Buszmeni i prorocy końca cywilizacji
Rozmawiałem wczoraj z moim, nie widzianym od dawna kolegą. Te rozmowy są zawsze bardzo inspirujące i ja się po nich czuję wyjątkowo dobrze. Gadaliśmy o różnych sprawach a na stole leżała książka prof. Roszkowskiego zatytułowana „Rozbite zwierciadło. Koniec cywilizacji chrześcijańskiej”, czy jakoś podobnie. Ja o tej książce słyszałem już wcześniej i nie miałem zamiaru jej czytać, albowiem jeśli ktoś taki jak Roszkowski, przymierza się do takiej syntezy, to znaczy, że zwariował i uległ powszechnej manii tworzenia opera magna. Tak jak wszyscy wokół, którzy nie mają nic do powiedzenia, ponadto, co można wywnioskować z pobieżnej lektury codziennych newsów. Kolega mój określił tę książkę, jako nieco ubogaconego Karonia.
Ja zaś dodać mogę od siebie, że nie rozumiem, skąd w ludziach, którzy nigdy nie poświęcili ani jednej poważniejszej myśli kwestiom warsztatowym, wzięło się nagle to ciśnienia na opus magnum? Jaki opus? Jakie magnum?
Kolega mój, lubi sobie omawiane rzeczy pogłębić i mówi tak – oni wszyscy – a miał na myśli środowisko akademickie, z którego został kiedyś wykluczony – pisząc te nędzne syntezy, wskazują na dwa źródła cywilizacji – na to rzekome judeochrześcijaństwo, które jest fikcją i na antyk. Umyka im jeden ważny i duży obszar, który jest w równym stopniu częścią cywilizacji europejskiej co pozostałe, a na pewno w większym niż judaizm. To barbaricum – świat barbarzyńców żyjących poza limes, z którego wzięły się gadżety takie jak mit arturiański na przykład, ze wszystkimi jego konsekwencjami. Połączenie chrześcijaństwa z barbarią stworzyło – według mojego kolegi cywilizację europejską, a nie połączenie tegoż chrześcijaństwa z judaizmem, który był przez nie zwalczany i sam się odgryzał ostro, opanowując w Europie różne polityczne struktury jawne i niejawne. Takie jak choćby imperium tureckie. Ja powyższe powtarzam za moim kolegą, bo sam nigdy bym takich wniosków nie mógł sformułować, ze względu na różne osobnicze ograniczenia. Mogłem to jednak od razu porównać z sytuacją jaką mieliśmy na ostatniej konferencji, również niezwykle inspirującą, kiedy to profesor Dariusz Adamczyk powiedział, że nauka to jest nieustająca weryfikacja i falsyfikacja. Dwa elementy, którym czegoś brakuje. Nie można bowiem w nieskończoność weryfikować czegoś, a następnie – po dodaniu nowych danych pochodzących z tekstów albo wykopalisk – ponownie falsyfikować na nową modłę. To znaczy, można, ale efektem będzie stworzenie bardzo hermetycznego i wsobnego środowiska, które nie będzie miało kontaktu z najważniejszą grupą, do której rzekomo adresuje swój przekaz -z czytelnikiem. Ktoś powie, że akademikom czytelnik jest niepotrzebny. To nieprawda, potrzebny im jest student, a ten, bez oczytania nie przyjdzie we wskazane miejsce, bo gawęda oparta na dwóch słupach – falsyfikacji i weryfikacji nie uwiedzie go wcale. I myśmy to zrozumieli w Turznie, ale głośno tego nie wyartykułowaliśmy. Zrobił to dopiero wczoraj mój kolega. Tak jak w ocenie źródeł cywilizacji potrzebny jest element trzeci – barbaria, tak w metodologii także jest on potrzebny i to jest intuicja. Kłopot z intuicją jest taki, że każdy może ją mieć, bo to jest dar od Boga. Można oczywiście, kierując się intuicją coś, pardon, chlapnąć, ale można też, po pobieżnym zapoznaniu się z jakimś zagadnieniem, wskazać niewidoczne dotąd jego sensy. To się wielokrotnie zdarzało. Intuicja jednak, szczególnie intuicja dyletantów, zagraża spójności środowisk akademickich. Może nie tyle zagraża, co jest interpretowana jako zagrożenie. To jest interpretacja buszmeńska, co oczywiste, i zgubna, a ja z tego miejsca dziękuję Dariuszowi Adamczykowi, za to, że w rozmowie ze mną podkreślił wagę i rolę popularyzacji. Prócz jawnej wrogości, z jaką niektórzy akademicy traktują intuicję, mają oni tendencję do jej zawłaszczania, poprzez posługiwanie się pewnymi symbolami i znaczeniami. Ja to wyjaśnię na przykładzie. Znajoma była ostatnio na spotkaniu z Cenckiewiczem, gdzie kwestie te były silnie uwypuklone, oczywiście mimowolnie, bo organizatorzy byli przekonani zapewne, że dają publiczności fantastyczny show. Spotkanie poświęcone było najnowszemu dziełu Sławomira Cenckiewicza czyli tej rzekomej biografii Ignacego Matuszewskiego. Oto nie można było zadawać Sławomirowi Cenckiewiczowi pytań z sali. Mogli to czynić jedynie trzej obecni na niej profesorowie, którym – jako godniejszym – przypadł w udziale ten zaszczyt. Oni zaś – wiem to z drugiej ręki, proszę więc mnie poprawić jeśli się mylę – podkreślali jedynie związki Matuszewskiego z wybitnymi poetami międzywojnia, bo to były dla nich kwestie najistotniejsze. Moja znajoma oceniła to w sposób jednoznaczny – wszyscy profesorowie usiłowali zdegradować publiczność kwestiami miałkimi i łatwo, w ich ocenie, przyswajalnymi. Po zakończeniu prelekcji i serii pytań od wybrańców, znajoma podeszła do Sławomira Cenckiewicza i zapytała go o udział Matuszewskiego w negocjacjach prowadzonych w Rydze, a dotyczących granicy wschodniej. On zaś odpowiedział – jak sobie pani przeczyta to się pani dowie. To jest, w mojej ocenie, dość charakterystyczne podejście do czytelnika, jakże różne od tego, co mogą obserwować uczestnicy naszych konferencji, gdzie taka sytuacja jest nie do pomyślenia, a przecież bywają tam specjaliści z różnych dziedzin, nie tylko historycy, z dorobkiem i wiedzą znacznie przewyższającą to co do tej pory było udziałem prof. Sławomira Cenckiewicza. Postawę tę można ocenić prosto i jednoznacznie, ale ja tego nie uczynię, albowiem uważam, że owa postawa sygnalizuje problem głębszy. Problem, który częściowo opisał prof. Adamczyk a uzupełnił mój kolega wczoraj – wersyfikacja i falsyfikacja, a do tego zawłaszczanie intuicji poprzez obecność wyznaczonych do zadawania pytań ludzi. Gdzie tu jest miejsce na dochodzenie do prawdy i edukację? Ja go nie widzę podobnie jak nie dostrzegam nigdzie śladów tego jakiegoś judeochrześcijaństwa.
Taka konstrukcja, jak opisana wyżej służy jedynie emitowaniu treści propagandowych i utrwalaniu ich w głowach ludzi, którzy nie mogą niczego sami zweryfikować, bo odebrano im podmiotowość. Zlikwidowano rynek treści popularyzatorskich, wyznaczając do zarządzania nim, jakichś „godniejszych”, jakiegoś młodego Łysiaka i Pawlickiego, a do tego jeszcze zatrzaśnięto drzwi akademii. To nie wszystko jednak – treści, które się zza tych drzwi wynosi są poddane obróbce infantylizującej, a wszystko to odbywa się tak serio, że w zasadzie normalny człowiek nie wie co powiedzieć. I milczy po prostu, bo cóż ma robić, kiedy osoby uzbrojone we wszystkie buszmeńskie charyzmaty usiłują zrobić zeń durnia, w dodatku publicznie.
O istotnej roli popularyzacji czyli konferencja w Turznie
Proszę Państwa, mamy za sobą, najlepszą chyba z dotychczasowych konferencji LUL. Kto nie był niech żałuje. Pogoda jak drut, obiekt taki, że żal tam nie pobyć choćby i pół dnia. Piękny złoty park, a do tego w pobliżu miasto Toruń. Jak pewnie wszyscy zdążyli się zorientować, bardzo się denerwowałem przed tą imprezą, szczególnie, że zapisało się na nią dużo mniej osób niż na poprzednie. No, ale wszystko poszło dobrze, jeśli nie liczyć tego, że znów zapomniałem umieścić ceny na książkach. No, ale to, mam nadzieję, będzie mi wybaczone.
Nie wiem, jak ocenią wykłady inni, ale mnie najbardziej podobał się wykład prof. Adamczyka, którego – nie doinformowani – mylnie tytułowaliśmy jeszcze doktorem habilitowanym, za co z tego miejsca przepraszam. Treści propagowane przez profesora to miód na moje serce. Otwarcie bowiem skrytykował on na samym początku idiotyczne przekonanie, że tysiączne interpretacje ledwie zachowanych źródeł pisanych mogą nas do czegokolwiek doprowadzić i otwarcie dał pierwszeństwo interpretacji materiału archeologicznego. Cały wykład był o funkcji pieniądza w państwie wczesnopiastowskim i o funkcji pieniądza w ówczesnej Europie. Potem, w czasie wywiadu, profesor opowiadał jeszcze inne, ciekawe rzeczy, o których będziecie mogli Państwo posłuchać kiedy Michał przygotuje to nagranie do emisji.
Na koniec jeszcze, profesor Adamczyk, człowiek raczej bezkompromisowy i otwarcie nie zgadzający się z wieloma obowiązującymi w naszym środowisku narracjami, skrytykował nasze podejście do różnych zagadnień, co bardzo mi się spodobało, a na koniec jeszcze wdaliśmy się w dyskusję o popularyzacji.
Jasne jest, czego niestety nie chcą przyjąć do wiadomości środowiska naukowe, że namnażanie specjalistów drogą pokątnej kooptacji prowadzi do nikąd. Nawet jeśli owym specjalistom przypisywać się będzie cechy nadludzkie i mówić głośno o tym, że są jak Tarzan i McGywer w jednym. Nie ma to najmniejszego znaczenia, albowiem przepaść pomiędzy kokietowanym przez nich targetem – a po to się deifikuje profesorów, żeby kokietować nieuków, innego powodu nie ma – stanie się w końcu nie do zasypania. Profesorowie zaś – mówiący i piszący w językach, nazwijmy to niekonferencyjnych – staną się niepotrzebni. Target zaś gotowy do ich wysłuchania zostanie zdegradowany jako całkowicie zbędna biomasa. Dariusz Adamczyk, co prawda, sam pisze głównie po niemiecku, ale stara się przynajmniej, żeby te jego książki były dostępne także po polsku. I ja je będę promował i sprzedawał. W sklepie mamy już kolejną partię książki „Srebro i władza”.
Jak daleko może posunąć się wspomniana tu deifikacja profesorów, bez szkody dla aspiracji, marzeń i planów życiowych ludzi młodych, którzy aspirują do tego, by zdobyć wykształcenie i działać na polu nauki? Moim zdaniem niedaleko, bo jej mistyczne i uwodzicielskie oddziaływanie kończy się na granicy występowania grantów. Potwornych stworów zamieszkujących zamglone góry kariery, w których na zżeranych ambicją badaczy czekać ma sława i zaszczyty. Nie czeka tam na nich nic. Wszyscy to wiemy. Może jakieś medialne wygłupy, tylko tyle. Doszliśmy więc z Dariuszem Adamczykiem do wniosku, że choć popularyzację łatwo jest wyszydzić, to jej rola jest nie do przeważenia. Kłopot w tym, jak ona jest realizowana. I teraz słów kilka o tym. Jeden z czytelników – pan Andrzej – postawił taką kwestię – dlaczego ja nie prowadzę pogadanek o książkach w Radio Wnet? I czy on może o to zapytać Krzysztofa Skowrońskiego? Oczywiście, że może. Moja odpowiedź zaś była taka: o książkach w Radio Wnet, może mówić sam Skowroński, może mówić jego szanowna mama, albo ktoś z krewnych lub osób należących do grona wybrańców i ludzi określanych czasem mianem „godniejszych”. Nie ja. Dlaczego? Dlatego, że opowiadanie o książkach, czy też szerzej – popularyzacja – to jest zestaw czynności nobilitujących człowieka we współczesnym świecie i w zasadzie zastępujący dawniejsze ordery i nadania ziemskie. Partie polityczne wynagradzają zasłużonych lub mających spełnić jakąś istotną funkcję propagandystów popularyzacją, prowadzoną według zużytych już i nieistotnych formatów. W naszych okolicznościach dostęp do popularyzacji, napisanie książki itp., itd., jest nadaniem herbu. To koresponduje z rzeczywistymi uzurpacjami do nobilitacji podejmowanymi przez różne oszalałe gremia, które nawzajem przyznają sobie herby. Tyle, że ma, na pozór, bardziej racjonalny wymiar. Nie jest istotna treść – upraszczając rzecz do końca – ale osoba, która ją wygłasza. W radio Wnet o książkach mógłby mówić na przykład Piekarczyk, bo on jest godniejszy ode mnie, a poza tym gra na gitarze i śpiewa. W mediach popularyzacją historii może zajmować się Anna Popek, albo Magda Ogórek i to w zasadzie wyczerpuje temat. My nie mamy innej drogi, jak tylko organizowanie tych konferencji i przyciąganie na nie jak największej ilości osób. Miałem, przyznam, chwilę załamania i chciałem zrezygnować z tych imprez, ale nie zrobię tego nigdy. Dopóki będą chętni i dopóki będę się mógł podpierać choćby nosem. Tak jak to ogłosiłem w Turznie, w przyszłym roku zmniejszymy tylko ich ilość. Zorganizujemy dwie konferencje, bo więcej nie dam po prostu rady udźwignąć. Muszę napisać dużo rzeczy. Konferencję odbędą się w Kazimierzu Dolnym i w Sulejowie. Terminy – wiosenny i jesienny – podam wkrótce. Mam nadzieję, że deklaracje, które padły we wrześniu w Lublinie z różnych ust nie zostaną bez pokrycia. Bo jeśli tak, to będzie to ostatni raz kiedy wysłuchałem czyichkolwiek sugestii i próśb.
Teraz dalej o wykładach. Uważam, że zarówno Radosław Sikora jak i Radosław Gawroński, nie mówiąc już o Grzegorzu Kucharczyku, obronią się sami, bez mojej pomocy, a ich wystąpienia będą tu opiewane przez wdzięcznych słuchaczy. Chcę zatem zwrócić uwagę na wystąpienie dr Pawła Grochowskiego, który napisał książkę „Christian biskup Prus”, znów dostępną w naszym sklepie. Uważam, podejmując na nowo temat popularyzacji, że bardzo dobrze się dzieje kiedy ludzie realizujący się w wąskich bardzo specjalizacjach dziedzin takich jak medycyna, biorą się za pisanie historii. To wychodzi na dobre zarówno im, jak i historii. Mowy nie ma i zapewne już nie będzie, by jakikolwiek „zawodowy” historyk zabrał się za zbadanie okoliczności życia i misji Christiana biskupa Prus, który musiał stawiać czoło zakonowi krzyżackiemu, przekupionym legatom papieskim i ambicjom polskich książąt. Nikogo ta postać nie interesuje, choć jej użyteczność misyjna, propagandowa, czy jak kto woli popularyzatorska jest dziś oczywista. Aż się chce napisać – „Pan Samochodzik i tajemnica biskupa Christiana”. Nic takiego nie nastąpi, mowy nie ma. Książka Pawła Grochowskiego, znakomita, świetnie opracowana i pomnikowa, pozostanie za naszego życia, jedynym źródłem informacji o postaci i epoce. Nikt nie będzie się też interesował tym jakie były losy Rycerzy Chrystusowych osadzonych przez biskupa na granicy z Prusami i dlaczego, do Polski akurat, jako jednej z dwóch tylko filii, sprowadzono hiszpański zakon kalatrawensów. Wszystkie te kwestie poruszył w swoim wystąpieniu Paweł Grochowski, za co mu serdecznie dziękuję. Mam też nadzieję, że książka o biskupie Chrystianie nie jest jego ostatnią publikacją historyczną.
Proszę Państwa, jeszcze raz serdecznie dziękuję tym wszystkim, którzy zdecydowali się wziąć udział w naszej konferencji. Mam nadzieję, że część przynajmniej z Państwa przyjedzie także wiosną do Kazimierza Dolnego, a jesienią do Sulejowa. Na dziś to tyle.
Publiczna defekacja i jej rytualne znaczenie
Tak się niestety złożyło, że nasz komiks jeszcze nie został zaakceptowany do druku. Powtórzę więc to, co napisałem tu niedawno – tu można, ku..wa oszaleć! Już, już, prawie, prawie, ale nie…Coś tam ze złotem nie wyszło…
Ponieważ nie jestem w stanie myśleć o niczym innym niż ten komiks, dyskusje jakie podejmuję z Tomkiem dotyczą głównie tak zwanych problemów artystycznych. Wczoraj trochę gadaliśmy. Wnioski zaraz tu streszczę. Sztuka to komunikacja, można ją uprawiać w dwóch wariantach – jawnym i tajnym. Sztuka religijna, malarstwo tablicowe czy monumentalne, zawiera wielki ładunek treści, który można uznać za ciąg szarad, ale dających się rozwiązać za pomocą tekstów religijnych. Pewnie są takie ilustracje, do których to nie wystarcza i potrzebne są inne teksty, ale są to ciągle treści dostępne ludziom przeżywającym i konsumującym sztukę. Ikonografia nowożytna, oddalająca się od religii, zamienia się w szyfrowane przekazy, których dziś nie jesteśmy w stanie zrozumieć do końca. Takie mam wrażenie, choć mogę się mylić, bo na zajęcia z ikonografii nowożytnej chadzałem okazyjnie. Komunikaty te dotyczą porozumień niejawnych pomiędzy organizacjami, z których wiele ma taki właśnie charakter – tajny. Ze względu na to iż organizacje te – dwory, patrycjaty i banki dążą do władzy, sztuka nowożytna ma charakter na poły religijny, albowiem władza musi być legitymizowana przez sacrum. Tak jak to ostatnio wyjaśnił Pioter – chodzi o wymyślenie innej niż katolicka świętości i eksploatowanie jej w treściach jawnych i ukrytych ku własnej chwale. Tak wygląda komunikacja poprzez sztukę, czyli komunikacja wizualna w momencie kiedy rodzą się tak zwane nowoczesne państwa. Kiedy krzepną, ikonografia państwowa ulega po pierwsze segmentacji, po drugie bohaterowie państwowi urastają w ikonografii do rangi świętych i męczenników. To wszystko jednak idzie w parze z rozwojem technologii, które otwierają inne niż malarstwo obszary komunikacji. No i przez ową tendencję, to co było przez setki lat ważne – cały olbrzymi segment rynku z dnia na dzień traci na znaczeniu. Nie ma bowiem, w epoce fotografii i kinematografu, żadnego sensu w malowaniu obrazów. Nie ma, ale jest rynek i ten rynek generuje zyski, a przez to musi być utrzymany. Musi, albowiem otwiera pole do wielkich spekulacji. Nowożytny hermetyzm – w niektórych wariantach ikonograficznych – był szyfrowaniem treści, a hermetyzm nowoczesny był i jest nadal szyfrowaniem formy. To znaczy chodzi o to, by stworzyć wrażenie iż za barwnymi plamami rozmieszczonymi nierówno na płótnie kryje się coś, czego przeciętny człowiek nie potrafi rozpoznać, ale za to już ekspert rozpoznaje doskonale. Tworzy się więc całe piramidalne struktury komunikacji, które przypominają bełkot, ale w istocie są zhierarchizowane i po dłuższym ich absorbowaniu czytelne dla wtajemniczonych, ale ich funkcja nie polega na tym, by wyjaśnić prostaczkom, co widać na obrazie Kandinsky’ego, ale do tego, by utrzymać w pionie hierarchię ekspertów. Ta zaś nie może się rozpaść, albowiem stoi na straży rynku naprawdę wielkich spekulacji. Stąd język sztuki jest tak ważny dla współczesnego świata, a wejście do owej hierarchii i awans w niej obłożony jest takimi warunkami, że nie w zasadzie poza osobami zaburzonymi, silnie zdeprawowanymi albo po prostu zżeranymi ambicją i bezczelnymi nikt się tam nie dostanie. I nie chodzi mi już o to, tylekroć wyszydzane i obśmiewane towarzystwo podstarzałych gejów, ale o to, że człowiek w miarę normalny, obcując z omawianymi tu treściami musi dokonać różnych nieprzyjemnych operacji na własnym mózgu. Musi – to warunek konieczny – zrozumieć jaka to jest tandeta i jakie oszustwo, a następnie – w pełni świadomie je zaakceptować i walczyć w obronie tego kłamstwa do krwi ostatniej. To jest satanizm w mojej ocenie.
Nie wiem, w którym dokładnie momencie nastąpiło w tej strukturze jakieś tąpnięcie i poziom satanistycznego hermetyzmu, jakim była komunikacja w świecie artystów i krytyków współczesnych, uległ najpierw rozdwojeniu, a potem znacznemu obniżeniu. Myślę jednak, że stało się to za sprawą mediów i tych „artystów”, którzy byli przez media hołubieni. Do tego można dodać jeszcze drastyczne obniżenie rozumienia czegokolwiek, z jakim zjawiły się w świecie ludzi dorosłych kolejne pokolenia. Bez nowych pokoleń zaś cała ta piramida nie może istnieć, albowiem prowokacje i skandale robi się zawsze dla kogoś i zawsze dla kogoś pisze się do nich uzasadnienia. Tak więc lekceważenie publiczności było i jest pozorem tylko, a okazało się także pułapką. Nie można lekceważyć publiczności i uważać jej za bandę kretynów, albowiem przyjdą gorsi. Ci gorsi w dodatku – pokolenie dzieci aparatczyków i wnuków ubeków, będzie miało swoje wizje i nawet jeśli trafi się wśród nich jeden czy drugi bardziej rozgarnięty i mniej opętany, to i tak wszyscy zgodnie uznają, że jednym z największych współczesnych artystów polskich jest Kamil Sipowicz. Postawienie takiej kwestii publicznie, od razu degraduje wszystkich krytyków z tytułami profesorskimi, którzy realizują plan edukacji artystycznej w elitarnych uczelniach, elitarnych periodykach i elitarnych gremiach. Oczywiście, można tego nie zauważać i dalej grać, podając liczne przykłady „artystów prawdziwych” czynnych za granicą i dokonujących naprawdę ekscytujących wyczynów. Można, ale media rodzime, a tych sztuka rodzima i jej promotorzy ominąć nie mogą, od razu dokonają wyboru na niekorzyść „elit”. Wybiorą Sipowicza czy innego jakiegoś bałwana takiego jak Sasnal, który posługując się strywializowanymi do porzygania „szyframi” będzie próbował uprawiać jakąś komunikację z widzem. Ten zaś będzie już kompletną małpą nie rozumiejącą niczego ponadto, że Matka Boska jest zła, a Jan Paweł II był opętany polityką. Oczywiście, zawsze można się utrzymać na różnych budżetach, czy to zagranicznych, czy to rodzimych, wszak ministerstwo kultury nie zaprzestanie finansowania oszustów. Można, ale świadomość zsuwania się w dół, wprost do piekła, musi być w tym towarzystwie już całkowicie pełna i oczywista. Jeśli do tego dodamy różne gatunki pomniejszego płazu, jakieś lokalne hierarchie artystów, jakieś złogi popeerelowskie, jakichś ambicjonerów traktujących serio różne wygłupy to wyraźnie widzimy, że oni mogą już tylko jedno – mogą za wszelką cenę, kolejny już raz, próbować powiązać swoje działania ze świętością i przekonywać nas, że defekowanie na ulicy ma wymiar rytualny. I ono rzeczywiście ma taki wymiar, ale jednocześnie stawia, albo inaczej – może postawić, jeśli tylko zechcemy – wobec poważnych wyborów tych ludzi, którzy uzbrojeni w tytuły i publikacje stoją dziś lekko zaambarasowani wobec wyzwań, których się nie spodziewali. A może się spodziewali, ale myśleli, że im sprostają, bo okoliczności będą im sprzyjać? Nie mnie oceniać.
Po co ja to piszę i jak to łączę z naszym komiksem? Wiadomo, że Tomek lubi się powygłupiać i coś tam poukrywać w swoich ilustracjach, wiadomo też, że strywializowana do końca postawa odbiorców obrazów ruchomych, czyli filmów każe im poszukiwać w tych obrazach różnych nieścisłości, głównie historycznych. A to słupy telefoniczne przy drodze którą galopuje Michał Wołodyjowski, a to krzyżak w trampkach, a to zegarek na ręku rycerza…To też jest komunikacja i ona bawi wielu ludzi. Wiem, że nie unikniemy oskarżeń o trywializację tematu, choć nikt poza nami za ten temat się nie zabrał. Wiem, że zaraz odezwą się mędrcy, którzy odnajdą w naszym albumie setkę błędów i niedociągnięć. Wiem to wszystko i dlatego Tomek celowo utkał to dzieło pułapkami. Na dodatek jeszcze wydajemy kolejny komiks luksusowy, kapiący od złota. Niczego to nie zmieni, w opinii mediów i krytyków jednym z najwybitniejszych polskich artystów nadal będzie Sipowicz, wyklejający na brystolu swoje kolaże, powycinane ze zgromadzonych przez jego ojca roczników tygodnika „Kraj Rad”.
Na koniec ogłoszenie. Kolejna konferencja odbędzie się w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, w hotelu Król Kazimierz, który mieści się w starym spichlerzu. Termin – 28 marca. To duży obiekt, a ja zarezerwowałem dla Państwa 59 pokoi, które można zajmować do 15 lutego na hasło „Klinika Języka”. Po 15 lutego rezerwacja zostaje zdjęta, a ceny wracają do normalnych, przed konferencyjnych. Nie mogę niestety nikomu wyjaśnić, że jak się rezerwuje pokój wcześniej, to płaci się mniej, a jak później, po terminie, który wyznaczyłem, to jest już drożej. No, ale może tym razem się uda. Wybrałem Kazimierz Dolny z kilku powodów, także z tego, że wokoło jest mnóstwo tanich noclegów. Poza tym konferencja odbywa się przed sezonem, więc ceny będą pewnie umiarkowane. Mam też nadzieję, że pociągi z Warszawy do Lublina zaczną jeździć normalnie i jak ktoś nie będzie chciał nocować w samym Kazimierzu czy okolicy, będzie mógł wrócić z Puław do stolicy czy Lublina pociągiem. Aha, jeszcze jedno – tuż obok w Bochotnicy jest muzeum torebek i pluszowych misiów.
O polskiej doktrynie państwowej
Na konferencji w Turznie zagadnął mnie pan Rafał, który też organizuje konferencje i zapytał kogo bym widział w obsadzie takiej imprezy, która dotyczyłaby polskiej doktryny państwowej. Pogadaliśmy chwilę i coś tam ustaliliśmy, a ja zacząłem sobie myśleć o tej doktrynie, niezależnie już od wszystkiego, czyli od innych spraw pochłaniających mnie na co dzień.
Jak wszyscy pamiętają wygłosiłem też pogadankę o Sacco di Roma, w czasie której powrócił temat Francji i osi polityki francuskiej prowadzonej od wojny stuletniej. Jak pamiętamy to co najważniejsze w doktrynie francuskiej skupiało się wokół przywiązania poddanych do osoby panującego. Cała zaś doktryna da się streścić zdaniem Vive le Roi! Dewastacja Francji nie była przez to łatwa, ale wychowanie w XVIII w. całej, grubej warstwy intelektualistów nienawidzących króla i osadzonych na państwowych posadach, spowodowało, że mogła się wreszcie zmaterializować.
Doktryna brytyjska to twórcze połączenie spółki handlowej z oddziałem najemników i biurem propagandy. Król jest tam tylko dekoracją, podobnie jak szlachta. Podobna do niej jest doktryna cesarska, ale jest ona o tyle uboższa, że jej realizacja na morzu kuleje, a do tego cesarz i jego misja oddaleni są bardzo od spółek prawa handlowego. Doktryna brytyjska zaś wyraża się zawsze w realizacjach praktycznych. Pojawia się spółka, która najpierw reprezentuje akcjonariuszy, potem zaś koronę, będącą jednym z nich, na koniec zaś na opanowanym przez spółkę terenie lądują najemnicy. I następuje tak zwany szlus.
A co z doktryną rosyjską? Ona nie wywodzi się wcale z kultury i polityki ludów wielkiego stepu, jak chcą niektórzy, ale z niezrozumienia doktryny niemieckiej – cesarskiej. Z całkowitego poplątania pojęć w polityce wewnętrznej. Car-kukła banków i niejawnych koterii uważany jest przez poddanych za bóstwo prawie. Jednocześnie w kraju szerzy się anarchia. Nie jest ona wyrażona poprzez jakieś krwawe ekscesy, ale poprzez samowolę urzędników i wszechogarniającą korupcję. Prowadzi to w końcu, po serii nieudanych reform, do głębokiego pęknięcia, które oddziela lud od aparatu państwowego i czyni ten lud – a wliczam doń także tak zwaną inteligencję – całkowicie podatnym na obcą agitację. Jeśli do tego dołączyć apatię Słowian zamieszkujących imperium i dynamikę żydów, Azjatów, Ormian i kogo tam jeszcze, mamy gotowy konglomerat, który ma właściwości wybuchowe. Hipolit Korwin Milewski pisze o tym, że nienawiść ludu do cara i jego aparatu była niezrozumiała, horrendalna i straszliwa. No, ale był to efekt anarchii, która przez wiele lat tliła się w Rosji, po to, by wreszcie eksplodować. Nosicielami tej anarchii byli urzędnicy wszystkich szczebli. Im bardziej ich praca przypominała kulturę koszarowo-sztabową, tym bardziej namnażały się w ich duszach bakcyle anarchii.
A jak było w Polsce i w czym wyrażała się polityczna doktryna Rzeczpospolitej? Olga Tokarczuk powiedziałaby pewnie, że w zbytnim uprzywilejowaniu wąskiej warstwy nobilów, co skutkowało zamianą kraju w jeden obóz koncentracyjny. To są rzecz jasna idiotyzmy i pompowana wprost do słabych umysłów propaganda. Doktryna polsko-litewska była doktryną defensywną i opierała się na utrzymaniu wolności elit i dobrobytu wszystkich. Wolność elit materializowała się w opozycji do władcy, który – o czym nie wolno zapominać – nie byłby wcale tak samodzielny w chwili uzyskania władzy absolutnej, jak sobie to wyobrażamy. Polska i Litwa zaś nie poszybowałby w górę niczym rakieta i nie uzyskałby nie wiadomo jakiej pozycji w Europie. Przypomnę też, że zarówno lud jak i szlachta, a także magnateria żyła w Rzeczpospolitej na bardzo wysokim poziomie, nie było tu nigdy głodu, nie było spektakularnych klęsk żywiołowych, były wojny jedynie, wywoływane celowo, po to, by ten dobrostan zniszczyć. No i rozbudzone aspiracje reformatorów. Myślenie o Polsce XVII wieku jako o kraju zacofanym, jest myśleniem obłąkanym.
Zanim przejdę do rozważań dalszych, napiszę jeszcze tylko, że doktryny o jakich tu rozmawiamy, nigdy nie były skodyfikowane i nigdy nie były zapisane. To o czym piszę jest skrótową formułą metodyki rządzenia w poszczególnych krajach.
Co nam zostało po doktrynie Polski szlacheckiej? Pojęcie elity i nieustające aspiracje do tejże. To przede wszystkim. Mechanizm był tak dobry, że rewolucja w Polsce nie zdewastowała całego systemu, ale wprowadziła na miejsce starych elit nowe. Te zaś powracają bez przerwy – świadomie – poprzez krytykę, lub nieświadomie poprzez naśladownictwo – do formuł XVII wiecznych. Palikot nie był żadnym gombrowiczowskim wesołkiem, ale zwykłym chamem z awansu, który aspirował do elity i miał tę elitę firmować w nowej, porewolucyjnej rzeczywistości. Ludzie, którzy dziś protestują przeciwko zamordyzmowi PiS to brudna i nie świadoma niczego szlachecka tłuszcza, która za pół talara gotowa jest porąbać każdego. Na czele tego konglomeratu stoi Schetyna Grzegorz, który bełkoce już tak, że w zasadzie trudno rozróżnić słowa. I teraz ważna rzecz – rewolucja w każdym systemie, jest tylko w połowie narzucona z zewnątrz. Ona się tli w środku, a żywi się deprawacją dusz warstwy uprzywilejowanej, ale pozbawionej mobilności. Nie tylko mobilności gospodarczej, ale także umysłowej. Tak jak w przypadku francuskich adwokatów, nie sięgających wzrokiem dalej niż granice okręgu, tak jak w przypadku rosyjskich urzędników obdzierających chłopów do gołej skóry, tak jak w przypadku szlachty drążkowej, z ciągłymi pretensjami do wszystkich i wszystkiego. To oni są podpałką rewolucji, a nie lud. Lud zwykle woła – Vive le Roi!
Zwróćmy uwagę, że w Wielkiej Brytanii nie istnieje pojęcie ludu. A co tym idzie nikt nie mógł się tam czuć mentalnie zdegradowany, choćby był w rzeczywistości na samym dnie. Zawsze miał szansę. W systemach europejskich, nikt nigdy nie był na samym dnie, ale wielu czuło się zdegradowanych. Oczywiście, że mechanizm brytyjski jest najbardziej brutalny, ale jest też najbardziej skuteczny, przynajmniej dopóki istnieje flota mogąca przewieźć tych podniesionych na duchu, ale głodnych i zabiedzonych nieszczęśników, gdzieś na krańce świata. Jedyną ucieczką z systemów europejskich był Kościół i jego uniwersalna doktryna, ale ta została zanegowana poprzez serię rewolucji. Te zaś w konsekwencji doprowadziły do tego, że lud, w imieniu którego występowali rewolucjoniści stał się łupem banków, korporacji i korony brytyjskiej, wybierającej w dowolnym momencie, dowolne ilości taniego robotnika z dowolnego, ogarniętego zamętem kraju. Czy to się będzie powtarzać? Nie wiem. Moim zdaniem jeśli gdzieś ktoś wymyśli jakiś sposób na zatrzymanie tego młyna, to tylko w Polsce. Na dziś to tyle, muszę lecieć.
Kwestia smaku czyli prawdziwa natura aspiracji
Wszelkie aspiracje mają charakter estetyczny i rytualny za razem, estetyczny w zakresach najbardziej podstawowych, ale także w tych trochę bardziej skomplikowanych. Chodzi o to, by zostać dopuszczonym do rytuałów oczyszczenia i przebywać wśród ludzi i atrybutów jednoznacznie kojarzących się z czystością. Prawidłowość ta dotyczy zarówno grypsery, środowisk akademickich, jak i polityki. Przy takim postawieniu kwestii kluczową sprawą jest określenie co to znaczy – atrybuty czystości. W celi, to jest po prostu dostęp do umywalki, ale w życiu prawdziwym, w zhierarchizowanych środowiskach, sprawy się komplikują i kluczem do ich rozwiązania staje się słowo trend. Ono zaś jest częścią szerszego pojęcia „kultura”, które to pojęcie określa zakres wszystkich w zasadzie aspiracji. Wyraz trend może być zamieniony na słowo „norma”, bo ono bardziej pasuje do niektórych środowisk. I teraz rzecz najważniejsza – kto wyznacza normy i trendy? Czy to są ci sami ludzie, którzy demonstrują przynależność do oczyszczonych i wybranych? Mam wrażenie, że nie, że pochodzą oni z innych porządków. Tyle tytułem wstępu.
Przynależność do sfery oczyszczonych wymaga pewnych deklaracji i rytuałów, to znaczy określania się wobec sytuacji i przedmiotów należących do obszaru kultury. I tak, określanie się wobec wizerunków, celowo nie piszę „sztuki” czy też „obrazów”, określanie się wobec wizerunków, przedstawień, jest wyznacznikiem dojrzałości emocjonalnej, w całych zjednoczonych wspólnym rozumieniem aspiracji i oczyszczenia grupach. To jest dość subtelna zależność, bo nikt, mam wrażenie nie opisuje tego w ten sposób, jest ona jednak prawdziwa. Chodzi o demonstracje zachowań podkreślających właściwe rozumienie jakości. Pojawia się jednak pytanie – kto ustala normy tej jakości i czy pochodzi z tego samego porządku, co ten, który do niej aspiruje? Ja tego nie wiem, ale wiem, że odruch by określać się wobec wizerunków w sposób jednoznaczny, jest nie do przezwyciężenia.
Znajomy przesłał mi wczoraj taki obrazek i napisał, że prof. Sławomir Cenckiewicz uznał owo dzieło za interesujące, a myśl tę wyraził na twiterze. Nie mam zrzutu ekranu i muszę wierzyć znajomemu na słowo, ale jeśli się mylę, chętnie prof. Cenckiewicza przeproszę.
https://superhistoria.pl/druga-wojna-swiatowa/118373/odyseja-polskiego-zlota-jak-uratowano-skarb-narodowy-ii-rp.html
Widzimy tutaj coś absolutnie fatalnego, źle wykonanego, ale tworzonego pod wpływem młodzieńczych emocji i silnego przekonania, że owa metoda narzuci innymi normę czy też może trend, do których będą oni aspirować. A może zmusi ich do tego, by się z wyrażonymi w tym dziele emocjami, jakże poważnymi, żeby nie powiedzieć sierioznymi, utożsamiali. Ilustracja ta ma jednak charakter wtajemniczenia i teraz musimy się zastanowić czy – jak liczne przykłady innych wtajemniczeń – nie jest ona początkiem jakiejś pułapki. Jakiegoś ciemnego korytarza, który prowadzi ludzi prostodusznych i naiwnych wprost na skraj przepaści. Ja tego nie wiem, ale mam pewne podejrzenia. Czasem bowiem, w świecie polemik i publicystyki, niczym w ponurym filmie dla dzieci o przygodach dziewczynki imieniem Koralina, otwierają się nagle jakieś drzwi i okna pokusy, za którymi znajdują się całe uwodzicielskie galerie przedmiotów, które – same z siebie – powodują chęć określenia się wobec nich i zyskania wyższej rangi towarzyskiej, oczyszczenia się i awansu w hierarchii.
Jak wiecie, prof. Cenckiewicz wydał właśnie dwa tomy pism Ignacego Matuszewskiego, okraszone jakąś taką gawędą, zastępującą biografię. Ponieważ na samym początku mojego blogowania napisałem tekst o Matuszewskim i przedstawiłem go jako jednoznacznego bohatera, który naraża życie dla ojczyzny i jej zasobów, trochę bezpośrednio, a trochę przez pośredników, zaczepiałem prof. Cenckiewicza na okoliczność tej biografii. I on zawsze odpowiadał z uśmiechem, że biografia się pisze. Jak widzimy ani się nie pisała, ani się nie napisała. A wobec tego nie możemy się wobec niej określić i zyskać jakiegoś nowego wtajemniczenia, nie możemy się oczyścić z naszych dotychczasowych, być może błędnych, mylnych i wcale niepięknych przekonań na temat życia i okoliczności działania Ignacego Matuszewskiego. Mamy tylko ten wybór, czy też zbiór pism, do których dostępu bronią zwykłym czytelnikom pracownicy naukowi wyższych szczebli, jasno wskazujący im jaki jest kierunek aspiracji jeśli idzie o Matuszewskiego i na czym polega wywyższenie w relacji pomiędzy czytelnikiem a dziełem prof. Cenckiewicza. Na podkreślaniu przynależności Matuszewskiego do bogatego i dynamicznego świata kultury międzywojnia. Przynależności, która rzutowała potem na całe jego życie i uczyniła go tym kim był – człowiekiem bezkompromisowym i samotnym.
Postawmy teraz taką kwestię – czy można nie aspirować do norm i trendów estetycznych narzucanych przez grupy reprezentatywne? Oczywiście, że można, albowiem nie wiemy tak naprawdę kto tworzy normy i trendy. Możemy więc tworzyć je sami w opozycji do tych obecnych i tych narzucanych. I my tutaj tak właśnie czynimy. Dlatego też ludzie, wielu ludzi, tak lubi tu przychodzić i czytać nasze teksty. Nie tylko moje, ale też innych kolegów. Mamy do dyspozycji dobrych autorów, dobrych grafików, dobrych polemistów i w zasadzie nie musimy się przejmować aspiracjami ze świata zewnętrznego, ani tamtejszymi hierarchiami. Tym bardziej, że one się mimowolnie demaskują w tych zakresach aspiracji, które dla nas i dla tamtych są wspólne. Zaraz opowiem o co mi chodzi. A skoro się demaskują, to zachodzi podejrzenie, że spod tej hierarchii, na którą wskazywać by mogło nowe wydawnictwo prof. Cenckiewicza, wyłania się inna zupełnie z innymi zasadami kooptacji, czyli rytuałów oczyszczających. Dla której ta pierwsza jest tylko zasłoną. Obydwie zaś są pułapką.
Od wczoraj trwa na twiterze, pardon, za zaniżenie poziomu, nawalanka i rąbanka wokół decyzji prof. Cenckiewicza, który opuścił jury nagrody „Książka historyczna roku” dlatego, że przed ogłoszeniem werdyktu, usunięto z listy nominowanych dzieł, publikację Zychowicza o Wołyniu i zdradzie jakiej Armia Krajowa dopuściła się wobec polskich mieszkańców tegoż Wołynia. Wydarzenie to natychmiast wywołało serię reakcji osób rozpoznawalnych, którzy korzystając z tej możliwości, że otworzyło się nagle okno aspiracji z nową całkiem hierarchią, postanowili przejść rytuał oczyszczenia. Ponieważ podesłano mi zrzuty ekranu z twittera, gdzie nie wchodzę już od dawna, mogłem się zapoznać z niektórymi mechanizmami tej nowej hierarchii. Oto okazało się, że w Polsce wielkie wpływy mają służby ukraińskie, które – z całą pewnością doprowadziły do usunięcia tej książki z listy nominowanych. Deklaracja komisji, że książka jest antypolska i kłamliwa, puszczono mimo uszu, albowiem w całej tej hecy jedno jest nie do zakwestionowania – intencje Zychowicza. My tutaj w ogóle się kimś takim jak Zychowicz nie przejmujemy, a jego żałosne próby zastąpienia w hierarchii publicystyczno-naukowej prof. Wieczorkiewicza, traktujemy jak aberrację. Tak więc mamy pisowsko-ukraiński spisek, który doprowadził do tego, że młody, zdolny historyk i pisarz, został spostponowany i usunięty z grona osób, wobec których już za miesiąc będą określać się wszyscy młodzi i aspirujący do oczyszczenia z kłamstw i półprawd ludzie. Aż się chce zapytać – a co z długim ramieniem Moskwy? Skróciło się nagle? Podłączyło się do długiego ramienia Kijowa i – niepostrzeżenie zamieniając się w nogę – kopnęło Zychowicza w zadek? Co wreszcie z polskimi służbami, które mają strać na straży jakości patriotyzmu? Zaspały, nie zorientowały się co jest grane? Nie ma ich? Nie biorą udziału w tak ważnej imprezie jak wręczenie nagrody „Książka historyczna roku”? Na te pytania nikt niestety nie odpowie. Wśród ludzi popierających Zychowicza i decyzję prof. Cenckiewicza znalazły się osoby takie jak Jan Piński, nie tak dawno wyszydzany na twiterze w związku z jakimiś swoimi deklaracjami, a także Eryk Mistewicz, który napisał – może zacytuję – jestem z pokolenia, które straciło oczy na drukach z powielacza. Nie mogłem uwierzyć w te słowa. Ponieważ biografia Mistewicza w wiki została już oczyszczona i odpowiednio przystrzyżona, nie będą z nią polemizował. Powiem tylko, że pan Eryk w latach osiemdziesiątych pracował w tygodniki „Na przełaj” i był inicjatorem, a także moderatorem ruchu „Wolę być”. Takiej gromady młodych idealistów, którzy wybierali „być” a nie „mieć”. Nie wiem jak wy, ale ja, kiedy o tym pomyślę, za każdym razem czuję się na nowo ubogacony, oczyszczony i awansowany w hierarchii. Zychowicza popiera także Paweł Wroński z GW, który pisze, że się fundamentalnie z Zychowiczem nie zgadza, ale staje po jego stronie. Widzimy więc jasno, po zastosowaniu zaproponowanej tu metody, że kryterium oczyszczenia i prawdy, kryterium aspiracyjne zaproponowane przez Zychowicza, a polegające na tym w istocie, że wszystkie decyzje i wydarzenia za które odpowiedzialność ponosiło dowództwo AK, oceniane będą przez pryzmat współczesności i projekcji samego autora, jest oszukane, a chodzi w istocie o coś innego. O to, by ludzie którzy chcą się na naszych oczach oczyścić i awansować mogli to zrobić, zajmując jednocześnie miejsce tych postaci, które przez Zychowicza zostały zdeprecjonowane, albo tych, które pozostają, dzięki 10 letniej wytężonej pracy zawodowych historyków, wciąż niedookreślone – jak Ignacy Matuszewski.
Jeśli ktoś się zastanawia czy ja to piszę serio, może mieć całkowitą pewność, że tak – piszę to jak najbardziej serio. Uważam bowiem, że nagła aktywność tylu osób pozornie pozostających bez związku ze sobą, ma ważną przyczynę, a także może zrodzić pewne skutki. Może zintegrować grupę, która – bez świadomości, kto tworzy normy według których działają – każe się nam wobec tych norm określać.
Takiego wała, że sobie tu nieładnie zażartuję. Nas akurat stać tutaj na to, by pozostać całkowicie poza spektrum osób takich jak Piński, Mistewcz czy Wroński, że o Zychowiczu nie wspomnę. Więcej – to my tworzymy hierarchię i my narzucamy trendy. Można ich oczywiście nie zauważać, albo je lekceważyć, to jednak niczego nie zmienia. Dlaczego? Już tłumaczę. Pod celą ważna jest umywalka, a ludziom, którzy zawłaszczyli do niej dostęp może się zdawać, że osiągnęli już wszystko. I w dostępnych im zakresach tak rzeczywiście jest. No, ale my nie jesteśmy pod celą. Jesteśmy wolni. O tym zadaje się zapomnieli wszyscy wymienieni przeze mnie panowie: prof. Cenckiewicz, Piotr Zychowicz, Eryk Mistewicz, Jan Piński i Paweł Wroński, a także wszyscy ci, którzy skowyczą dziś na ćwierkaczu o tej strasznej niesprawiedliwości jaka dotknęła ich ulubionego autora. Dziękuję za uwagę.
Zychowicz zdradzony oblicza kupony
Tak mi się głupio zrymowało, bo ileż można trzymać ten wysoki poziom wpisów i dyskusji. Konkurs, jak wiadomo już od wczoraj, został odwołany. Wszyscy się na siebie poobrażali, a w sieci pojawiły się głosy, że cała ta afera jest przez to, że Piotrek Gursztyn nie lubi Zychowicza. Jeśli tak jest rzeczywiście, to ja się Piotrkowi nie dziwię, powiem od razu. Nie wiem czy jego książka o rzezi Woli dostała jakąś nagrodę i czy została wypromowana tak mocno i gwałtownie jak te brednie Zychowicza, ale mam wrażenie, że nie. Nie została wypromowana nawet w połowie tak silnie, choć wszyscy dookoła wołali i wołają nadal, że temat jest ważny i powinien być dyskutowany. Nie będzie dyskutowany, albowiem środowiska akademickie, tak naprawdę pożądają sukcesu rynkowego. Ten zaś idzie za tematami podejmowanymi przez media.
Zychowicz o tym wie i dlatego z jednej strony szykuje się na medialnego następcę Wieczorkiewicza, a z drugiej ogrywa standardy, które są przez media wszystkich nurtów najmocniej eksploatowane. Do tego jeszcze mieli to wszystko na twitterze i drapuje się w szaty autora udręczonego przez złych krytyków i wredną publiczność. Wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli cokolwiek wspólnego ze sprzedażą i marketingiem, wiedzą, że takiej hucpy nie można wykonać tak po prostu, trzeba mieć zaplecze, wspomaganie i jakieś gwarancje. Jeśli ktoś próbuje robić takie numery sam z siebie, albo jest szykanowany i prześladowany tak zwyczajnie, dla poglądów, może liczyć wyłącznie na obojętność i pogardę. Zainteresowanie publiczności zdobywa się poprzez media, a zainteresowanie środowisk poprzez jakiś przymus, bądź zachęty, których środowiska nie mogą tak po prostu odrzucić. Przeczytałem wczoraj wypowiedź prof. Andrzeja Nowaka i dziwię się zawartym w niej treściom. Nie rozumiem bowiem kto i po co nominuje do nagród książki Zychowicza. Nie rozumiem, po co profesorowie z jury, w ogóle się nimi zajmują i dlaczego wystawiają im jakieś laurki, albo je krytykują? Nie rozumiem dlaczego profesor Nowak odniósł się negatywnie do decyzji o wycofaniu książki, podkreślając jednocześnie jej słabość. Jak to? To do nagrody „Historyczna książka roku” można zgłaszać dzieła słabe, wtórne i głupie? Nikt z jury nie wyjaśnia wydawcom, że może by się jednak opamiętali? Widocznie nie, a obecność Zychowicza na rynku to po prostu środowiskowy przymus. On tam musi być i nie ma ludzkiej siły, która by go z rynku wymiotła. Jeśli ktoś próbuje to robić Zychowicz i popierające go środowiska, które się moim zdaniem od razu demaskują, sięgają po argumenty ostateczne – prześladowania, cenzura, blokowanie niewygodnych treści, reduktio ad Tuskum et ad Hitlerum…wszystko jest dozwolone, byle tylko utrzymać Zychowicza na topie. To jest, przepraszam bardzo, dyskusja osób kulturalnych i wykształconych? To jest dyskusja historyków? To nawet nie jest magiel, bo dziewczyny z magla nie obnażały się aż tak bezwstydnie.
Na naszej ostatniej konferencji pojawili się prawdziwi historycy i odbywały się tam prawdziwe dyskusje. On się jednak nie nadają jako wzór do naśladowania, albowiem media nie kupią omawianych w nich tematów. A przez to postaci, które odzywają się w obronie Zychowicza, nie staną się sławne, rozpoznawalne i nie będą mogły hipnotyzować publiczności zza swoich złotych okularów. I tu jest pies pogrzebany. Im się zdaje, że kupią w ten sposób publiczność. No to w przyszłym roku zrobimy taki eksperyment. Zgłosimy do nagrody jakieś wspomnienia, jeszcze nie wiem jakie, i wystartujemy w kategorii „nagroda publiczności”. Kiedy ostatni raz głosowaliśmy tutaj, a było go głosowanie sms-ami, na mój tekst zagłosowało 700 osób. Pamiętam to dokładnie, bo drugie miejsce to było chyba 120 albo 130 sms-ów. Zychowicz zebrał w tym roku 400 głosów publiczności przy stałym jego jojczeniu na twitterze. Powinniśmy w przyszłym roku wciągnąć tę nagrodę nosem. Zapowiadam to już teraz, żeby jury miało czas zmienić regulamin na bardziej „demokratyczny”, bardziej „uczciwy” i promujący „właściwe” książki. W poprzednim, opisanym tu konkursie, a było to lata temu, nie dostaliśmy nagrody, bo o jej przyznaniu, prócz publiczności, decydowało jury. A ono uznało mnie za niegodnego. Teraz w regulaminie napisane jest wyraźnie, że wygrywa ta książka, która zdobędzie najwięcej głosów. Nie martwcie się, znajdziemy takie wspomnienia, które rzeczywiście zasługują na nagrodę publiczności. Liczę się jednak z tym, że po tej deklaracji regulamin zostanie zmieniony.
Nie mogę się też nadziwić postawie prof. Cenckiewicza, który swego czasu skontaktował mnie z Anną Baszanowską, co skutkowało tym, że wydaliśmy książkę Jana Baszanowskiego „Handel wołami w Polsce”. Ja nie prosiłem prof. Cenckiewicza o wsparcie sprzedaży tej książki, w mojej ocenie ważnej i potrzebnej, ale wysłałem mu jeden egzemplarz. Pozostało to bez odzewu. Ja oczywiście rozumiem dlaczego. Dlatego, że problematyka omawiana w tej pracy, nie przysporzy nikomu medialnej chwały, nie można zdobyć uznania popularyzatorów historii omawiając zagadnienia dotyczące eksportu wołowiny. Historycy więc, na polecenie i pod przymusem mediów, działają w bardzo zawężonych spektrach. Ich wypowiedzi zaś mogą dotyczyć tylko kwestii określanych jako „najważniejsze”. A to znaczy w praktyce działań agenturalnych, zdrady i cierpień Polaków w czasie II wojny światowej i po niej. Nic więcej nie wchodzi w grę, bo nikt w gremiach decydujących o kształcie propagandy produkowanej na rynek wewnętrzny nie rozumie innych temató. Jeśli mamy tak zawężone pole działania i widzenia pokusa, by rozpocząć dziką i dewastacyjną eksploatację wskazanych przez media obszarów jest nie do zwalczenia. I to właśnie robi Zychowicz. A jakby tego było mało domaga się za to nagród, oklasków, uznania i chwały. Jeśli zaś tego nie otrzymuje, za pomocą nacisków z zewnątrz, wywraca cały konkurs. Nie wmówicie mi, że odwołanie tego konkursu było samodzielną decyzją jury. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Konkurs powinien się odbyć, a nagroda powinna zostać wręczona. Czy ktokolwiek wyciągnie jakąś nauczkę z tej przygody? Przypuszczam, że nie. Nie sądzę też, by sponsorzy zmienili sposób patrzenia na polską historię i otworzyli się na inne niż wymienione wyżej problemy. Dalej będziemy demaskować agentów i pisać o zbiorowych gwałtach w czasie powstania warszawskiego. Kapłanem tego dziwnego obrządku będzie Piotr Zychowicz, który – obstawiam w ciemno – w ciągu najbliższych lat przeobrazi się w profesora belwederskiego.
Ilustracja © brak informacji / za: www.tvp.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz