OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Świadoma dyscyplina wiecznie żywa

        Wiele razy przypominałem spiżowe słowa klasyka demokracji, Ojca Ludzkości i Chorążego Pokoju Józefa Stalina – że nie tyle jest ważne, kto głosuje, jak to, kto liczy głosy. To oczywiście prawda – o czym mogliśmy przekonać się podczas tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego – ale oczywiście suwerenowie nie mają na takie rzeczy wpływu, bo niezawisły Sąd Najwyższy zawsze zadekretuje, że wszystko było w jak najlepszym porządku – chyba, że ktoś starszy i mądrzejszy postanowiłby inaczej. To wszystko wie każde dziecko, a jeśli nie wie, to musi być wyjątkowo mało spostrzegawcze.
Takie dzieci też Pan Bóg stworzył i to właśnie na nich opiera się demokracja. Ale Ojciec Narodów zauważył też coś innego – że jeszcze ważniejsze od tego, kto głosuje i od tego, kto liczy głosy, jest przygotowanie właściwej alternatywy dla wyborców, znaczy – dla suwerenów. A po czym poznać, że alternatywa została przygotowana prawidłowo? A po tym, że bez względu na to, kto wygra wybory – będą one wygrane.

        Trafność tego spiżowego spostrzeżenia właśnie możemy obserwować na żywo, na przykładzie Konfederacji. Przez jakieś niedopatrzenie, za które na pewno ktoś zostanie obsztorcowany, udało się jej zarejestrować listy we wszystkich okręgach wyborczych naszego nieszczęśliwego kraju. Tego już odkręcić się nie dało, to znaczy – może by się dało, gdyby nie można było liczyć na kolejny, bodaj przedostatni szaniec obrony demokracji w postaci niezależnych mediów głównego nurtu – bo ostatnim są oczywiście niezawisłe sądy. Toteż niezależne media dostały rozkaz, żeby Konfederacji nie zauważać, a jeśli już trzeba będzie zauważać, to żeby koncentrować się na tak zwanych „plusach ujemnych”, rzeczywistych, bądź urojonych. W kołach dziennikarskich popularne było w swoim czasie porzekadło: „dobrze, czy źle – byle z nazwiskiem” - chociaż oczywiście na wszelki wypadek lepiej źle. Na przykład – że to agentura Putina. Jest w tym logika, bo dzisiaj najbardziej nienawidzimy Putina, a jak Nasz Najważniejszy Sojusznik zabroni nam go nienawidzić, to będziemy nienawidzili złowrogich Irańczyków – podobnie jak pewna francuska praczka podczas wojny burskiej wyjaśniała, że jak tylko przestaniemy nienawidzić Anglików, to zabierzemy się za Niemców. Inna sprawa, że takie oskarżenia nie zawsze są dla oskarżonego szkodliwe. Ja na przykład w dni parzyste jestem demaskowany jako agent ruski, a nieparzyste – jako niemiecki, w niedziele i święta – jako agent watykański, a w razie potrzeby – nawet jako agent amerykańsko-żydowski, czy po prostu żydowski. Wielu ludzi oczywiście mnie z tego powodu nienawidzi, ale jednocześnie podziwia, bo przecież nawet pan prezes Jarosław Kaczyński nie potrafi być agentem aż tak wszechstronnym, nie mówiąc już o panu Schetynie, który – jak powiadają na mieście – w ogóle niewiele potrafi i nawet pensję ma małą. Kto wie, czy nie z tego właśnie powodu notowania Konfederacji po 20 września wzrosły, bo przecież nawet konstytucja, z którą z braku lepszej alternatywy, sypia podobno Kukuniek, stoi na nieubłaganym stanowisku trójpodziału władz. A ponieważ zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, władzę w naszym nieszczęśliwym kraju sprawują rotacyjnie trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie, to i w agenturze powinna zapanować stosowna równowaga. Czyż nie to waśnie jest celem politycznej wojny, jaka przewala się przez nasz nieszczęśliwy kraj? Niestety w moją ulubioną teorię spiskową mądrzy, roztropni i przyzwoici zabraniają swoim mikrocefalom wierzyć, chociaż tylko na jej nieubłaganym gruncie może wyjaśnić, że wszystkie te szykany, jakich Konfederacja doświadcza, mają na celu jej wymiksowanie, żeby na scenie politycznej pozostały wyłącznie ugrupowania socjalistyczne, które pięknie się różnią, bo jedne są pobożne, a drugie – bezbożne.

        Inaczej było za komuny, to znaczy – było lepiej. Wprawdzie niezależne media głównego nurtu jeszcze i dzisiaj podkreślają, że podczas wizyty prezydenta Cartera w Warszawie w roku 1977 nie zdarzyło się „nic nieprzewidzianego”, ale to nieprawda, bo w 1977 roku istniało już podziemne pismo „Opinia”, którego dziennikarze wystąpili o akredytację. Oczywiście głuche milczenie było im odpowiedzią, ale za pośrednictwem ambasady USA pytania zostały przekazane prezydentowi Carterowi, który wymusił na komuchach, by konferencja prasowa była przez rządową telewizję transmitowana na żywo. I podczas konferencji prezydent Carter odpowiadał na pytania, jakie zadawali mu funkcjonariusze frontu ideologicznego, ale kiedy wydawało się, że zmierza ona ku końcowi, prezydent Carter powiedział, że niektórzy dziennikarze nie mogli wprawdzie wziąć osobistego udziału w tej konferencji, jednak on odczyta pytania, jakie mu zadali i na nie odpowie. W ten oto sposób Polacy, za pośrednictwem rządowej telewizji, dowiedzieli się, że istnieje coś takiego, jak „Opinia” i w ogóle – opozycja. Dzisiaj byłoby to oczywiście niemożliwe, bo poziom świadomej dyscypliny wśród funkcjonariuszy niezależnych mediów głównego nurtu, zarówno rządowych, jak i tych nierządnych, jest chyba znacznie wyższy, niż za komuny pod koniec lat 70-tych, no a wątpię też, by aktualny prezydent Stanów Zjednoczonych powtórzył tamten eksperyment, oczywiście o ile w ogóle by do naszego bantustanu przyjechał. Ponieważ jego urzędnicy od czasu do czasu sztorcują swoich tutejszych wysoko postawionych agentów i nawet nie na siedząco, tylko na stojąco, a pani Żorżeta niekiedy przechodzi nawet na ręczne sterowanie tymi absolwentami Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu, no to po co właściwie prezydent USA miałby tu przyjeżdżać, a zwłaszcza – podrywać zaufanie do swoich sojuszników? Gorzej przecież nie będzie, bo zarówno socjaliści pobożni, jak i bezbożni nie tylko w podskokach spełniają jego życzenia, ale nawet odgadują jego myśli w oczekiwaniu najwyższej nagrody, która za komuny przybierała postać protekcjonalnego poklepania po plecach przez Leonida Breżniewa, czemu towarzyszyły słowa: „wot maładiec!” Podobno takie umiarkowane pieszczoty bardzo sobie cenił generał Wojciech Jaruzelski, bo już Erich Honecker musiał ulegać bardziej energicznemu molestowaniu ze strony „Carycy Leonidy” - co zostało nawet uwiecznione na pamiętnej fotografii.

        Kiedy ten felieton ukaże się w druku, już tylko tydzień będzie dzielił nas od wyborów do Sejmu i Senatu, a w dniach następnych przekonamy się, czy od spiżowej zasady Ojca Narodów, Chorążego Pokoju Józefa Stalina, że najważniejsza jest prawidłowa alternatywa, trafiają się jakieś wyjątki, czy też pod pozorami pluralizmu ukrywa się stara, poczciwa, komunistyczna teoria „jednolitej władzy państwowej”, która nie dopuszcza do żadnych „nieprzewidzianych wypadków”. Sam jestem ciekaw, jak to będzie, bo chociaż rozmaite iluzje padają jedna za drugą, to przecież nadzieja umiera ostatnia.


© Stanisław Michalkiewicz
2 października 2019
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja: Leonid Breżniew i Erich Honecker w gorącym pocałunku, Berlin Wschodni, 4 października 1979 © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2