Molestowanie seksualne jako fenomen socjologiczny
Myli się, ten który myśli, że będziemy tu dziś szydzić z pobudzonych starczą chucią dziadków. Nic z tego, pogadamy sobie po prostu, na luzie, jak dzieci na trzepaku, o tym, jak to jest być dorosłym i jak trzeba się zachowywać w sytuacjach, które za dorosłość są powszechnie uznawane. Skąd mi się w ogóle wziął taki pomysł? Otóż przeczytałem wczoraj, że w teatrze Bagatela w Krakowie wybuchła afera, albowiem dyrektor molestował aktorki. Ten dyrektor ma 68 lat i ja, szczerze mówiąc, trochę się mu dziwię. Facet ma siwy łeb, takież wąsy i jest na państwowej posadzie, po co mu to? Przecież nie dla zaspokojenia popędów, no chyba, że mówimy o popędach władzy. A jeśli tak to sprawa ma kontekst szerszy. Zanim przejdę do jego omówienia, powiem jeszcze tylko, co usłyszałem kiedyś
od pewnego prezesa firmy import-export, z którym byłem zakolegowany – nigdy nie zamykaj drzwi gabinetu, kiedy zapraszasz do środka kobietę. Nawet jeśli ona ma już swoje lata i jest nieatrakcyjna. To jest, uważam, dobra nauka, a ja na szczęście nie mam gabinetu i pracuję sam. W kwestii molestowania mam jeszcze takie spostrzeżenie – kiedy pracowałem w redakcji kobiecego pisma, niektórzy koledzy mi zazdrościli, albowiem przychodziłem codziennie do miejsca pełnego wymalowanych i uśmiechniętych od ucha do ucha bab. Nie mogłem im wytłumaczyć, że to przedsionek piekła, nie wierzyli. Wydawało im się, że gdyby tam pracowali, to ho, ho, ho…Nie pomagało rysowanie kółek na czole. No, ale przejdźmy do tego dyrektora teatru. Facet ma jakąś niezwykłą ilość fakultetów za sobą, jakieś chemie, filozofie, itp., itd…a do tego był kiedyś kaskaderem i skończył reżyserię. Nie wiem, jak wy, ale kiedy słyszę takie rzeczy, to jestem wręcz pewien, że mamy do czynienia z oficerem służb tajnych, przesuniętym z jakichś powodów na odcinek kultury. Być może się mylę. Doświadczenie i obserwacja, podpowiada, że taka konstrukcja psychiczna nie może liczyć się ani z realiami towarzyskimi, ani z konwenansem, ani z hierarchią, która ją utrzymuje. To jest ktoś, kto bez przerwy musi sprawdzać, gdzie znajdują się wyznaczone mu granice i czy czasem nie uległy przesunięciu na jego korzyść. On nie rozumie normalnego życia, a jedynie takie, w którym po przekroczeniu owych granic, nie dostaje premii, dostaje w mordę, albo wysyłają go na placówkę do Mongolii, żeby się tam wzbogacił duchowo. Wszelkie inne komunikaty traktuje jak zachętę. Jak się okazało jego podwładne z teatru nie radzą sobie z tym wcale. Ja się im nie dziwię, ale o wiele bardziej ciekawi mnie, jak sobie w tym teatrze radzą faceci. Bo to, że on babkę klepnie po tyłku, albo zrobi te wszystkie niesmaczne rzeczy, o których od wczoraj piszą portale, to jest rzecz łatwa do wyobrażenia. I nawet jeśli będzie tolerowana przez lata, to w końcu zostanie ujawniona. No, ale jak taki człowiek traktuje podwładnych płci męskiej? To jest interesujące, choć przecież wszyscy zgadzamy się, że aktorzy en masse, są durniami i nie mają uczuć, a skoro tak, można ich traktować w dowolny sposób. Przypuszczam jednak, że przynajmniej kilku aktorów z tego teatru miałoby ochotę kopnąć swojego dyrektora w du…ę i jeszcze poprawić po łbie stojącym w kącie sceny stołeczkiem. Jestem bowiem całkowicie przekonany, że pan ten uważa się za wybitny autorytet w dziedzinie reżyserii i lubi wmuszać w swoich podwładnych różne wizje, które śnią mu się nad ranem, albo które uważa za wyraz autentycznych emocji. Gdzieś nawet mignął mi wywiad z nim, zatytułowany „Tajemnica tkwi w uczuciach”, czy jakoś podobnie. To typowa dla starych trepów gawęda i ja ją wyczuwam na kilometr, jak nietoperz nadlatującą ćmę.
To nie jest odosobniona historia, jeśli idzie o molestowanie aktorek w ostatnim czasie. Nie tak dawno można było przeczytać o tym, że dyrektor Teatru Akademickiego w Warszawie, też uprawiał tę dyscyplinę i też miał jakieś osiągnięcia. Ja, nasłuchując uważnie głosów płynących z czarnej przestrzeni wokół mnie, mogę rzec tyle – teatry są miejscem kontrolowanym przez służby. Jak głęboka jest ta penetracja i w jakim celu się odbywa tego do końca wyjaśnić nie potrafię. A jeśli przyjmiemy takie założenie i zestawimy go z arogancją i pewnością siebie obydwu dyrektorów, to możemy wysnuć wniosek, że teatry traktowane są jak farmy niewolników, albo kibuce, gdzie odbywa się jakaś selekcja, która ukryta została pod widoczną, ale mniej istotna misją. I popatrzcie teraz, że też żaden pisarz nie zainteresował się tą problematyką. Jakie to dziwne, prawda? A Pilch Jerzy napisał ponoć książkę o swojej starczej fascynacji młodą dziewczyną i konsekwencjach jakie ta relacja wniosła w jego naznaczone chorobą Parkinsona życia…Nie wiem w zasadzie co powiedzieć słysząc takie rzeczy, ale zaczynam się zastanawiać, czy z tą eutanazją to oni nie mają czasem racji…
Od niechcenia przejrzałem repertuar teatru Bagatela i on się rzeczywiście nadaje do zbagatelizowania. Nie ma tam nic, co można by uznać za godziwą rozrywkę choćby. Największym hitem zaś, jaki przyniósł placówce sławę, była sztuka „Mayday”, grana przez kilkanaście lat chyba. To jest historia o facecie, co miał dwie żony i ukrywał jedną przed drugą. Śmiechu co niemiara, na każdym przedstawieniu wszyscy się świetnie bawią. Do tego jeszcze grali w tej Bagateli przedstawienie „Seks nocy letniej” i kilka rzeczy lżejszego kalibru. Nie wiem jakie relacje międzyludzkie panują w teatrach, ale jeśli taki jest repertuar, to prócz sugerowanych tu, niekoniecznie rzeczywistych, ograniczeń jakie mają dyrektorzy, ich osobowość, zapewne niezbyt spójna, narażona jest na dodatkowe bodźce płynące ze sceny w czasie prób i przedstawień. Wszyscy wiemy, że człowiek na podstawie całkiem nieważnych, wręcz nieistniejących przesłanek, potrafi zbudować taką emocjonalną konstrukcję, że może się na niej, jak na wielkim drzewie rosnącym w dżungli, utrzymać całe stado małp. Przykładem niech będzie ś.p. dyrektor Edward Żentara, który popełnił samobójstwo w okropny sposób, albowiem jego życie zostało zniszczone przez jakąś młodą panią, która odstawiała na scenie różne numery specjalnie dla niego. No i on się poczuł rzeczywiście wyróżniony. I tak się czuł, aż postanowił się zabić.
Wracajmy jednak do molestowania i terroru w teatrach. Jeśli aktorzy są tym, za co ich uważamy – biednymi zwierzętami bez uczuć, to będą ulegać presji wariata albowiem jedyna rzeczywistość dostępna ich zmysłom, to relacje w hierarchii zawodowej. Aktor zaś nie widzi możliwości wyjścia z tej hierarchii. Aktorkom jest łatwiej, bo one mogą wyjść bogato za mąż, ale aktorzy mają rzeczywisty kłopot. I teraz ważna rzeczy – czy są jakieś pozasądowe środki dyscyplinowania takich istot, a także chronienia ich przed własnym szaleństwem? Ja nie wiem, ale przykład tych dwóch dowodzi, że nie ma. Trzeba wzywać policję, albo prezydenta Majchrowskiego, trzeba ich, pardon, opierdalać, w w zamkniętych gabinetach i straszyć dziennikarzami. Czy to może coś pomóc? W mojej ocenie niewiele, albowiem panowie ci, dysponują wszelkimi dostępnymi zabezpieczeniami dla własnych emocji, które utrzymują ich psychikę w pionie. No, a poza tym co mają do stracenia? Emerytury nikt im nie odbierze, a ostracyzm środowiska mają w nosie. Wszak powołani zostali na pasterzy i wiedzą, że mają do czynienia z baranami. Czy my tutaj powinniśmy się w ogóle tym oburzać? Sam nie wiem. W końcu do teatru nie chodzę, nie chodzi tam także nikt z moich znajomych. Problemy więc ludzi żyjących i pracujących w tych dziwnych budynkach, nie są moimi problemami. A jednak co jakiś czas są podnoszone, a to świadczy, że owe ujawnienia to tylko wierzchołek góry lodowej. Ich aktywność zaś w obszarze zwanym molestowaniem seksualnym, a także sama obecność w sferze tak zwanej kultury, czyli kontrolowanej z różnych poziomów propagandy, uprawianej przez państwo nasze, ale także przez różne, nierozpoznane organizacje, stawia pod znakiem zapytania sens finansowania teatrów z budżetu. Skoro grają Mayday, to mogą się utrzymywać ze sprzedaży biletów. Tak myślę.
Cmentarze
Jednak nie wróciłem do domu. Dziś wracam. Opowiem więc, krótko w jaki sposób zmieniają się cmentarze, które odwiedzam co roku. Cmentarz w Nałęczowie, który położony jest na górze schodzącej wprost ku dolince niewielkiego strumienia, nie zmieniał się przez wiele lat. Wszystko było tam takie samo, a ja przyjeżdżając z rodzicami na groby dziadków, ślizgałem się po glinie, schodząc po północnym zboczu góry, ku naszemu pomnikowi. Pół biedy jeśli nie padało. Po deszczu, albo w czasie ulewy, był to prawdziwy koszmar. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie upaść na plecy i nie zjechać, jak saneczkarz, na plecach, wprost do drucianej siatki ograniczającej cmentarz.
Nie pamiętam, w którym roku zrobili schodki, ale musiało pojawić się sporo nowych nagrobków, zanim to się stało. I tak z tymi schodami, było już dużo łatwiej i łatwiej jest do dziś. Cmentarz, jak wszystkie cmentarze rozrósł się znacznie i składa się teraz z dwóch odrębnych części. W tej nowej jest bardziej elegancko, więcej tam granitowych, błyszczących nagrobków. Stało się jednak coś dziwnego. Rzeczka w dole, a właściwie strumyk, który okresowo zanikał i na który nikt nie zwracał uwagi, został przegrodzony tamą przez bobry. To jest ciekawe, bo wszędzie można by się tych bobrów spodziewać, ale nie na uprawianym regularnie i całkowicie opanowanym przez ludzi terenie rolniczym, w pobliżu miasta, przy starym, zabytkowym cmentarzu, gdzie ciągle ktoś się kręci. A jednak. Na sam dół nie można zejść od strony cmentarza, żeby podziwiać arcydzieło bobrowej inżynierii, ale ze skarpy co nieco widać. Bobrów nie zaobserwowałem, ale przy sporym bajorku, które się utworzyło mieszka czapla siwa. Siedzi na gałęzi i poluje na ryby. Ludzie chodzą, gadają, dzieci wrzeszczą, jest hałas, ale czapli to nie przeszkadza. Być może przeszkadza trochę bobrom, bo nie pojawiły się ani na moment, ale pewnie w dni powszednie biegają sobie po swojej tamie.
Jeszcze jedno zmieniło się na tym cmentarzu. I to jest jeszcze ciekawsze niż bobry w kotlince. Przy sklepie, gdzie sprzedają znicze i wiązanki pojawił się zniczomat – automat, w którym można kupić znicze. Nowoczesność w domu i zagrodzie. Ja jestem za. Nie widziałem, żeby ktoś ze zniczomatu korzystał, ale urządzenie robi wrażenie, przynajmniej na mnie. Czekajmy, aż oprotestują je ekologowie, gazownia i pani Diduszko z Mariuszem Szczygłem.
Cmentarz w Nałęczowie jest cichy i spokojny, w odróżnieniu od tego w Dęblinie, który był kiedyś gęsto zarośnięty drzewami, ale pewnego dnia ze względu na to, że drzewa stały się już bardzo wysokie i zagrażały ludziom i nagrobkom, większość z nich wycięto. Pewnie nikt by się ta to nie zdecydował, ale do Wisły jest stamtąd bardzo blisko i wiejących od rzeki wiatrów nie zatrzymują domy, ani tym bardziej pusta przestrzeń boiska klubu „Czarni” Dęblin. Wieje więc na tym cmentarzu okropnie. Nie ma drzew, więc jego dawna malowniczość też się gdzieś ulotniła. Przybywa tylko nagrobków. Do naszego skręca się przy tak zwanej trumience. Lata całe, tuż przy głównej alei stał pomnik – bardzo duży – w którym pochowano małą dziewczynkę, Hanusię Respondek. – Żyła rok i trzy miesiące – tak było i jest nadal napisane na tablicy. Jako dziecko zawsze się przy tym pomniku zatrzymywałem i, jak wszystkie dzieci, zadawałem matce serię głupich pytań, związanych z tym zmarłym dzieckiem, o którym ona przecież nic nie wiedziała. Pomnik budził ciekawość, albowiem była tam mała, otwarta, chroniona jedynie kratą, krypta, w której stała niewielka, biała trumienka. Widać ją było wyraźnie i każdy się tam zatrzymywał zaskoczony i onieśmielonym tym widokiem. Nie pamiętam, w którym roku, ale chyba całkiem niedawno, kryptę zamurowano i trumienki już nie widać. Grobów przybyło jak wszędzie. Stawia się je nawet trochę dziwnie, prawie w samych alejkach, które są bardzo wąskie. Rozsypują się powoli nagrobki lotników, którzy zginęli w katastrofach, te ze śmigłami przyczepionymi do krzyży. Wielki, nie pamiętam czyj, pomnik, który przez całe lata stał samotnie na wprost bramy cmentarza zniknął zupełnie, został zabudowany innymi grobami i nie widać go już wcale. To co mnie nieodmiennie zaskakuje na tym cmentarzu, to mogiłki dzieci. Jest ich bardzo dużo. Czasem ktoś stawia na nich wiatraczki, które porusza ten okropny, wiejący od rzeki wicher.
W poszukiwaniu autentyczności przeżyć
Ludzie chcą czytać o autentycznych przeżyciach i chcą je oglądać. Co z tego rozumieją ludzie zajmujący się produkcją literacką i filmową? Mniej więcej tyle, że autentyczność to egzaltacja. Jeśli zaś nie egzaltacja to pomnożone przez jakiś tam współczynnik, dziwactwo. Cóż to bowiem jest ta autentyczność przeżyć? To są emocje, z którymi człowiek sobie nie radzi. Mechanizm ten jest wykorzystywany przez producentów filmowych, przez pisarzy i przez ludzi zajmujących się produkcją telewizyjną. Wiedzą oni bowiem, że ludzie najbardziej na świecie chcą oglądać bliźnich, którzy nie radzą sobie z emocjami. Pokazywanie takich stanów wchodzi w zakres literatury i kina ambitnego. To zaś, o czym wiadomo od dawna, przeznaczone jest dla popaprańców, wariatów i osób emocjonalnie rozedrganych, które mają wobec siebie złe zamiary.
Ktoś szybko zorientował się, że prócz twórczości „ambitnej” potrzebna jest także inna, „mniej ambitna” i tak powstały formaty, w których widzimy co prawda jakąś dramaturgię, niespełnienia, upadki, śmierć i sytuacje pozornie bez wyjścia, ale zawsze okazuje się, że główny bohater sobie z nimi poradził. Jeśli nie samodzielnie, to przy pomocy wypróbowanych przyjaciół. To jest segment twórczości przeznaczony dla ludzi mniej wyrobionych i dla mniej dojrzałych. Tak się to określają ludzie zwani krytykami, którzy w istocie są sprzedawcami. Kim są w takim razie konsumenci tych mniej ambitnych treści? To są ludzie, którzy nie potrafią porzucić otwarcie konwenansów życia zbiorowego i chcą, by zostały one ocalone tak w świecie rzeczywistym, jak i w fikcji, którą konsumują. Jeśli do tego nie dojdzie, oni się po prostu od produkcji rozrywkowych odwrócą i pójdą na ryby albo zaczną chlać. No, a do tego dopuścić nie można, bo szkoda pieniędzy, które ma zarobić producent i reklamodawcy. Jeśli przyjmiemy takie założenie, okaże się, szybko, że nie ma ucieczki od proponowanych formatów, bo one – realizując nasz podświadome pragnienia – nie mogą zostać przez nas odrzucone. Jeśli zaś zostaną, to czeka nas marny los. Możemy zostać albo konsumentami treści ambitnych, a rynek pod nie przygotowywany jest poprzez politykę całkowitej i realnej dewastacji norm, które przyjęliśmy za własne, albo wędkarzami, ewentualnie alkoholikami. To jest wybór mniej niż ubogi i my się na to zgodzić nie możemy. Ktoś powie, że możemy wybrać treści, które są blisko Kościoła i są przez ludzi Kościoła nadzorowane i strzeżone. Aha, akurat. To właśnie na tym obszarze dzieją się rzeczy najgorsze, bo właśnie w środowiskach bliskich Kościołowi twórców i publicystów, panuje powszechne przekonanie, że autentyczność to egzaltacja. Jeśli nie wierzycie, popatrzcie jak się zachowuje Janek Pospieszalski i zastanówcie się co musiałoby się stać, żebyście mogli uwierzyć w ten jego przekaz. O Terlikowskim szkoda nawet wspominać.
Możemy przyjąć takie założenie, że istnieje wyraźna granica pomiędzy tym co producenci treści aspirujących do autentyczności proponują protestantom lub zwyczajnym bezbożnikom i katolikom. Protestanci, albo ludzie z kultury protestanckiej się wywodzący, ale nie podejmujący żadnych praktyk religijnych, oczekują serii zdziwień. To co się im pokazuje musi być maksymalnie dziwaczne, ale w sposób taki, by na koniec dało się sprowadzić do formuły znanej ze wszystkich filmów i seriali, także tych ambitnych – do jakiegoś tam triumfu emocji nad wyrachowaniem. To może być triumf miłości, ale niekoniecznie. Jeśli trzeba i tego wymaga fabuła, można głównego bohatera zabić w określony konwencją sposób. Jeśli zaś idzie o przekaz formatowany dla katolików, to jest jeszcze gorzej, albowiem widownia katolicka traktowana jest jak stado baranów. O tym, by ktoś przejął się autentycznością jej przeżyć nie może być nawet mowy i to widać w zachowaniu wszystkich katolickich i prawicowych publicystów w Polsce. Szczególnie zaś w zachowaniu historyków, którzy chcą koniecznie podkreślić autentyczność przeżyć związanych a patriotyzmem i religią. Dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że treści antykatolickiej, antyludzkie, rzekomo ambitne, w ciągu ostatnich stu lat, produkowane były i są nadal z maksymalnym wykorzystaniem wszystkich możliwych umiejętności warsztatowych. To jest przemysł. Treści katolickie zaś, lub jak kto woli pobożnie-patriotyczne, są przeznaczone do tego, by utrzymać stan posiadania. To znaczy, by stado baranów dające utrzymanie moderatorom tych treści się nie rozlazło. One nie są produkowane przeciw, ale dla….dla coraz mniej przekonanego do nich odbiorcy. Co czasem nazywane bywa kryzysem w Kościele. Jeśli zaś tak jest, to w mojej ocenie, producenci treści antykatolickich i ci, którzy produkują je dla publiczności pobożnej, są po prostu w zmowie. Nie może być inaczej. Ich coś łączy. Co to może być? Przekonanie o wybraństwie. Dodać przy tym należy, że ono jest zawsze fałszywie rozumiane. Poznajemy to w prosty sposób – autentyczność to nie jest egzaltacja. Z grubsza rzecz ujmując autentyczność przeżyć to próba utrzymania norm zbiorowych za wszelką cenę, kiedy okoliczności, wrogowie i w ogóle wszystko łącznie z pogodą, sprzysięgło się, by te normy rozwalić. Można to nazwać próbą ocalenia konwenansu, albo bezpieczeństwa jakie on daje ludziom wrażliwym, nie lubiącym, kiedy na ekranie ktoś odcina bliźniemu swemu głowę piłą typu lisi ogon. To nie jest proste do zilustrowania, ale jestem przekonany, że jest możliwe. Co z tego rozumieją twórcy treści określanych w Polsce jako patriotyczne albo prawicowe? Nie będę mówił, żeby nie używać brzydkich wyrazów. To są ludzie, których coś łączy z tamtymi oszustami, jakaś wspólna hierarchia. Oni jednak w tej hierarchii stoją znacznie niżej od tamtych i jedyne co im pozostało, to odreagowywanie wynikającej stąd frustracji. W jaki sposób? Poprzez poniżanie czytelnika. I tu już nie chodzi doprawdy o jakieś produkcje, budżety czy coś podobnego, choć o zawracanie głowy w najprostszym sensie – poprzez pokazywanie się i wygłaszanie komunikatów rzekomo autentycznych, rzekomo przekonujących, rzekomo integrujących środowiska. Nie można z tym żyć i nie można na to patrzeć. I albo to zatrzymamy, albo będzie po nas i będziemy się musieli rozejrzeć za jakimś przyzwoitym sprzętem wędkarskim albo flaszką. Dziękuję za uwagę.
Anaruk, Odarpi, Egigwa i inni, czyli o autentyczności raz jeszcze
Nie wszystko wczoraj zostało wyjaśnione do końca. Ustaliliśmy, że autentyczność w pracy artysty jest tą jakością, która najbardziej uwodzi odbiorcę. Ciekawe jest, że o tym czy artysta jest autentyczny czy nie, odbiorca dowiaduje się od pośrednika, który z istoty autentyczny nie jest. Pośrednik to zawodowy oszust, który pojęcie autentyczności traktuje jak alfons swoje dziewczyny. Musi je tak spreparować, żeby każdy wiedział, że dostaje towar pierwsza klasa, choćby miał przed sobą umordowaną i niedospaną matkę trójki dzieci, z których każde ma innego ojca, w dodatku narkomankę. I nie ma doprawdy znaczenia, czy przy owym preparowaniu posłuży się ów alfons rewolwerem czy dobrym słowem. Prócz autentyczności liczy się także profesjonalizm lub, jak wolą niektórzy, wszechstronność. Artysta wszechstronny, to jest towar, po który widz i czytelnik sięga z największa ochotą. O tym, czy artysta jest wszechstronny czy nie, zawiadamia go, rzecz jasna, również pośrednik. Jego zadaniem zaś jest całkowite wypłukanie przestrzeni pomiędzy artystą, odbiorcą i sobą z jakichkolwiek śladów profesjonalizmu, warsztatu, wszystkiego co mogłoby odbiorcy podsunąć jakąś niezależną myśl, na temat techniki wykonania tego czy innego dzieła. Czasem zdarza się, że artysta sam informuje odbiorcę o swojej wszechstronności. Mówi o tym, zawsze spuszczając nieśmiało oczy, i sugerując, całym ciałem, że należy mu się przynajmniej pochwała za tę całą wszechstronność. I tak robi na przykład Szczepan Twardoch, który poinformował świat ostatnio, że został autorem libretta operowego. Sądzę, że największe wrażenie zrobiło to na ludziach, którzy w operze nigdy nie byli, śpiewanie na scenie uważają za jakieś kuriozum i mowy nie ma, żeby się dali zaciągnąć w miejsce tak dziwaczne. No, ale jak usłyszą od Szczepana, że napisał libretto, zrobią z pewnością wielkie ŁAŁ! Nie o Szczepanie będę jednak dziś pisał.
Zacznijmy od tych pośredników. To jest kasta wyspecjalizowanych oszustów, kształconych na uniwersytetach, których zadaniem jest stworzenie, całkowicie od nowa, komunikacji pomiędzy artystą a odbiorcą. My tutaj zawsze gadamy o książkach, a więc uprośćmy sprawę i mówmy – między autorem a czytelnikiem. Gdyby czytelnik usłyszał jak naprawdę pisze się książki i co dzieje się w trakcie pisania w głowie autora, a także obok tej głowy oraz jakie doświadczenia stymulują pracę nad książką, na pewno by w to wszystko nie uwierzył. Nie mógłby uwierzyć, albowiem jest on od lat urabiany przez pośredników, przygotowujących go do rozumienia literatury. W rzeczywistości pośrednicy ci przygotowują go do aktywności konsumenckiej, a wcześniej, za komuny, tłoczyli mu wprost do głowy propagandę. Dziś świat się trochę zmienił, propaganda w literaturze też jest obecna, ale sprzedaż póki co jest ważniejsza. Kiedy zmienią się priorytety, Szczepan zostanie wstawiony na pawlacz, a jego miejsce zajmie ktoś lepiej przygotowany do roli pisarza. Powiedzmy to wprost – pośrednicy nie przygotowują czytelnika do rozumienia literatury. Oni go przygotowują do tego, by bez żalu pozbywał się swoich pieniędzy kupując bezwartościowe druki zwarte, nazywane książkami. Przygotowują go też do tego, żeby z mniejszymi oporami łykał te kawałki surowego mięsa, jakim jest gender i inne pierdoły stanowiące dziś treść literatury. Ponieważ nie ma innej propagandy niż masowa, w radio, po ogłoszeniu Nobla dla Tokarczuk, puszczali nagrania z jakichś spotkań autorki z czytelnikami, gdzie gospodynie domowe – z całym szacunkiem dla gospodyń – mówiły z tym charakterystycznym akcentem, że one kochają książki pani Olgi, albowiem są one takie, takie, takie….prawda….metafizyczne. Umówmy się – z całym szacunkiem dla gospodyń domowych….nie po to się zostaje autorem, żeby zyskiwać ich sympatię i uznanie, bo to można osiągnąć chwaląc przy stole pieczeń albo sałatkę jarzynową. Książki pisze się po coś innego. No, ale pośrednicy czyszczący z wszelkiej istotnej wiedzy przestrzeń medialną, muszą coś na niej zostawić, coś, co będzie gwarantem umasowienia treści produkowanych przez noblistkę. I postawili na tak zwany lud prosty, albowiem wiadomo, że wszystko i wszystkich w Polszcze naszej można spostponować, tylko nie prostego człowieka pracy…a jak ktoś spróbuje to mu się zacytuje z poważną miną wiersz Miłosza i świcie zimowym i gałęzi zgiętej. I załatwione. No więc, ja się zbieram na odwagę i mówię – miłe panie i mili panowie, dajcie sobie spokój z rzeczami, których nie rozumiecie. Ja nie próbuję robić pieczeni, ani sałatki jarzynowej, nie siadam za kierownicą wielkiej, specjalistycznej maszyny i nie udaję, że potrafię coś z nią zrobić, bo nie potrafię. Podobnie jak Szczepan nie potrafi napisać libretta. Nie ma to jednak znaczenia, bo pośrednik ogłosi i tak, że libretto jest znakomite. I w tym manifestuje się wyższość gospodyni domowej i operatora dźwigu nad pisarzem Szczepanem. Niesmaczną pieczeń każdy rozpozna i nikt nie będzie udawał, że jest świetna. Jak operator dźwigu coś tam spierniczy albo upuści, też nikt klaskał nie będzie, przeciwnie, posadzą go do celi, być może nawet ze zwolennikami gender. Pisarz zaś, szczególnie wszechstronny i autentyczny, co by nie zrobił, zawsze będzie oklaskiwany.
W dawnych czasach pośrednikiem pomiędzy autorem a czytelnikiem było państwo ludowe. Współczesne państwo, też rości sobie do takiego pośrednictwa prawo, ale czyni to całkiem bez wdzięku i bardzo nachalnie, a przez to jego skuteczność jest bliska zeru, bo nikt nie wierzy, że lansowani przez PiS autorzy – pisarze czy scenarzyści – piszą ciekawie. Nie piszą. Warto jednak pochylić się nad przykładami z dawnych czasów i zobaczyć jak przestrzeń pomiędzy autorem a czytelnikiem zagospodarowywali najlepsi. Jak wiemy, najwybitniejszymi, polskimi specjalistami od dalekiej północy, jej flory i fauny, a także od geografii byli Alina i Czesław Centkiewiczowie. Ja przeczytałem chyba wszystkie ich książki i byłem zawsze nieodmiennie wzruszony ich jakością. Zawierały one, prócz ładunku emocji, także sporo ciekawy informacji, które zwykle inspirują młodych ludzi interesujących się takimi obszarami, jak pogranicze historii, geografii i biologii. Mam tu na myśli te wszystkie opowieści o Grenlandii w dawnych czasach i wyprawie Leifa Eriksona do Ameryki. To mnie szalenie inspirowało.
I wyobraźcie sobie, że dziś, dzięki pasji badawczej mojego starszego dziecka, dowiedziałem się, iż Alina i Czesław Centkiewiczowie nigdy nie byli na Grenlandii. Oni chyba razem nie byli nawet na Spitsbergenie, choć mogę się mylić, a cała ich znajomość dalekiej północy ograniczała się do obszarów byłego ZSRR, a może nawet i nie to. Wiki podaje, że Czesław Centkiewicz był na Wyspie Niedźwiedziej, a Alina na Antarktydzie. No, ale byli to autorzy wszechstronni i autentyczni, co można poznać, choćby po podpisach pod fotografiami w ich książkach. One są dziwne. Nie wiem czy pamiętacie? Opisują sytuację, a nie konkretne, widoczne na zdjęciu wydarzenie. Nie wiemy też dokładnie, kto te zdjęcia robił i przyjmujemy, że byli to autorzy książki. Ktoś ostatnio w sieci wyciągnął jednak nieprzyjemną prawdę dotyczącą tych zdjęć i okazuje się, że niektóre z nich są po prostu kradzione. Podpisy zaś upoetyzowano, albowiem nie można było – ratując resztki uczciwości – napisać o tych zdjęciach nic prawdziwego. Mało tego, oczywiste jest, że część swoich gawęd państwo Centkiewiczowie napisali posiłkując się opowieściami swoich kolegów, polarników z Norwegii. Nie wiem, czy znali jakiegoś duńskiego polarnika, który bywał na Grenlandii. A jeśli nawet, to musiał on im spłatać niezłego psikusa. Pamiętacie książkę „Anaruk chłopiec z Grenlandii”? Na pewno pamiętacie. Ponoć anaruk w języku Innuitów znaczy mniej więcej – sraj na to. Podaję za internetami, z których wygrzebało tę informację moje dziecko. Normalnie siku miód, czyli śledzie po innuicku.
O tym, że Alina i Czesław Centkiewiczowie byli autorami wszechstronnymi świadczyć mogą takie książki jak „Mufti osiołek Laili” czy „Tumbo z przylądka Dobrej Nadziei”. To ostatnie, to jest opowieść o przygodach Murzyna w strefie polarnej, a to pierwsze nie ma nic wspólnego ze śniegiem. Widzimy wyraźnie, że autor wszechstronny, pisząc książkę o Innuitach, taką jak „Odarpi syn Egigwy” na przykład, nie może przejmować się drobiazgami, takimi jak to, że nie widział na oczy żadnego Eskimosa. To nie jest ważne, bo najczarniejszą robotę odwala za niego pośrednik, a w przypadku państwa Centkiewiczów było to państwo ludowe. Dziś zaś są to postępowe i zaangażowane media, różnych opcji politycznych. A swoją drogą ciekawe co po innuicku znaczy odarpi, a co znaczy egigwa. Mam nadzieję, że słowa te nie mają nic wspólnego z prokreacją, bo w takim wypadku można by pośmiertnie oskarżyć Centkiewiczów o molestowanie nieletnich.
Aha, byłbym zapomniał, ostatnio Szczepan Twardoch też pojechał na Spitsbergen….ciekawe po co? Może po śledzie, albo temat do kolejnego libretta?
Diagramy literackie
Przyrzekam, że nie napiszę nic o Donaldzie Tusku i jego politycznych planach. Postaram się także nie pisać nic na tak zwane tematy bieżące, a przynajmniej na razie.
Zastanawiałem się wczoraj po czym poznać będziemy mogli, czy Nobel dla Olgi Tokarczuk jest ważny czy nie? I pomijam tu nasze oceny tego smutnego faktu. Otóż poznamy to, po wielkości konduktu idącego za trumną pani Olgi. Wielu z nas tej chwili nie doczeka, ale ci, którzy doczekają będą mogli zaświadczyć o wadze tej nagrody. I niech mają w pamięci to, co tu teraz napisałem.
Dziś zaś odpowiemy sobie na pytanie, jak się konstruuje literatów w Polsce, czyli na czym polega ta cała autentyczność w przekazie i postawie, o której tyle mówiliśmy. Pomijając kreacje służbowe, czyli wszystkich starzejących się tajniaków, którzy muszą nam dziś opowiedzieć o romantycznej stronie swojej natury, do stworzenia literata potrzebne są następujące elementy – pasja, trudne dzieciństwo i przemiana duchowa. Proporcje tych elementów, wszystkich jak jeden wyciągniętych z d…i całkiem w prawdziwym pisaniu nieważnych, decydują o tym, czy literat będzie rozlazłą ciotą, czy może twardzielem, co z wdziękiem potrafi przeładować karabin. Zacznijmy od pasji, nie może ona być byle jaka, musi być szczególna, znacząca i wskazywać na kierunek rozwoju duchowego autora. Pisarze mieli kiedyś prawdziwe pasje, Nabokov na przykład był entomologiem i specjalizował się w motylach. No, ale dziś takie histerie są nie do zaakceptowania przez rynek i pośredników na nim działających, bo oni chcą od literatów aspirujących otrzymywać komunikaty zrozumiałe przede wszystkim przez nich samych. No, a jeśli przyjmiemy, że wszyscy pośrednicy na rynku książki to zdemobilizowani stójkowi, to cóż oni mogą, do cholery rozumieć z otaczającego ich świata? Jakie relacje są w zasięgu ich percepcji? Tylko te związane z prokreacją i strzelaniem. To jest oczywiste. I tak rośnie popyt na pisarstwo deprawacyjne, albo romantyczne, a także rośnie popyt na autorów deklarujących zainteresowanie bronią palną. I tu dochodzimy do Szczepana Twardocha. Ktoś powie, że on przecież zaczynał od znakomitej książki, zatytułowanej „Epifania wikarego Trzaski”, która wielu ludziom się podobała. Jesteście naiwni jak dzieci. Chodziło tylko o to, by zestawić pięknie brzmiące słowo Epifania ze swojsko brzmiącym słowem Trzaska. To wystarczy, by przekonać wszystkich sfrustrowanych mężczyzn, którzy nie są w stanie decydować sami o sobie, że ten Trzaska, choć ksiądz, to właśnie ich alter ego. A objawienie, o którym pisze Szczepan dotyczy ich właśnie i wydumanych religijnych dylematów, które mają ich wyzwolić z licznych ciążących na ich garbach opresji. To czysta socjotechnika. Kiedy okazało się, że na Trzasce za dużo się nie natrzaska, Szczepan ogłosił, że fascynuje go broń i daleka północ. Tu już można mnożyć przykłady i analogie – Centkiewiczowie, Jack London, Curwood itp., itd., cała ta produkcja pełna nieprawdziwych emocji, fikcyjnych dylematów, rzekomych inspiracji i tanich wzruszeń. Jeśli zaś idzie o opresję, to Szczepan znajduje się w polskiej, nędznej opresji, która przeszkadza mu robić prawdziwą karierę. I już, pisarz gotowy.
Chciałbym teraz, dla przykładu wprost, żeby pokazać wszystkim jak wygląda pasja, głębia i zaskoczenie, i zacytować moją rozmowę z prof. Ostaszewskim, taką krótką wymianę zdań jaka odbyła się na fejsie. Dotyczyła ona kwestii tu omawianej, czyli tego, dlaczego Leo Perutz nie dostał Nobla. – To pan nie wie – zapytał mnie Krzysztof Ostaszewski. – No nie wiem – rzekłem. – Bo był aktuariuszem ubezpieczeniowym, a żaden aktuariusz ubezpieczeniowy nie może być sławny. Jego kuzyn Max też nie dostał Nobla z medycyny, a powinien…Tyle.
Moim zdaniem to jest początek trzech przynajmniej ciężkich od znaczeń powieści. Nikt tego jednak nie rozumie, albowiem pośrednicy decydujący o sprzedaży i aspirujący do tego, by kształtować umysły czytelników, operują na poziomie sierżanta Kloca z jednostki specjalnej w Orzyszu i wyżej nie wzlecą, bo im pełne portki przeszkadzają. Mogą tylko strugać kolejnych Szczepanów z tego samego kaczana kukurydzy i wraz z nimi delektować się kawą latte pitą na tarasie hotelu, gdzieś w Toskanii. Bo to akurat kojarzy im się z wyrafinowaniem.
Jakby ktoś chciał pogadać z prof. Krzysztofem Ostaszewskim, aktuariuszem ubezpieczeniowym, o literaturze, to informuję, że będzie on uczestnikiem konferencji w Kazimierzu Dolnym. Będzie tam gościem, nie wygłosi wykładu. Przelatuje akurat wtedy obok i postanowił się zapisać.
Kreacja autorów zaczyna się wcześnie, zwykle już na studiach. Nie ma takiego młodzieńca z pretensjami do ilorazu, który nie chciałby zostać pisarzem. Usiłuje on odgadnąć, czego też chcieć mogą odeń pośrednicy i albo robi jakiś skandal, albo modli się w miejscach publicznych z nadzieją, że ktoś zwróci na to uwagę, albo też deklaruje miłość do określonego rodzaju publikacji, które ubogacają i uwznioślają go duchowo. I tu z miejsca tworzy się pewna hierarchia, bardzo dodajmy powierzchowna. Bo skąd student historii sztuki ma wiedzieć jak się rzeczywiście sprawy miały z tymi pisarzami i ich książkami? Tylko z Gazety Wyborczej i z pokątnych rozmów jakie prowadzą jego starsi koledzy liczący na to, że też zostaną zainstalowani na rynku literackim. No, a jeśli hierarchia, to są w niej obiekty ważne i ważniejsze. Zwykle, za moich czasów, na samej górze, była książka „Człowiek bez właściwości Musila”, o której już mówiliśmy. Książka, nie czytana przez nikogo i przez wszystkich omawiana ze szczegółami. No, ale o to właśnie w tym chodzi, żeby już na wstępie wyselekcjonować tych, co mają największe zdolności do konfabulacji i łatwość przeskakiwania z tematu na temat. Jak sobie przypomnę tych wszystkich aspirujących kolegów, którzy chcieli zostać sławnymi pisarzami, to muszę jasno stwierdzić, że wszyscy przegrali. Żaden nie został pisarzem, za to wielu usiłuje przekonać otoczenie, że to przez fakt, iż literatura prawdziwa nie istnieje, są tylko oszuści, którzy się nie poznali na geniuszu. To jest słabe usprawiedliwienie, a ja dodać od siebie mogę taką radę dla wszystkich studentów – lepiej chlać i zabawiać dziewczęta dowcipami, nawet nie szczególnie wyszukanymi, niż czytać te nikomu niepotrzebne idiotyzmy, z nadzieją, że ktoś zwróci na człowieka uwagę. Większa jest wtedy szansa zostania pisarzem. Naprawdę.
Wróćmy jednak do przemian duchowych. Najważniejsze na rynku przemiany dotyczą odkrycia przez człowieka młodego i wrażliwego antysemityzmu w narodzie, bądź pedofilii w Kościele. Od tego zaczynają się dziś kariery prawdziwe i mowy nie ma, żeby to wyszydzić, bo wszyscy, którzy głoszą prawdziwość tych dylematów, są opłaceni tak ciężkimi kwotami, że prędzej odrąbią sobie rękę niż przestaną o tym mówić. Przykład młodego Stuhra jest tu najbardziej znamienny. Lepszy odeń jest tylko Hołownia Szymon, który ogłosił przedwczoraj, że trzasnął kiedyś jakiegoś księdza z tak zwanego liścia, albowiem ten objął go zbyt czule.
Powyższe przykłady nazwałem diagramem literackim, a diagram to uproszczony schemat. To nie jest dobry tytuł, albowiem na naszym rynku nic, poza tym diagramem nie ma. Jest tylko uproszczony schemat. Od czasu do czasu, ktoś włącza jakiegoś bęcwała i ten wygłasza w TV napisane przez kogoś innego kwestie, które akurat korespondują z trendami publicystyczno-propagandowymi. Czy to znaczy, że nie ma prawdziwych problemów, które do literatury się nadają i nie zalatuje od nich polityką i propagandą? Są, ale nie mogą się przebić, albowiem tak zwana sfera intymna życia człowieka, a nie mam tu na myśli dylematów związanych z tym, jak i z kim spędzić sobotni wieczór, została zagospodarowana przez politykę. Najlepszym przykładem może być ostatnie arcydzieło kina czyli film „Joker”. Normalny, oklepany amerykański socjalizm, mający uspokoić biednych, słabych i chorych, a także utrzymać ich na swoich miejscach, przebrany w kostium wariata. To wszystko.
Powtórzmy jednak raz jeszcze – czy nie ma prawdziwych problemów? Są, mają je aktuariusze ubezpieczeniowi, którym odmawia się Nobla, mimo że są wrogimi Kościołowi żydami, okultystami, matematykami rodem z magicznej Pragi, pomieszkującymi w Wiedniu, o mało nie wylądowali w komorze gazowej, a ich największym wielbicielem był Kazio Borges. A Nobla nie dostali. Można? Oczywiście, że można.
Tokarczuk zaś dostała, a w kolejce czeka Szczepan i tak się denerwuje, że mu się ta kawa toskańska na spodeczek wylała, bo jej do ust nie doniósł.
A propos, czy ktoś może wie, co tam słychać u zapomnianego geniusza, specjalisty od opisów delirycznych, Jerzego Pilcha?
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz