Kiedy myślimy o zbrodniach rewolucji, zapewne przed oczami staje nam zazwyczaj obraz dymiących nad dołami śmierci luf naganów w rękach bandytów z bolszewickiej czerezwyczajki, własnoręcznie mordujących prawdziwych i rzekomych zwolenników „reakcji” strzałami z tył głowy. Albo nieprzerwanie pracującej gilotyny na paryskim Place de la Revolution, po Restauracji przemianowanym dla plac Zgody. Niektórzy z nas wspomną też o znacznie bardziej masowych formach uśmiercania „wrogów ludu” wynalezionych przez oświeconych rewolucjonistów znad Sekwany – topieniu opornych księży, którzy odmówili podpisania Konstytucji Cywilnej Kleru, masakrowaniu kartaczami wziętych do niewoli obrońców Lyonu czy terrorze rozpętanym przez „kolumny piekielne” w zbuntowanej Wandei. Inni przywołają sowiecki Archipelag Gułag, wielki głód na Ukrainie, narodowosocjalistyczne obozy zagłady, Lao-gai, kambodżańskie pola śmierci…
Genocyd jako zasada
Ale przecież proces niszczenia cywilizacji chrześcijańskiej zawsze domagał się ofiar. Już zapoczątkowana zerwaniem Lutra z Rzymem, trwająca ponad półtora wieku wielka europejska wojna domowa, której efektem było ostateczne zniszczenie średniowiecznej wspólnoty narodów chrześcijańskich i oderwanie od katolicyzmu wielkich połaci Europy, kosztowała nie tylko setki zniszczonych kościołów i splądrowanych klasztorów, ale i miliony istnień, w tym wielu zamęczonych kapłanów i zakonników.
Zbrodnie rewolucji nie kończą się też wcale na masowych mordach dokonanych przez totalitarne reżimy XX wieku. Wszak rewolucja seksualna, której kulminację właśnie oglądamy, przyniosła prawdziwą hekatombę dzieci, zabijanych w łonach matek. Bez przerwy trwa eskalacja liczby niewinnych ofiar, sięgającej już miliardów.
Widzimy więc wyraźnie, że ostateczne rozprawienie się z warstwą społeczną, narodową czy inną grupą ludzi stających na drodze postępowi, nie jest wypadkiem przy pracy, ale immanentną cechą każdej rewolucji. Czy w ogóle głębokie przemiany religijne, ustrojowe, społeczno-ekonomiczne lub obyczajowe, do jakich dochodziło w wyniku kolejnych rewolucji, mogłyby się obejść bez tych genocydów? Może więc zło wyrządzone niejako przy okazji realizacji utopijnego projektu, to nie tylko wynik modus operandi, ale cel sam w sobie?
Nadzieja i nienawiść
Dotychczasowe reżimy rewolucyjne miały zwykle charakter lokalny, nawet jeśli skutki ich działania obejmowały później swym zasięgiem wielkie połacie globu. Nawet rewolucja bolszewicka, choć rozlała się po całym świecie, nie rozciągnęła nad nim swojej władzy. Dopiero zapoczątkowany w roku 1968 marsz neomarksistów przez instytucje miał się zakończyć uformowaniem globalnej tyranii nowego typu, będącej czymś na kształt kontrolowanego chaosu.
Jednak rewolucja seksualna, której apogeum stanowi wcielanie w życie postulatów skrajnie egalitarnych ruchów homoseksualnego i genderowego, nie generuje sił wystarczających do zburzenia całego dotychczasowego porządku. Owszem, ukierunkowuje ona całe życie prywatne i publiczne, we wszystkich jego przejawach, na sferę seksualną, czyniąc zaspokojenie żądz i popędów jedynym celem życia człowieka i w ten sposób formując masy idealnych poddanych, którzy zaakceptują wszelkie roszczenia władz, jeśli nie państwowych, to ponadnarodowych. Owszem, degraduje ona intelekt i wyjaławia kulturę, wypłukując z niej wszelkie wzniosłe treści, i sprawia, że cywilizacja gnije i zapada się do wewnątrz. Wciąż jednak nie posiada zdolności do mobilizacji społecznej, do wykreowania grup radykalnych aktywistów niesionych zapałem i skłonnych na śmierć i życie walczyć z „siłami reakcji”. Egoistyczne i zdegenerowane mniejszości, w których imieniu występuje, nie są w stanie wykrzesać z siebie energii potrzebnej, by ruszyć z posad bryłę świata.
Chociaż więc marsz przez instytucje powiódł się nad wyraz dobrze, światowa lewica cierpiała ostatnio na deficyt dynamiki, którą w minionych wiekach zapewniały zwykle dwie główne siły motoryczne każdej rewolucji: nienawiść i nadzieja. Ten, kto był w stanie zmobilizować jedną z grup społecznych, tchnąwszy w nią nadzieję na lepszą przyszłość, w której mogła ona spełnić swoje aspiracje, a równocześnie wzbudzić nienawiść do innej części społeczeństwa, ukazując samo jej istnienie jako przeszkodę na drodze do urzeczywistnienia świetlanego celu, ten otrzymywał carte blanche na społeczną inżynierię realizowaną za pomocą kajdan, gilotyn i plutonów egzekucyjnych. Ten zyskiwał współudział lub przynajmniej milczącą akceptację dla swych zbrodniczych planów ze strony jednych, przy jednoczesnym zastraszeniu i sparaliżowaniu oporu drugich.
Różne były więc nadzieje, różne miraże, które wyczarowywano przed oczami tłumów: raz budowania królestwa Bożego na ziemi, innym razem – bezklasowego społeczeństwa wiecznej szczęśliwości czy świata bez władzy i własności. Na różne sposoby przejawiała się też nienawiść: raz wrogami ludu byli papiści, innym razem arystokraci i monarchiści, później burżuazja, wreszcie nienarodzeni stojący na drodze do zupełnego wyzwolenia seksualnego.
Ludzie zbędni
Niestety, przeciwnicy Ładu przez duże „Ł” po raz kolejny znaleźli klucz do skrzyni, w której kotłują się ludzkie namiętności. Oczywiście, aby to uczynić musieli – jak zawsze – pochylić się nad jakimś faktycznym wielkim problemem naszych czasów, rzecz jasna będącym skutkiem jednej z dotychczasowych rewolucji, by następnie go wykoślawić i wyolbrzymić w krzywym zwierciadle dezinformacji, której są wszak mistrzami i wreszcie zaproponować ideologię mającą być jedynym i niekwestionowalnym panaceum. Zafrasowali się więc po faryzejsku nad degradacją środowiska naturalnego – faktycznie bolesną, lecz spowodowaną liberalnym nieumiarkowaniem i socjalistyczną arogancją wobec natury – i z tego zafrasowania powstała ekototalitarna ideologia, dla której przedmiotem emancypacji nie jest już klasa czy grupa społeczna, lecz… cały glob.
Ekototalizm to ostateczna konsekwencja neomarksistowskiego materializmu i ewolucjonizmu, zgodnie z którą najwyższą wartością jest Ziemia, ze swoją przyrodą nieożywioną i ożywioną, ze swoją atmosferą i formacjami geologicznymi, ze swoimi ekosystemami, w których człowiek nie tylko nie jest elementem najważniejszym, ale może się wręcz okazać zbędny, a nawet niebezpieczny. Czyż ratowanie świata, jego klimatu, bogactwa roślin i miliardów czujących istot – zwierząt, stających się współczesnym proletariatem, nie jest celem wystarczająco szczytnym, by w jego imię przekonstruować struktury społeczne, ekonomiczne i polityczne?
Czy wizja przetrwania świata, wolnego od smogu, hałasu i chorób cywilizacyjnych – notabene w wielkiej części stanowiących efekt rewolucyjnych przemian stymulowanych egalitarnymi ideologiami minionych wieków – nie daje nowej nadziei, w imię której co bardziej idealistyczne jednostki gotowe będą złożyć w ofierze nawet życie własne… lub cudze? A skoro mowa o ofiarach, to czy kiedy już wahadło społecznych emocji, wychylone dziś nienaturalnie w kierunku sentymentalizmu i tolerancjonizmu, przechyli się w drugą stronę, nie okaże się, że jak najbardziej uprawniony jest brak współczucia i najmniejszej tolerancji dla tych, którzy zostaną wskazani jako wrogowie? Czy nienawiść do takich ludzi nie stanie się społecznie akceptowanym, a nawet pożądanym nakazem chwili – nową „koniecznością dziejową”? Nienawiść do ludzi zbędnych, nadprogramowych, którzy zostawiają zbyt dużo śladu węglowego, wdychają zbyt wiele powietrza, pochłaniają zbyt wiele zasobów, co przysparza zbyt wielkiego cierpienia ekosystemowi…
Podwaliny ideowe i polityczne pod program depopulacji Ziemi zostały już wszak położone przez wpływowe lobby maltuzjańskie, wywierające przemożny wpływ na rządy, wielkie korporacje i organizacje międzynarodowe. Pozostają tylko rozwiązania praktyczne i znalezienie wykonawców, rozkołysanie emocji i rozkrzewienie nowej wiary, w którym udział wezmą wszystkie wielkie religie świata – a później rozpalenie nienawiści. Początek tych wszystkich procesów już możemy oglądać. Dokąd nas one zaprowadzą? Znowu ogłupiałe tłumy oddające cześć bałwanom i znów ocean ludzkiego nieszczęścia? Znów ktoś zaśpiewa, że krwią zachłysnął się nasz czas, a myśli toną w paranojach? I wreszcie – totalna tyrania globalna, dokonująca najstraszniejszego ludobójstwa w dziejach ludzkości?
Jeśli świat się nie nawróci, jeśli nie wyrwie się z tego obłędnego, rewolucyjnego kołowrotu, taka czeka nas przyszłość.
Widziałem jej cień. Może to zabrzmi głupio, ale dostrzegłem, jak czaił się w oczach Grety Thunberg, kiedy przemawiała do światowych przywódców, zgromadzonych w gmachu ONZ. Spoza jej słów, zapewne napisanych przez kogoś, kto posługuje się tym dzieckiem jak użytecznym narzędziem, przezierała wielka nadzieja. I jeszcze większa nienawiść.
© Piotr Doerre
brak daty publikacji
źródło: magazyn „Polonia Christiana” nr.71 / dostęp: 25 XI 2019
www.pch24.pl
brak daty publikacji
źródło: magazyn „Polonia Christiana” nr.71 / dostęp: 25 XI 2019
www.pch24.pl
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz