Smog, dywersje i finanse
Za przykładem niebieskim, wszystko się zmieniło – można by strawestować słowa Adama Mickiewicza z „Pana Tadeusza”, komentując sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju. Zazwyczaj na tydzień przez Bożym Narodzeniem na polach i drogach zalegał śnieg, z którym walczyła służba drogowa, a życie polityczne, a potem wszelkie zwolna zamierało i zaczynał się okres świątecznej nirwany, trwający aż do Trzech Króli, których pan Ryszard Petru, ongiś pieszczoch co najmniej 11 procent naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, naliczył aż sześciu. Dzisiaj ani nie ma śniegu, którego za Gomułki było więcej, niż nawet za Gierka, ani nie widać oznak nirwany. Pan Ryszard przestał już być naszą duszeńką, a nawet odwróciła od niego swoje oblicze moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która postanowiła bisurmanić się w fundacji broniącej ofiar pedofilii. Sic transit gloria mundi – mawiali starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, która w tym przypadku oznacza, że tak przemija sława świata. Zresztą zaszła nie tylko gwiazda pana Ryszarda, bo słychać, że i Wielce Czcigodna Katarzyna Lubnauer też się znudziła kierowaniem tą całą „Nowoczesną”, która w związku z czym pewnie umrze śmiercią naturalną z powodu braku zainteresowania, podobnie jak to było z formacjami jednorazowego użytku w przeszłości: Partią Przyjaciół Piwa, Akcją Wyborczą „Solidarność”, Ligą Polskich Rodzin, Samoobroną, Ruchem Palikota, ruchem Pawła Kukiza - że wymienię tylko ugrupowania mające reprezentację parlamentarną. Zgasły one jeszcze szybciej, niż ich wspaniałe plany, pozostawiając w politycznej atmosferze trochę swędu, który – jak wiadomo – jest istotnym składnikiem smogu, co to na rozkaz Unii Europejskiej nęka nasz nieszczęśliwy kraj. Wspominam o tym, bo właśnie pan Marian Kowalski, co to z niejednego komina już wygartywał, ogłosił powstanie kolejnej formacji pod nazwą Konfederacja Narodowa, z którą pamiątkowe zdjęcie zrobił sobie Wielce Czcigodny Antoni Macierewicz. „Zachodzim w um z Podgornym Kolą”, ilu działaczy tej nowej formacji było w swoim czasie współpracownikami Wielce Czcigodnego ministra Antoniego Macierewicza, ma się rozumieć – niekoniecznie jawnymi. Najwyraźniej po zdymisjonowaniu Wielce Czcigodnego Antoniego Macierewicza w ramach tak zwanej „głębokiej rekonstrukcji rządu”, Naczelnik Państwa zleca mu coraz niewdzięczniejsze i – co tu ukrywać – coraz brudniejsze zadania. Z kim przestajesz, takim się stajesz, więc trochę mi szkoda Wielce Czcigodnego, którego pamiętam z konspiracji lat 70-tych, jako człowieka pomysłowego i odważnego - że teraz musi afiszować się z tą nową formacją. Ale mówi się: trudno, skoro jest rozkaz, by w ten sposób robić dywersję Konfederacji Wolność i Niepodległość, którą Naczelnik Państwa najwyraźniej uważa za zagrożenie większe i od pogrążającej się w kryzysie Platformy Obywatelskiej i Lewicy, to nie ma rady; ktoś musi się poświęcić, więc dlaczego nie Wielce Czcigodny? Czego to się nie robi dla Polski, a w każdym razie – dla Naczelnika Państwa? Nawiasem mówiąc w Zjednoczonej Prawicy rozpoczęła się walka o schedę po Naczelniku, która przypomina walkę diadochów po smierci Aleksandra Wielkiego, tyle, że w skali nieporównanie mniejszej. Ciekawe w jakim stopniu w promocję nowej partii zaangażują się jeśli nawet nie stare kiejkuty, to przynajmniej ABW – bo rządowa telewizja już to zrobiła.
Tymczasem coraz lepiej możemy domyślać się przyczyn, dla których Donald Tusk nie stanął do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Sytuacja jest trochę podobna do tej z roku 2010, kiedy premier Donald Tusk dostał szlaban na prezydenckie wybory, do których niecierpliwie przebierał wszystkimi nogami. Wtedy jednak stare kiejkuty, których obróżkę chciał sobie trochę poluzować przy pomocy wsadzenia do aresztu wydobywczego pana Petera Vogla, postawiły mu szlaban, w efekcie czego prezydentem został ich faworyt, Bronisław Komorowski. Wygrał on „prawybory” w Platformie z Księciem Małżonkiem, czyli Radosławem Sikorskim, który po 9 latach właśnie przypomniał sobie, że była to „ustawka”. Więc teraz znowu Donald Tusk dostał szlaban na przyszłoroczne wybory prezydenckie, ale tym razem Nasza Złota Pani dała szlaban nie za karę, tylko dlatego, by nie zużył się moralnie, próbując opanować narastający w naszym nieszczęśliwym kraju chaos. Bo Nasza Złota Pani najwyraźniej zmierza do wywołania w naszym bantustanie narastającego chaosu, wykorzystując w tym celu wszystkie posiadane atuty, w postaci instytucji Unii Europejskiej a zwłaszcza – Europejskiego Wymiaru Sprawiedliwości – no i Stronnictwo Pruskie w kraju. Skoro tak, to niech się buja z tym wszystkim Andrzej Duda, podczas gdy Donald Tusk bezpiecznie przeczeka to wszystko za granicą, co wcale nie przeszkadza mu w rozpoczęciu już teraz kampanii wyborczej na wybory prezydenckie w roku 2025. Właśnie wezwał do czegoś w rodzaju powstania w obronie praworządności, w myśl strategii „ulica i zagranica”. Wy tu róbcie uliczne zadymy, podczas gdy ja załatwię, by miały one za granicą pożądany rezonans. Toteż na dźwięk znajomej trąbki natychmiast poderwał się Kukuniek, odgrażając się, że „stanie na czele” milionowego „marszu na Warszawę”, żeby zrobić raz na zawsze porządek ze znienawidzonym reżymem Kaczyńskiego. Jak padnie taki rozkaz, to Kukuniek oczywiście „stanie na czele”, nawet gdyby uczestnicy marszu mieli go transportować na taczkach. Z panem Władysławem Frasyniukiem takich problemów nie będzie, bo czego jak czego, ale wigoru mu nie brakuje, skoro nawołuje, by „PiS jebać i się nie bać!” PiS liczy sobie kilkadziesiąt tysięcy działaczy, więc pan Frasyniuk stawia sobie bardzo ambitne zadanie i esperons, że jakoś mu sprosta.
Ciekawe, że tym wszystkim planom i oczekiwaniom jakby wychodził naprzeciw również Naczelnik Państwa, zapalając zielone światło dla ustawodawstwa zmierzającego do przejścia na ręczne sterowanie sądami przez rząd. Niezawisłe sądy w odpowiedzi nie tylko podejmują stosowne uchwały i protesty, ale inspirują też pożytecznych idiotów, by urządzali zadymy, a paliwa do tego wszystkiego dostarcza rząd, próbując przejść na ręczne sterowanie sądami i sędziami. Nie przypuszczam, by była to jakaś samowolka ministra Ziobry, tylko akcja podjęta za aprobatą Naczelnika Państwa. A jaki on ma w tym interes? Ano właśnie 17 grudnia ogłoszona została podwyżka ceny prądu, a przecież nie jest to bynajmniej ostatnie słowo. Oznacza to, że czar „dobrej zmiany” powoli dobiega końca i wkrótce nastąpi bolesny powrót do rzeczywistości. W tej sytuacji – o czym wspominałem już dawno temu – Naczelnik Państwa zaczyna starannie reżyserować swój upadek, by pozostawić wrażenie, że padł pod ciosami przemocy zewnętrznej, co może nie być tak całkiem odległe od prawdy, za to, że chciał, by „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Na podobnej przecież zasadzie funkcjonuje kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego – że padł ofiarą zbrodniczego zamachu, a nie po prostu zginął przy niefortunnym lądowaniu. Tedy prezydent Kaczyński ma już swoje pomniki, place i ulice, podczas gdy Naczelnik Państwa wznosi pomnik trwalszy od spiżu (exegi monumentum aere perenius), w sercach i wdzięcznej pamięci swoich wyznawców, którzy w nocnych rodaków rozmowach będą wzdychali: „za Kaczyńskiego to dopiero było; prawie tak samo, a może nawet lepiej, niż za Gierka!”
Tymczasem przygotowania do żydowskiej okupacji Polski posuwają się naprzód. Niedawno odbyła się narada z udziałem ministra finansów, pana Tadeusza Kościńskiego oraz arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, poświęcona wprowadzeniu obrotu bezgotówkowego w Kościele, kiedy już padnie rozkaz, by zlikwidować w Polsce obrót gotówkowy – czego domaga się właśnie pan minister. Pan minister uzasadnia konieczność likwidacji obrotu gotówkowego z jednej strony tym, że produkcja pieniędzy i czynności związane z obrotem gotówką kosztują państwo 17 mld złotych rocznie, a poza tym gotówka jest szkodliwa dla środowiska. Ciekawe, że od czasów, gdy Fenicjanie wynaleźli pieniądze, bicie monety, a potem – produkcja pieniądza papierowego uchodziły za przedsięwzięcia nader intratne i królowie często toczyli o to walki. Najwyraźniej tyko w Polsce nie opłaca się nawet produkcja pieniędzy, bo argument o dewastacji środowiska można spokojnie włożyć między bajki. Natomiast tak naprawdę, to likwidacja obrotu gotówkowego nie tylko otwiera możliwość totalnej inwigilacji każdego człowieka przez banksterów, ale w dodatku – co jest o wiele groźniejsze – możliwość wyłączenia każdego człowieka i każdej instytucji, np. Kościoła katolickiego i to w sensie dosłownym. Ciekawe, że jeszcze w starożytności pisał o tym w „Apokalipsie” święty Jan – że kto nie będzie miał znamienia Bestii, nie będzie mógł ani niczego sprzedać, ani niczego kupić.
Zanim jednak to nastąpi, zanurzmy się w świątecznej nirwanie, podczas której, niespiesznie, przy kupionej za gotówkę wódeczce, możemy w gronie przyjaciół obmyślić sposoby zapobieżenia temu zagrożeniu – na przykład stawiając prezydentowi Andrzejowi Dudzie ultimatum, że jeśli nie doprowadzi do odwołania pana ministra Tadeusza Kościńskiego, to niech nie liczy na głosy w przyszłorocznych wyborach. Jak się okazuje, wyjście z sytuacji jest, więc mimo zagrożeń jeszcze te Święta mogą być wesołe, czego wszystkim życzę.
Opiumowanie w służbie ludu
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, które od 1944 roku budzą w Polsce żywe emocje. Najpierw za sprawą Józefa Stalina i jego tubylczych kolaborantów z korzeniami i bez, którym wytłumaczono, że jak chcą robić tu kariery („dziś niczym, jutro wszystkim my” - głosiła „Międzynarodówka”), to w żadnym wypadku nie mogą wierzyć w Boga, którego w charakterze „opium dla ludu” stręczy im reakcyjny kler. Bo w tamtych czasach monopol na „opium dla ludu” miała spółka autorska Marks i Engels, wzbogacona pismami wiecznie żywego Lenina, no i oczywiście – spiżowymi dziełami Józefa Stalina. Skoro monopol na dostawy „opium dla ludu” miała wspomniana spółka ze swymi glossatorami, to zwalczanie innych dostawców było rodzajem walki konkurencyjnej. Do tego aspektu ekonomicznego dochodziły również inne. Po pierwsze, reakcyjny kler oferował ludowi opium zupełnie innego rodzaju, niż wspomniani monopoliści, więc na lud zażywający jeden rodzaj, inny już nie działał. Po drugie – centrala reakcyjnego kleru znajdowała się poza zasięgiem Józefa Stalina, a po trzecie – reakcyjny kler był firmą znakomicie zorganizowaną i obecną na rynku opiumowym od wieków, podczas gdy dostawcy nowego opium dopiero ten rynek zdobywali. Toteż wynajęci specjaliści od marksizmu-leninizmu – bo nowe opium funkcjonowało pod taką nazwą handlową – dowodzili uczenie, że z tym całym Bożym Narodzeniem to nieporozumienie; żadnego Bożego Narodzenia nie było, a Jezus nigdy nie istniał. Absolwenci akademii pierwszomajowych gorąco w to wierzyli i zamiast religianckich ceremonii, wycinali na przykład swoim latoroślom fotografie Stalina z fajką. Pamiętam taką czytankę, w której chłopczyk pochodzący z porządnej, ubeckiej dynastii, domaga się od ojca, by mu taką fotografię wyciął, bo on ją lubi „najbardziej”. Jaki użytek potem z niej zrobił – tego już czytanka nie wyjaśniała, ale jakiś cel musiał przecież być.
Później, gdy Józef Stalin nieco się zaśmierdział, a jego kolaboranci z korzeniami albo wyjechali do bezcennego Izraela, gdzie pozakładali sobie jarmułki i tałesy i ostentacyjnie kiwali się pod Ściana Płaczu – bo w Izraelu, jak wiadomo, w użyciu było i zresztą jest nadal – całkiem inne opium, od jeszcze innego dostawcy. Obłąkani docenci stopniowo tedy zapominali o swoich wiekopomnych odkryciach, że Jezus nigdy nie istniał i ostrożnie dopuszczali hipotezę, że owszem, niech mu będzie, mógł nawet sobie istnieć, bo na tym etapie budowy socjalizmu nie ma to nic do rzeczy, ale jeśli nawet, to tylko literatura, podczas gdy spółka Marks i Engels dostarcza prawd naukowych – że na przykład państwo będzie zanikało, a wraz z nim pieniądze. Wprawdzie doświadczenie potoczne pokazywało, że jest akurat odwrotnie; że państwo, to znaczy - „aparat przymusu” nie tylko nie zanika, ale jakby coraz bardziej się rozbudowuje, a co do pieniędzy, to nawet towarzysz Szmaciak w te opowieści nie wierzył – ale co nauka, to nauka, zwłaszcza, że na podstawie tych zbawiennych odkryć można się było doktoryzować habilitować i docentować. „Szmaciak chce władzy nie dla śmichu, lecz dla bogactwa, dla przepychu. Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłośc ma Ludzkości” - pisał poeta. „Forsę” - a więc forsa musi być i nie w tym problem, żeby ją likwidować, tylko – żeby ją mieć.
Ta sprawa nabrała szalonej aktualności u progu transformacji ustrojowej, kiedy to dawni bojownicy o zlikwidowanie własności prywatnej i kapitalizmu, jeden przez drugiego zaczęli się uwłaszczać w spółkach nomenklaturowych, a ci najbardziej zahartowani w bojach – w Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Przypomnijmy, że państwo na nielegalną operację skupienia polskich długów na międzynarodowym rynku finansowym wyłożyło 1 700 mln dolarów. Długi skupiono za 60 mln dolarów, a resztą „gdzieś” się rozeszła. Ile z tego wzięli żydowscy pośrednicy, a ile bezpieczniacy – tego nie udało się ustalić, mimo długoletniego śledztwa i procesu prowadzonego przez aż dwa niezawisłe składy sędziowskie, ponieważ pani sędzia Barbara Piwnik skorzystała z propozycji objęcia stanowiska ministra sprawiedliwości w rządzie premiera Leszka Millera i w ten sposób sprawa FOZZ wróciła do punktu wyjścia. Ponieważ nie było do końca jasne, czy w nowym ustroju, jaki zaczął wyłaniać się z odmętów transformacji, trzeba będzie porzucić sprośne błędy Niebu obrzydłe i zacząć wierzyć w Jezusa i Boże Narodzenie, więc nawet pan red. Michnik wziął i ochrzcił swego syna. Ten chrzest na szczęście odbył się bez komplikacji, chociaż obrzędu dokonał ksiądz prałat Jankowski, bo w przypadku pisarza Andrzeja Szczypiorskiego cały obrządek podobno trzeba było powtarzać, ponieważ pierwszy chrzest mu się nie przyjął. Nawiasem mówiąc, pan red. Michnik odegrał się na księdzu Jankowskim za tę chwilę słabości, demaskując go w swojej żydowskiej gazecie dla Polaków jako pedofila i w ogóle. Bo już wkrótce okazało się, że wcale nie trzeba udawać pobożności, że Kościół utracił przywilej na wystawianie certyfikatów przyzwoitości, a monopol po staremu przejęła żydomomuna, tym razem występująca nie pod czerwonymi sztandarami z marksistowskimi emblematami, tylko pod szyldem „Zakonu Synów Przymierza”, za którym schronili się dawni aktywiści Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, uchodzący z tego powodu za „filozofów”.
W tej nowej sytuacji mądrość etapu wymagała, by z tymi naukowymi odkryciami, że Jezus wcale się nie narodził bo w ogóle nigdy nie istniał, na razie się nie afiszować, do czasu, gdy wspomniany „Zakon” przejmie kontrolę nad eklezjastycznym dostawcą „opium dla ludu”. Nie oznacza to, ma się rozumieć, że zakazane są wszelkie formy aktywności na pozostałych odcinkach frontu ideologicznego. Zgodnie bowiem że spiżową dyrektywą Józefa Stalina, niech sobie to całe „opium” będzie chrześcijańskie, a nawet katolickie w formie, ale zakonowe w treści. Toteż na jednym odcinku uwija się ptaszek Boży, który łagodną perswazją dowodzi, że Jezus, owszem, urodził się, jakże by inaczej, ale bynajmniej nie zmartwychwstał, a tylko apostołowie tak bardzo tego pragnęli, aż w końcu zaczęło im się coś wydawać. Takie rzeczy, owszem , niekiedy się zdarzają i przypominam sobie, jak to w latach 60-tych, w powiecie biłgorajskim, w okolicy z partyzancką przeszłością, podczas suszenia tytoniu biesiadowaliśmy przy wódeczce z dawnymi AK-owcami, którzy wspominali wojenne i powojenne czasy. Był tam z nami miejscowy nauczyciel, o kilka lat młodszy ode mnie, ale po tęgim łyku i jemu też przypominały się różne bojowe akcje, chociaż przezornie unikał szczegółów. Skoro tak, to nie ma co się opiumować nieracjonalnie, tylko w służbie rewolucji i ludu, to znaczy - raczej skupić się na działalności socjalno-charytatywnej, no i oczywiście – na ochronie zwierząt, które – tylko patrzeć – jak otrzymają obywatelstwo, będą miały rzecznika swoich praw, no i oczywiście – będą głosowały w wyborach. Zwierzęta bowiem – jak ludzie, z czego a contrario wynika, że ludzie – jak zwierzęta, więc nic dziwnego, że coraz więcej przedstawicieli gatunku ludzkiego zachowuje się po zwierzęcemu. Nie było dotąd jeszcze jasne, czy ryby są też zwierzętami, ale okazało się, że są, w związku z tym już wkrótce aktywiści położą kres wigilijnemu mordowaniu karpi i już nic nie przeszkodzi im w propagowaniu ćwiartowania dzieci przed urodzeniem w specjalnych rzeźniach niewiniątek imienia judejskiego króla Heroda.
Szanowni Czytelnicy i Uczestnicy Forum
Oto kolejna rocznica największego wydarzenia w dziejach ludzkości – jak wierzą chrześcijanie – kiedy to za panowania cesarza Oktawiana Augusta, w prowincji syryjskiej imperium rzymskiego, w której znajdowało się Królestwo Judzkie, rządzone twardą ręką Heroda Wielkiego, który godność królewską otrzymał z łaski rzymskich triumwirów, przyszedł na świat Stwórca Wszechświata, wcielając się w postać ludzką. Ci, którzy chrześcijanami nie są, ale są ludźmi inteligentnymi muszą przyznać, że jeśli nawet nic takiego się nie zdarzyło, to znaczy - jeśli nie ma żadnego Stwórcy Wszechświata, w związku z czym nie mógł on w tej sytuacji przybrać ludzkiej postaci – to taka fantazja legła u podstaw najpotężniejszej literatury wszech czasów, wobec której wysiłki laureatów literackiej Nagrody Nobla, zwłaszcza ostatnich edycji, nie wytrzymują jakiegokolwiek porównania. W tym bowiem przypadku mielibyśmy do czynienia nie tylko z gigantyczną wizją, ale i tajemnicą – dlaczego właściwie w umyśle Stwórcy Wszechświata zrodziło się takie pragnienie. I jak w tak zwanej „osobliwości” zawodzą wszelkie prawa fizyki, tak i w obliczu tej tajemnicy bezsilne są prawidła logiki, jako, że Absolutu w sylogizmach zamknąć niepodobna. Drugą tajemnicą obok tej głównej jest jednak i to, że ta literatura wychodzi naprzeciw pragnieniom olbrzymiego ordynku ludzkich pokoleń. Czyżby te pragnienia były czystym przypadkiem? Trzecią tajemnicą, bo – jak mawiali starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji – omne trinum perfectum – co się wykłada, że wszystko co potrójne, jest doskonałe – jest to, że nawet ci, którzy religią chrześcijańską pogardzają, jako „opium dla ludu” i narkotyzują się rozmaitymi specyfikami dostarczanymi przez żydokomunę – w tę rocznicę odczuwają coś na kształt melancholii. No i dobrze, bo pycha musi przynosić przynajmniej takie konsekwencje. Zaś ci, którzy idą za radą poety i „wiarą korzą zmysły i rozum swój”, odczuwają radość w przeczuciu potężnego ładunku przyjaźni z zaświatów. Próbując się do niej dostroić, składają sobie życzenia, które – gdyby spełniły się chociaż w połowie – oznaczałyby przybliżenie się Królestwa Bożego. Toteż i ja życzę Państwu łaski Nieba, która przekłada się na zdrowie, pogodę ducha nawet w obliczu przeciwności i wszelkiej pomyślności - bo przecież każdy ma jakieś plany również względem siebie. Dziękuję Wam za objawy życzliwości, zarówno w postaci wsparcia duchowego, jak i materialnego, których tak wiele doświadczyłem zwłaszcza w tym, kończącym się roku. Dziękuję również za wsparcie, jakiego udzieliliście Państwo w postaci 1 procenta podatku, na leczenie i rehabilitację Marcina Walczyńskiego. Tak się szczęśliwie złożyło, że Wasze pieniądze dotarły do jego rodziców jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, dostarczając dodatkowej radości.
Ballada o wolnych sądach
Wprawdzie konstytucja, na którą nie tylko powołują się wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, a niektórzy nawet z nią sypiają stanowi w art. 178 ust. 3, że sędzia nie może należeć do partii politycznej, związku zawodowego, ani prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z zasadami niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Do partii politycznych – o ile mi wiadomo – sędziowie nie należą, podobnie, jak do związków zawodowych, ale nie ma już pewności, czy nie prowadzą działalności publicznej, która... - i tak dalej. Czy urządzanie publicznych manifestacji lub uczestniczenie w manifestacjach wpisujących się w polityczną wojnę, jaka z powodu pragnienia odzyskania przez Niemcy wpływów politycznych w Polsce, przewala się od lat przez nasz nieszczęśliwy kraj, nie jest taką konstytucyjnie zakazana formą aktywności? Wprawdzie sędziowie biorący udział w takich przedsięwzięciach nie należą do partii politycznych, które te zadymy organizują, ale po co mają należeć, skoro w ten właśnie sposób uczestniczą w działalności tych partii? Tego rodzaju zaangażowanie sędziów podważa zarówno przekonanie o niezależności sądów, jak i niezawisłości sędziów.
Ale to jeszcze nic, to drobiazg niewątpliwy w porównaniu z tym, że konstytucja expressis verbis zakazuje sędziom członkostwa w partiach politycznych i związkach zawodowych, natomiast ani słowem nie wspomina, że sędziowie nie powinni być tajnymi współpracownikami tak zwanych „służb specjalnych”, czyli mówiąc potocznie – bezpieki. Nie przypuszczam, by to było następstwem jakiegoś przeoczenia czy roztargnienia autorów konstytucji, ze tego słonia w menażerii nie zauważyli. To już prędzej można przypuścić, że pominęli tę sprawę celowo. Wyobraźmy sobie bowiem, że każdy z nas jest szefem której z bezpieczniackich watah, dajmy na to – Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ta agencja musi mieć agenturę, to znaczy – konfidentów, przy pomocy których penetruje operacyjnie rozmaite środowiska. Nie tylko zresztą penetruje, ale również za pośrednictwem agentury wpływa na funkcjonowanie instytucji, w których przedstawiciele tych środowisk uczestniczą. Przecież szefowie bezpieki nie werbują agentury w środowisku gospodyń domowych, a w każdym razie – nie przede wszystkim. Przede wszystkim bowiem werbują agenturę tam, gdzie rozmaite pomysły przybierają postać prawa, czyli w konstytucyjnych organach państwa, następnie w miejscach, gdzie kontroluje się kluczowe segmenty gospodarki, dalej tam, gdzie decyduje się o śledztwach; komu zrywamy paznokcie, a komu nie, w miejscach, gdzie wydaje się wyroki; kto idzie za kraty, a kogo oczyszczamy z fałszywych zarzutów, no i wreszcie tam, gdzie produkuje się masowe nastroje, a więc w niezależnych mediach, przemyśle rozrywkowym i środowiskach opiniotwórczych. W tej sytuacji podejrzenia, że w środowisku sędziowskim muszą być tajni współpracownicy którejś z siedmiu działających u nas tajnych służb: ABW, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego i służby Wywiadu Wojskowego, które wypączkowały z Wojskowych Służb Informacyjnych, Centralnego Biura Śledczego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego i Policji Skarbowej. Poszlaką wskazującą na możliwość takiej tajnej współpracy sędziów z bezpieką są tak zwane „afery” Amber Gold, reprywatyzacyjna, SKOK Wołomin i drobniejszego płazu. Nie byłyby one możliwe bez współpracy niezawisłych sądów, które – co potwierdziły sejmowe komisje – jako „organy państwowe” nie działały prawidłowo. Komisje nie zapytały nawet dlaczego tak było; pewnie też wiedziały, że niektórych pytań nie można stawiać, bo odsłoniłoby to tak zwane wstydliwe zakątki naszej młodej demokracji i demokratycznego państwa prawnego, co to urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej.
Akurat 20 grudnia Sejm uchwali ustawy dyscyplinujące sędziów, którzy – co tu ukrywać – trochę za bardzo się rozdokazywali – o czym świadczy wystąpienie pana sędziego Igora Tulei, pochodzącego z porządnej, resortowej rodziny. Podczas politycznego mityngu poprosił jego uczestników, by swoim wnukom opowiedzieli o „wolnych sądach”, jakie były w przeszłości. Pomijając już aspekt samokrytyczny takiej wypowiedzi, spróbujmy odgadnąć, które to sądy pan sędzia Igor Tuleya miał na myśli? Czy sądy, które w „kiblówkach” ferowały wyroki śmierci na polskich patriotów, a związane z takimi wybitnie niezawisłymi sędziami, jak Stefan Michnik, Mieczysław Widaj, czy sędzia Roman Kryże, o którym wieść gminna głosiła: „sądzi Kryże – będą krzyże” oraz „sędziowie nie od Boga” drobniejszego płazu? Ciekawe, że konstytucja PRL nie zabraniała niezawisłym sędziom uczestniczenia w partiach politycznych, więc stopień tzw. „upartyjnienia”, to znaczy – członkostwa w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był stosunkowo wysoki, chociaż nie taki wysoki, jak, dajmy na to – w SB. Tak było aż do końca PRL, kiedy to niezawisłych sędziów rekomendował do nominacji Radzie Państwa minister sprawiedliwości, a więc polityk, starannie dobrany według tzw. „klucza partyjnego”. Ciekawe, że nikomu to wtedy nie przeszkadzało, a sądy były uważane za „niezawisłe” nawet w stopniu większym, niż teraz. Mimo to zdarzały się wyjątki, jak np. mój przyjaciel z czasów studenckich, sędzia Andrzej Mogielnicki, który w 1982 roku, a więc stanie wojennym ostentacyjnie uniewinnił oskarżonego o zamieszczenie karykatury Leonida Breżniewa. Ale większość tak się nie zachowywała, przeciwnie – niektórzy wykazywali daleko idącą służalczość i nadgorliwość, jak np. Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni, który skazał panią Ewę Kubasiewicz za ulotkę na 10 lat więzienia. Wyrok ten wydali sędziowie: Andrzej Grzybowski, Aleksander Głowa i Andrzej Finke. Oni chyba nie do końca byli niezawiśli, bo jeden z nich później przyznał, że wykonywał polecenia admirała Ludwika Janczyszyna. Ciekawe, czyje polecenia wykonywali członkowie kolegium do spraw wykroczeń, którzy w 1988 roku sądzili mnie za przewożenie „bibuły”. Kiedy wszedłem na salę rozpraw i zobaczyłem twarze moich sędziów, nabrałem absolutnej pewności, że gdyby mogli, to z rozkoszą skazaliby mnie na śmierci poprzedzoną okrutnymi torturami. Ale już nie bardzo mogli, toteż skończyło się na konfiskacie mienia i grzywnie – bo za sprawą amerykańskiego urzędnika Departamentu Stanu Daniela Frieda i szefa I Zarządu Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR Władimira Kriuczkowa, rozpoczynała się sławna „transformacja ustrojowa”, w ramach której totalniacy przepoczwarzali się w praworządnych demokratów.
Ale to było w koszmarnych czasach komuny, kiedy pan sędzia Igor Tuleya dopiero przygotowywał się do roli obrońcy praworządności w naszym bantustanie. No dobrze – a jak to było już w „wolnej Polsce”? Znakomitą ilustracją sędziowskiej niezawisłości jest przypadek pana sędziego Ryszarda Milewskiego, prezesa Sądu Apelacyjnego w słynącym na całym świecie z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym. Kiedy w 2012 roku zadzwonił do niego jegomość podający się za asystenta personalnego kancelarii premiera Donalda Tuska, pan prezes „ustalał” z nim szczegóły posiedzenia niezawisłego sądu w sprawie afery Amber Gold. Wyszło jednak na jaw, że to nie żaden asystent, tylko przebieraniec, więc pan prezes Milewski złożył wniosek o przejście w stan spoczynku, na który Krajowa Rada Sądownictwa nie wyraziła zgody, jako, że nie potrafił wykazać, iż jest bardzo chory. W rezultacie został skierowany do sądu w Białymstoku, który też zasłynął z niezawisłości. Wygląda na to, że bardzo trudno będzie wskazać w przeszłości okres, kiedy to sądy były niezawisłe. Pan sędzia Igor Tuleya musi jednak uważać inaczej. Dlaczego? Ano, mamy dwie możliwości; albo próbował duraczyć uczestników mityngu w sprawie „wolnych sądów”, albo utracił kontakt z rzeczywistością.
Ilustracja © Andrzej Krauze / za: www.tygodnik.tvp.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz