OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Tyrmanda amerykańskie ślady

Tyrmand to był przypadek. A może nie…


Dosłownie na kilka godzin wpadł do Chicago młody zdolny polski pisarz, Marcel Woźniak, który wcześniej tropił ślady Leopolda Tyrmanda w Rockford i w Nowym Jorku. Z nami spotkał się w kawiarni i przez ponad godzinę ciekawie opowiadał o Tyrmandzie, byciu pisarzem i planach na przyszłość.

Ewa Malcher, „Dziennik Związkowy” (największy polskojęzyczny dziennik wydawany w USA - przyp. red. ITP):
— Co młody i zdolny polski pisarz robi w Stanach?

Marcel Woźniak:
— Prowadzi badania na temat biografii polsko-amerykańskiego pisarza Leopolda Tyrmanda. Zostałem przysłany przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie prowadzę badania do mojego doktoratu na temat Tyrmanda. Zbieram materiały naukowo-pisarskie do prac biograficznych i badawczych. W 2016 roku opublikowałem biografię Leopolda Tyrmanda pt. „Moja śmierć będzie taka, jak moje życie”. Minęły już trzy lata od tamtej pory, a ja stwierdziłem, że temat ciągle jest niewyczerpany. Publikacja tej książki wiązała się z dziesiątkami spotkań i te spotkania stały się niesamowitym materiałem badawczym. Okazało się, że z Tyrmandem i z tym co napisał, wiąże się wiele niezwykłych rzeczy. Ten polski etap jego życia mam w miarę dobrze udokumentowany, choć ciągle jeszcze jest dużo do zrobienia. Natomiast jego amerykańskie życie jest wciąż kopalnią zagadek i informacji, ponieważ spędził tutaj jedną trzecią swojego życia, osiągnął największy sukces i tutaj zmarł. Dlatego wybraliśmy się do Nowego Jorku (z żoną Agnieszką – przyp. red), gdzie mieszka jego rodzina: dwójka dzieci (bliźniaki Matthew i Rebeca – przyp. red.) oraz wdowa (Mary Ellen Fox – przyp. red.), a także do Rockford w Illinois, gdzie mieszkał przez ostatnie 9 lat życia. Chicago było na mapie jego działalności równie ważnym punktem. Ponieważ także w Chicago publikował w prasie, spotykał się z Polonią amerykańską. A my teraz jesteśmy tutaj w drodze – pomiędzy Rockford a Nowym Jorkiem.

— Istnieją jakieś dowody pobytu Tyrmanda w Chicago?

— Dowiedziałem sie, że w latach 70. Tyrmand był w Chicago z żoną na obiedzie w polskiej restauracji. Żona nie wierzyła w jego opowieści o polskiej karierze, a był już wtedy autorem powieści „Zły”. Dziś powiedzielibyśmy, że był celebrytą, postacią powszechnie znaną – propagatorem jazzu, pisarzem, publicystą, dziennikarzem i osobą publiczną, rozpoznawalną na ulicy. Ale to było w Polsce. Kiedy wylądował w Stanach Zjednoczonych, to zaczął swoje nowe życie. Jednak gdy poszli do polskiej restauracji w Chicago i usiedli przy stoliku, obecni tam ludzie rozpoznali go. Zaczęli szeptać. Właściciel restauracji przyszedł i powiedział, że mogą zamawiać, co chcą na koszt restauracji. Właściciel wtedy powiedział, że zaprasza ich, są jego gośćmi, a żona Tyrmanda – Amerykanka – była zdziwiona i pisarz powiedział do niej: „I told you!” (A nie mówiłem ci!).

— A w której to było restauracji?

— Niestety jeszcze nie wiem. Będziemy szukać. Może ktoś jeszcze żyje, jakiś menadżer, kto będzie to pamiętał.

— Co się działo z Tyrmandem w Stanach?

— Rozdział amerykański w życiu Tyrmanda tak naprawdę jest zupełnie nieznany w Polsce, a w ogóle do niedawna był tajemniczą figurą. To się często działo z życiorysami osób, które emigrowały. Jeśli jeszcze rodzina wymarła, to historia się gdzieś zatrzymywała. Podobnie było z Tyrmandem, który w Polsce zostawił byłą żonę, czyli panią Barbarę Hoff – publicystkę i projektantkę i propagatorkę mody, która do dzisiaj żyje w Warszawie, mieszka na Mariensztacie. Ale tak naprawdę nikt mu nie został w Polsce. Więc on wyjechał do zupełnie nowego świata. W Polsce został ocenzurowany, też tak środowiskowo został zbanowany, jako taki aspirujący pisarzyna, taki troszkę hochsztapler, taki pisarz jednego sezonu… Tak sobie odbijano na nim. A jeszcze w 1968 roku w odpowiedzi na wydarzenia w Czechosłowacji, zrzekł się na łamach „New Yorker Magazine” albo „Los Angeles Times” polskiego obywatelstwa. Bardziej symbolicznie niż naprawdę. Nie wiem, czy naprawdę zrzekł się tego polskiego, ale wiem, że w 1972 roku dostał obywatelstwo amerykańskie. W Polsce wszyscy wtedy stwierdzili: „A tam, imperialiści go podkupili!”. O tym, co się działo z Tyrmandem w Ameryce wiedzieli nieliczni przyjaciele – Stefan Kisielewski, Tadeusz Konwicki, Zbigniew Herbert.

— W tamtych czasach komunikacja była bardziej utrudniona…

— No tak. Listy były otwierane. Więc komunikacja istniała tylko, kiedy przyjeżdżali do Ameryki. Wiem z opowieści córki Konwickiego – Marii, że kiedy Konwicki przyjeżdżał z Tyrmandem do domu w Ameryce i obaj zaczynali rozmawiać, to trwało to nieprzerwanie, do rana. Wtedy tak naprawdę historia Tyrmanda w Polsce się skończyła. Przetrwał „Zły” – ta kultowa powieść warszawska. W roku 1980 został wydany w Londynie „Dziennik 54” i był kolportowany jako taka niepodległościowa literatura. Sam Tyrmand gdzieś tam funkcjonował. Czasami coś pisał w „Kulturze” paryskiej, raz na jakiś czas do niego zadzwoniono z Radia Wolna Europa (co porabiają polscy pisarze za granicą na święta, jakieś życzenia itd.). I to by było tyle. W roku 1985 w Warszawie na Placu Zbawiciela zawisła klepsydra, że zmarł „polski pisarz, wybitny amerykański konserwatysta – Leopold Tyrmand”. Tylko ludzie się pukali w czoło – jaki konserwatysta?! Przecież propagator jazzu, organizator Jazz Jamboree; facet od panienek, muzyki i samochodów, od super książki. I on był konserwatystą? W ogóle nie mogli w to uwierzyć.

— Kiedy w Polsce pojawiło się ponowne zainteresowanie Tyrmandem?

— Na początku lat 90-tych Tyrmand jakby odżył w Polsce. Zaczęto wznawiać jego książki. Powstał kolejny film dokumentalny „Amerykański brzeg Leopolda Tyrmanda” w którym dwójka naukowców objechała Amerykę. Byli w Rockford, w Nowym Jorku, Chicago, byli na Uniwersytecie Stanforda, gdzie są archiwa po Tyrmandzie. I Tyrmand został zahibernowany jak Disney – trzydziestoparoletni facet w kolorowych skarpetkach, który był apostołem jazzu, bikiniarzem, został – jak Zbyszek Cybulski czy Marek Hłasko – zatrzymany w czasie. Powstała jeszcze książka pt. „Zły Tyrmand” Mariusza Urbanka, w której zebrał wypowiedzi ludzi, którzy Tyrmanda pamiętali. Dzięki tej książce już na zawsze Tyrmand został „facetem w kolorowych skarpetkach”. Niestety nie miał rodziny, która mogłaby coś zrobić z tym dorobkiem. Rodzina żyła w Ameryce i mówiła po angielsku. I historia się rozmyła… O tym życiu amerykańskim – cisza, jakby nigdy go nie było. I tak by pewnie zostało na zawsze, gdyby…

— … gdyby nie Marcel Woźniak?

— Najpierw w 2008 r. syn Matthew przyjechał jako 30-latek do Warszawy (Tyrmand został ojcem w wieku 60 lat). Jest taka scena we wspomnieniach Matthew, jak idzie tunelem koło Dworca Centralnego i widzi chłopaka, który gra na gitarze, zbiera pieniądze i obok niego leży rozłożona książka wierzchem do góry. To był „Zły”. Matthew się zatrzymuje, patrzy na tytuł i tego chłopaka i mówi do niego po angielsku: „Dlaczego czytasz tę książkę?”. Chłopak odpowiada mu po angielsku: „To jest ‘Zły’. Jak możesz nie znać tej książki? Wszyscy ją znają. To książka o tym mieście. Jest świetna”. A Matthew do niego: „Tak się składa, że to mój ojciec napisał tę książkę”. Obaj byli zszokowani. Chłopak jakby zobaczył ducha, bo Matthew wygląda jak ojciec. Matthew słyszał, że ojciec był znany, ale to było dawno temu. Nagle Matthew Tyrmandowi zablokował się facebook, bo dostał kilka tysięcy zaproszeń. Takie nazwisko ciężko pomylić. Zaproszenia wszędzie. Ludzie zaczęli znowu o Tyrmandzie mówić, syn zaczął trochę mówić o ojcu – tyle co wiedział. Postanowił się też zająć prawami autorskimi. I jak dziś spojrzy się na Instagram to jest taka moda, że jak się wrzuca zdjęcia Warszawy z jakieś ciemnych uliczek, to trzeci lub czwarty hasztag to #tyrmand.

— Tyrmand zaczął żyć jako hasztag. To znak naszych czasów! Ale jak Tyrmand znalazł się w twoim życiu?

— Byłem na studiach w Toruniu i byłem takim wiecznym studentem – czerwone włosy, grałem w zespole… Ale poszedłem na seminarium do takiego najtwardszego profesora na uczelni, wybitnego znawcę Lema, Sienkiewicza, Ingardena – filozofa polonistę. On jak mnie zobaczył, to powinien mnie z tych zajęć normalnie wykopać, bo co taki leser będzie u niego robił. A on powiedział: „To ja pomyślę i coś panu wymyślę”. To on zadał mi lekturę, książkę „Zły”. Przeczytałem ją w dwa dni. To był profesor, który miał nosa. Teraz robię doktorat, chociaż trzy lata temu miałem tylko maturę. Skończyłem szybko wszystkie kolejne stopnie studiów – właśnie przez Tyrmanda. Może to był przypadek. A może nie.

— Będziesz pisał scenariusz do filmu „Zły”?

— On już jest napisany. Matthew Tyrmand zebrał producentów, fundusze i to ma powstać. Na razie na festiwalu w Gdyni miał premierę film “Pan T.”.

— Biografia Tyrmanda, którą już wydałeś, choć bardzo szczegółowa jest niezwykle interesująca. Ile czasu zabrało zebranie tego w całość?

— Rok zajęło zebranie materiałów. I wiem, że nie wszystko w tej książce jest. Natomiast to była pasjonująca historia, bo Tyrmand miał fascynujące życie i pozostawił po sobie wiele śladów. To był tego typu człowiek, który chciał, żeby ktoś kiedyś zobaczył, co on w życiu robił, jakim był człowiekiem. Pisał, co przeżył, co zobaczył. Do książek wkładał swoje przeżycia. Robota paciorkowa.

— Jego życie to gotowy scenariusz na film!

— To był człowiek, który gdzieś jechał po to, żeby opowiedzieć, że tam był. Nie zmyślać. Potem mamy jego zdjęcia z Picasso, a jego syn ma na ścianie w swoim mieszkaniu pięć listów od Ronalda Reagana. Tyrmand to był człowiek, który pozostawił po sobie wiele śladów, ale rozproszonych. W przyszłym roku będzie „Rok Tyrmanda” w Polsce. Cieszę się z tego. Chcę napisać kolejną książkę o nim, o tych historiach współczesnych, o tym gdzie Tyrmand dzisiaj „żyje”.

— A co Tyrmand robił w Rockford?

— Jest taka historia z Rockford. Leopold Tyrmand prowadził tam konserwatywne pismo „Chronicles of Culture”. Mieli swoich prenumeratorów. Z tego żyli. Przyszedł do niego Polak i mówi, że jest przedstawicielem polskiej społeczności, że tutaj jest polski kościół i byłby pan dla ludzi tutaj autorytetem. A Tyrmand: „Po co pan do mnie przyszedł? Co ja mam z wami przy schabowym siedzieć?”. Trochę mi to burzy tę wizję Tyrmanda, który udziela się w Solidarności, współpracuje z Polonią. Może był trochę takim bufonem.

— Łatwo jest być pisarzem w dzisiejszych czasach w Polsce?

— Pisarz musi ciężko pracować i jest rynek, który weryfikuje, kto z konkurencji jest lepszy. Rynek ci pokazuje, ile możesz dostać za to, co robisz. Ja żyję z pisania i jest bardzo trudno, dlatego też muszę podejmować decyzje marketingowe. Boję się, że za 10 lat będę zgorzkniały. A nie chcę być zgorzkniały, bo ostatecznie moje życie to coś więcej, niż tylko pisanie książek.

— Dziękuję za rozmowę!


© Ewa Malcher
Chicago, 3 listopada 2019
źródło publikacji:
www.DziennikZwiazkowy.com






Prawie ostatnia biała plama na mapie poszukiwań


Dom zaprojektowany przez Leopolda Tyrmanda, do którego wprowadził się z rodziną kilka miesięcy przed śmiercią, pod koniec 1984 roku.
Szukaliśmy go jeżdżąc po okolicach Rockford z Renatą i Bogdanem. Renata prowadzi tu polską szkołę, Bogdan pracuje w fabryce produkującej wtryski do samolotów. Tropem była stara fotografia, a utrudnieniem fakt, że wykonano ją od podwórza, a domy oglądaliśmy od ulicy.
Gdy przejechaliśmy jeszcze raz ulicą Dunbarton, powiedziałem, że chcę wysiąść. Linia dachu… Zapukałem od frontu. Otworzył wysoki, łysiejący mężczyzna po sześćdziesiątce. Miał zielony dres i spory nos zwieńczony okularami.

– Dzień dobry. Czy to pana dom? – wskazałem na fotografię w książce.

– T-t-tak..?

– Kiedy pan się tu wprowadził?

– Maggie! – krzyknął wgłąb mieszkania. – Od kiedy tu mieszkamy?!

– 1985! – dobiegło z wnętrza.

– Poprzedni właściciel był polskim pisarzem? – zauważyłem.

– Polsko–żydowskim – dodał. – Zmarł na Florydzie, miał bliźniaki. A od robotników wiem, że zaprojektował wnętrze.

– Czy mogę pokręcić się po tyłach domu?

Przeczucie okazało się słuszne. Gdy wracaliśmy, żona pokazała mi zdjęcia w telefonie. Okazało się, że ten dom był pierwszym, który zwrócił jej uwagę, jak tylko wjechaliśmy na Dunbarton.

– Skąd wiedziałaś?

– Intuicja.


© Marcel Woźniak
Chicago, 3 listopada 2019
źródło publikacji: „Tyrmand to był przypadek. A może nie…”
www.DziennikZwiazkowy.com






Ilustracje:
fot.1 © Jacek Boczarski / za: www.dziennikzwiazkowy.com
fot.2 © Marcel Woźniak / za: www.dziennikzwiazkowy.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2