do tego dołożymy patologiczne niezrozumienie okoliczności i różne szajby osobiste uzyskamy obraz wyostrzony i ciekawy, który będzie można sprzedawać stacjom telewizyjnym za uczciwe pieniądze. Będzie jednak gorzej. Oto wczoraj na WP pojawiła się informacja o tym, że 55 letni żołnierz z Gdańska został parę lat temu, w czasie alkoholowej libacji zgwałcony przez kolegę za pomocą butelki po wódce. On to niby jakoś przeżył, ale dziś koledzy się z niego nabijają, a ten co mu tę butelkę wsadził, wysyła doń obraźliwe sms-y. W związku z powyższym pan ten idzie do sądu. To jest moim zdaniem dość znamienne, że wszyscy ci ludzie nadal pozostają w służbie. Bo świadczy ów fakt o tym, że wojsko nie nadaje się dziś do niczego, o tym zaś by godzić się na jakąś śmierć, albo znosić ciężkie przesłuchania, nie może być nawet mowy. Może się zdarzyć, że za parę lat zatęsknimy za patologicznym skąpstwem oficerów, albowiem kojarzyć się nam ono będzie z męską stanowczością i w ogóle z podejmowaniem jakichś drastycznych decyzji – nie kupię sobie nowej czapki na zimę, będę łaził bez…cóż za poświęcenie. Proszę Państwa, mam wrażenie, że my wszyscy tutaj, wychowaliśmy się na wzorach kultury japońskiej, a pojęcie godności jest ciągle jakoś tam w nas żywe. To jednak co widzimy wokół zaczyna być po prostu przerażające. Dość przypomnieć sfingowane samobójstwo prokuratora Przybyła. No i tę nową sprawę z butelką w roli głównej. Ponoć, jak chce legenda, przedwojenny oficer, który puścił bąka w towarzystwie musiał popełnić samobójstwo. Nie wierzę w to, ale takie opowieści krążyły wśród ludu dawniej. A cóż dopiero mówić o cesarskiej armii japońskiej? Czy to się w ogóle da zmienić? Nie sądzę. Bez wielkich przeobrażeń, w skali kontynentu, bez wyzwań i nowych narracji, w których wychowana zostanie młodzież męska, nie może być o tym mowy. Te zaś muszą być produkowane nie z myślą o masowych grobach i bohaterskich zgonach na barykadach, ale o tym, by armia defilowała po ulicach, opromieniona chwałą, by biły bębny, a wojna toczyła się daleko od naszych granic. Przebudowę patriotycznych hagad proponuję zacząć od serii demaskacji historycznych, a następnie od zbiórki pieniędzy na pomnik Zawiszy z Garbowa. Myślę, że trzeba go postawić w Puławach. Zamiast płacić składki na partię Korwina lepiej wrzucić grosik na budowę pomnika Zawiszy. Tylko jakiś komitet tej budowy by się przydał. Co o tym sądzicie?
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Czym palenie książek różni się od brudzenia duszy?
Księża w Gdańsku spalili trochę śmiecia i już się podniósł alarm, że za chwilę Polacy, wzorem swoich przyjaciół nazistów zaczną palić ludzi w piecach. Nawet tu u nas pojawiają się pytania – a kto za tym stoi? Na czyje polecenie to zostało zrobione? Proszę Państwa, nie wiadomo na czyje polecenie i nie wiadomo po co, prawdopodobnie jest to jeden z wielu aktów rozpaczy, na której porywają się szeregowi duchowni, żeby zwrócić uwagę na tragiczną sytuację duchową w Kościele. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Opisałem wczoraj działanie pewnego, powszechnie ważnego mechanizmu, uważam, że to spalenie książek i różnych gadżetów dobrze z tym opisem koresponduje, ma jednak pewne wady, o których za chwilę. Zanim bowiem do nich przejdę chciałbym tu przed wszystkimi obnażyć mechanikę dyskusji publicznych na drażliwe tematy. Jeśli zdarzy się coś niezwykłego, ostatnią rzeczą o jaką chodzi jest próba wyjaśnienia rzeczywistych motywów sprawcy. Najważniejsze bowiem jest to, by utrzymać w mocy obowiązującą narrację. Stąd, jak mniemam, za owym aktem rozpaczy stać musieli jacyś ludzie, którzy zainteresowani byli tym, by podbić słupki oglądalności Szymonowi Hołowni. On bowiem odezwał się jako pierwszy oburzony tymi wypadkami. I o to właśnie chodzi – żeby nie wyjaśniać zjawisk, ale przyklepywać obowiązujące narracje, wykorzystując do tego dramatyczne nieraz, a nieraz komiczne wydarzenia. To jest mechanizm stary i dobrze znany badaczom kultur pierwotnych. Być może jest on także podstawą trwałych i silnych tradycji, ale na naszym obszarze kulturowym złożyło się akurat tak, że służy on do firmowania nędzy i upadku. Powiem teraz konkretnie o co mi chodzi i posłużę się przykładem. Wielu z nas pamięta sławny film „Człowiek zwany koniem”, o tym jak pewien Amerykanin trafił wprost do epoki neolitu, czyli do wędrującej po prerii grupy Indian Lakota. Zrobił się nielichy ambaras, bo pojawienie się tego faceta zaburzyło całkowicie porządek i hierarchię w grupie. Ludzie pierwotni są bardzo intuicyjni, zupełnie jak ja, i działając odruchowo, w sytuacji zagrożenia, wymyślają bardzo twórcze sposoby na zaradzenie katastrofie. I tak przywódca grupy, oceniając jednym rzutem oka sytuację wskazał palcem na białego i wypowiedział magiczne słowo – sunka wakan. Sunka wakan w języku Lakota, znaczy ponoć tajemniczy pies, w ten sposób właśnie lud Lakota określał pałętająca się po prerii konie. I tak właśnie, hierarchie zostały zachowane, a przybysz został zdegradowany do roli zwierzęcia pociągowego. I w ten sposób też wykluczono ewentualne afery obyczajowe, w które – gdyby on był człowiekiem – mogły uwikłać się dziewczyny z tej grupy. Z koniem, to jasne, żadna niczego nie próbowała. Cały film jest, jak pamiętamy, historią wychodzenia tego człowieka z owej degradacji, w którą został wepchnięty, nie ze złości, nie przez kaprys, ale w dobrze rozumianym interesie grupy. I to jest bardzo ciekawe, albowiem, ludzie zwani przez siebie samych cywilizowanymi, a pozbawieni pierwotnej intuicji uczynili z tej rozpaczliwej metody, stosowanej w sytuacji delikatnych bardzo, ale poważnych zagrożeń, metodę obowiązującą w czasie prowadzenia sporów o wszystko. Jak pamiętamy nasz bohater broni się przed degradacją, ale nie ma na nią wpływu. Nasz świat uczynił z degradacji atut i ludzie dobrowolnie dają się zdegradować, albowiem wydaje im się, że będą w ten sposób zauważeni. W końcu koń na dwóch nogach to jest jednak coś dziwnego. W grupie żyjącej na prerii nie było o czymś takim mowy – koń to koń i nie ma znaczenia czy ma dwie nogi czy cztery. Każdy dobrze wiedział o co chodzi, posiadał bowiem intuicję. Pułapka, w której my się znajdujemy ma drugie dno. Jest nim ta rzekoma atrakcyjność degradacji – pozwolę się wykluczyć, to będę fajniejszy. To nie tak, albowiem mamy do czynienia z wypreparowanym i podrasowanym mechanizmem, oglądanym wcześniej w filmie o człowieku zwanym koniem. Ktoś zjawia się niespodziewanie i wykonuje dziwne i nieprzewidziane konwenansem grupy ruchy, albo wręcz ruchy kulturowo skazane na totalne potępienie. Nikt jednak nie wykonywał ich od dawna, więc złudzenie, że zostaną ocenione mniej surowo jest duże. Tak się jednak nie stanie, albowiem na posterunku stoi cały garnitur rozgrywających, którzy – niczym demiurgowie-agitatorzy z kapownikami w rękach – nazywają wszystkie rzeczy świata tego od nowa. Hołownia jest jednym z nich. Wkurzeni księża spalili kilka książek, Hołownia wychodzi i załamuje ręce – co teraz będzie – woła. Co powie o nas New York Times i BBC?! Nic nie będzie poza tym, że my jako grupa osuniemy się nieco niżej w hierarchii bytów skazanych na degradację. Pora odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule – czym palenie książek różni się od brudzenia duszy. Tym ostatnim procederem zajmuje się właśnie Hołownia, jeśli ktoś nie wie o czym mówię, niech przypomni sobie przypowieść o grobach pobielanych. Cały rynek książki to jedno wielkie brudzenie duszy i degradacja wszystkich, którzy po książkę sięgają, przy jednoczesnym utrzymywaniu fikcji, że książka w życiu pomaga, z książki płynie odwaga….Nie pomaga już ta książka w niczym od dawna, a wypływa z niej jedynie trupi jad. I to właśnie chcieli powiedzieć nam księża z Gdańska. Nie zrozumieli jednak, że żyją w świecie, gdzie komunikacja nie istnieje, a żeby znów zaistniała trzeba najpierw powstrzymać proces degradacji, na który zostali skazani przez macherów od soft power. To można zrobić, ale nie poprzez wykonywanie ruchów gwałtownych. Te bowiem na pewno zostaną zauważone, zanotowane i zostanie wymyślona specjalna strategia dla ich uniknięcia. No chyba, że pogłębią degradację, wtedy będą podtrzymywane, przez różne wytypowane od tego osoby, o zwiększonych możliwościach absorbcji zaufania społecznego, a więc przez samotne matki katoliczki, młodych księży dotkniętych charyzmatem, albo przez zaangażowanych działaczy w typie Andrzeja Chadacza. Ludzie ci będą skakać w rytm religijnego disco polo i wskazywać na swoją i naszą degradację jako na ten wyróżnik, który powinien cieszyć nas najbardziej. Być może będą nawet cytować Ewangelię i mówić, że żyją jak pierwsi chrześcijanie i są w ten sam sposób prześladowani. Nie są, albowiem prześladowania pierwszych chrześcijan miały na celu ich fizyczną eliminację, a nie utrzymywanie przy życiu po to, by obniżyć znaczenie wspólnoty i wpędzić w pułapkę jawną hierarchię Kościoła.
Taka jest mniej więcej sytuacja i ona, póki nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, jest przez wszystkich traktowana lekko. Przeze mnie nie, bo ja muszę mieć wyniki sprzedaży, stąd bardzo czujnie obserwuję co się dzieje wokół. W jaki sposób wychodzi się z degradacji? Poprzez siłę i zmianę okoliczności zewnętrznych przekreślających decyzję kreujące obecny układ. – J’m men – powiedział w pewnym momencie ten facet – sunka wakan no! I tamci posłuchali. Dlaczego jednak posłuchali? Czy dlatego, że on był taki fajny? A skąd, dlatego, że w pobliżu pojawili się Szoszoni. Słowo o Szoszonach. Mało poświęcano im miejsca w literaturze młodzieżowej i popularyzatorskiej, przeważnie przedstawiani byli jako podstępne złośliwe bestie mordujące z zasadzki szlachetny lud Lakota. Coś musiało być na rzeczy, albowiem Szoszoni współpracowali z armią USA i tuż przed sławną bitwą nad strumieniem Małego Wielkiego Rogu, to oni powstrzymali atak kawalerii Szalonego Konia na oddziały generała Crooka. Z Szoszonami nie było więc żartów. To oni zmienili warunki zewnętrzne i powstrzymali degradację naszego bohatera, który stał się swoim dręczycielom bardzo potrzebny, dysponował bowiem know how, którego oni nie posiadali. I to też jest sytuacja typowa, a w dodatku obrotowa. Sam tego doświadczyłem wczoraj. Zdjęto bowiem nasz program z telewizji W Polsce i nie będziemy już występować z Józkiem na antenie. Ponoć dlatego, że internet nie ma wpływu na oglądalność kablówki, która musi gwałtownie tę oglądalność zwiększyć. Nie zadam dyplomatycznie pytania – w stosunku do czego i kogo? Żeby ta kablówka się lepiej sprzedawała zaangażowano do występów Jacka Łęskiego, który prowadzi bardzo nędzny telewizyjny program wraz z Magdą Ogórek, program, gdzie w zasadzie wszyscy drą mordy i na tym polega fun. Okay, to jest jakiś sposób na to, by przestać być koniem. Na ile skuteczny czas pokaże. Zauważyłem jeszcze inny, który mnie nieco zdziwił. Oto w garderobie pojawił się znany bloger Cezary Krysztopa, który ponoć będzie miał tam jakiś program. To ciekawe, szczególnie w kontekście tego zwiększania oglądalności. Mnie zaś najbardziej interesuje, co Cezary zrobi, kiedy w pobliżu pojawią się Szoszoni.
Nie wiem za bardzo jak to jest z tą oglądalnością, ale sądzę, że jak wszystko dzisiaj, pieniądze z reklam są tak naprawdę rozdawane. Stąd sensowniej byłoby nie starać się o oglądalność zmieniając ramówkę, na jeszcze bardziej beznadziejną, ale po prostu te pieniądze komuś zabrać. Jak to zrobić nie wiem, ale sądzę, że są w pobliżu ludzie, którzy widzą dokładnie w jaki sposób przeprowadzić taką operację.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl Postaram się zapraszać tam również Józefa, jeśli się zgodzi, będziemy mogli porozmawiać na tematy, które w telewizji W Polsce nie miałby szansy zaistnieć.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz