Wyższa forma obecności
Wprawdzie jest dobrze, to jasne, jakże by inaczej – ale jednak jakby nie całkiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wprawdzie Polska znowu stała się światowym centrum, to znaczy – stałaby się, gdyby nie partia golfa, na którą prezydent Trump umówił się w Wirginii, wskutek czego nie miał innego wyjścia, jak odwołać przyjazd do naszego bantustanu, do którego wysłał wiceprezydenta Pence`a. Ale z uwagi na spodziewany przyjazd prezydenta Trumpa, do Warszawy przyjechał niemiecki prezydent Walter Steinmaier, a także – Nasza Złota Pani – tym razem już bez milionowej asysty wojskowej.
Przybyli też dygnitarze drobniejszego płazu. Oczywiście oficjalnym powodem odwołania wizyty prezydenta Trumpa w Warszawie był zbrodniczy cyklon, który nieubłaganie zbliża się i zbliża do wybrzeży Florydy, więc w tej sytuacji któż jak nie prezydent Trump własną piersią zasłoni ten zasłużony dla wyborów prezydenckich stan przed nieuniknionym paroksyzmem? Tak w każdym razie gorąco wierzą nasi dygnitarze i komentatorzy, którzy tę nieobecność niestrudzenie przekuwają w wyższą formę obecności, bo wprawdzie fizycznie prezydent Trump nie był obecny, ale łączył się z nami duchowo, a wiadomo, że duch ważniejszy jest od mdłego ciała, więc właściwie taką formą obecności amerykańskiego prezydenta jesteśmy szczególnie udelektowani. Co więcej – wiceprezydent Pence zapewnił swoich polskich rozmówców, że sprawa wiz dla Polaków wydaje się bliższa, niż kiedykolwiek – co, nawiasem mówiąc, słyszeliśmy już wcześniej ze słodszych od malin ust pani Żorżety, więc właściwie tę sprawę możemy uważać za załatwioną, podobnie jak zwiększenie kontyngentu amerykańskich żołnierzy aż o cały tysiąc, za co oczywiście w podskokach zapłacimy, podobnie, jak za amerykański gaz, który zapewnia nam bezpieczeństwo energetyczne i dywersyfikację. Bo kiedy Polska kupowała gaz od ruskich szachistów, to o żadnej dywersyfikacji nie mogło być mowy, a jak kupuje gaz w USA, to i dywersyfikacja jest i bezpieczeństwo. Toteż nic dziwnego, że i ruscy szachiści, którzy wprawdzie tradycyjnie się zżymali, że Polska nie zaprosiła na uroczystości zimnego ruskiego czekisty Putina, ale z tej złości aż naszych dygnitarzy skomplementowali, jakoby wszystkich oszukali. Myślę, że tak nie było, że ani prezydent Duda, ani premier Morawiecki nikogo nie oszukali, tylko tak akurat wyszło z powodu konieczności rozegrania przez prezydenta Trumpa partii golfa. Gdyby tak, dajmy na to, miał umówione spotkanie ze swoim przyjacielem Kim Dzong Unem, to na pewno golfa by odłożył, no ale Kim Dzong Un, który wprawdzie jest przyjacielem amerykańskiego prezydenta, to jednak sojusznikiem Stanów Zjednoczonych nie jest, podczas gdy Polska jest i to bezwarunkowo, bo jakże inaczej, skoro taki jest rozkaz? Toteż o względy takiego wypróbowanego sojusznika zabiegać już nie trzeba, bo sojusznik – jak to sojusznik – w podskokach zrobi wszystko, co zażądają od niego starsi i mądrzejsi.
Toteż w powodzi słów dokumentujących zadowolenie z takiego podkreślenia mocarstwowej pozycji Polski przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, nie znalazło się ani jedno, które dotyczyłoby sprawozdania, jakie Kongresowi Stanów Zjednoczonych już za miesiąc będzie musiał złożyć sekretarz stanu Mike Pompeo - jak Polska podchodzi do sprawy żydowskich roszczeń majątkowych odnoszących się do tak zwanej „własności bezdziedzicznej”. Tak się akurat złożyło, że tuż przed planowaną wizytą prezydenta Trumpa w Warszawie, 88 senatorów w specjalnym liście wyraziło oczekiwanie, że sekretarz stanu podejmie wobec Polski „śmiałe kroki”, by jak najszybciej żydowskie roszczenia zaspokoiła, bo w przeciwnym razie ofiary holokaustu mogą nie doczekać konsolacji za swoje traumy. Na domiar złego, niektóre środowiska Polonii Amerykańskiej przekazały senatorom polskie zastrzeżenia w tej sprawie, z którymi trudno dyskutować nie urągając logice i przyzwoitości. Toteż – chociaż oczywiście takie ryzyko nie istniało ani przez chwilę, bo gdzieżby tam pan prezydenta Duda, nie mówiąc już o panu premierze Morawieckim, prędzej połknąłby własny język, niż bez wyraźnego pozwolenia zagadnął o to amerykańskiego prezydenta – być może, że ostrożny prezydent Trump wolał uniknąć jakichś kłopotliwych sytuacji. Oczywiście żadnych kłopotliwych sytuacji by nie było, bo publiczność została przecież starannie wyselekcjonowana, podobnie jak to było za pierwszej komuny, kiedy Warszawę zaszczycał swoją obecnością Leonid Breżniew – ale nigdy nie wiadomo, czy jakaś Schwein nie prześliźnie się przez wszystkie bezpieczniackie zapory, więc w tej sytuacji partyjka golfa była znakomitym pretekstem, by w tej nudnej galówce nie wziąć udziału. Nawiasem mówiąc, prezydent Trump i tak uprzejmie się zachował, nie wspominając o śmierdzących dmuchach, jakie akurat w przeddzień zapowiedzianej wizyty, zaczęła wyziewać z siebie królowa polskich rzek na skutek awarii kolektora ściekowego „Czajka”. Ponieważ ta erupcja Scheissu najwyraźniej przekroczyła wszelkie możliwości prezydenta Warszawy pana Trzaskowskiego, pan premier Morawiecki natychmiast wykorzystał możliwość wykazania wyższości rządu nad samorządem, zwłaszcza reprezentowanym przez obóz zdrady i zaprzaństwa. Zresztą nie dlatego świat nas podziwia, że zepsuł się kolektor „Czajka”, tylko dlatego, że stajemy się mocarstwem, podobnie jak cesarz Wespazjan, tuż przed śmiercią twierdził, iż właśnie staje się bogiem – bo wtedy rzymscy cesarze bywali deifikowani, chociaż oczywiście nie wszyscy. Nie jest wykluczone, że o ile dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego wystarczyły pomniki, to dla Naczelnika Państwa, oczywiście po jak najdłuższym życiu, wypada przygotować coś extra, więc dlaczego nie deifikację, albo przynajmniej – kanonizację? Ale to ewentualnie pieśń przyszłości, bo na razie obóz „dobrej zmiany” idzie jak tornado, proklamując właśnie program „500 plus” dla inwalidów, zwanych obecnie „niepełnosprawnymi”. Na taki widok obóz zdrady i zaprzaństwa zgrzyta zębami z irytacji, że kiedy rządził, to wszystko zżerał sam i nie przyszło mu do głowy, by podzielić się przynajmniej okruszkami ze stołu pańskiego. Tymczasem obóz „dobrej zmiany” pozwala te okruszki dzióbać i dlatego cieszy się miłością i poparciem ze strony coraz to nowych warstw społecznych, a w dodatku korzysta z dyskretnej, bo duchowej obecności amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, który w dodatku zapowiada przybycie do nas własną osobą „być może jeszcze tej jesieni”. Myślę, że termin uzależniony będzie od tego, czy sekretarz stanu po 13 października podejmie wobec Polski wspomniane „śmiałe kroki”, które doprowadzą do przeforsowania przez nowy Sejm „kompleksowego ustawodawstwa” które żydowskim roszczeniom nada pozory legalności. Wtedy już żadnych niespodzianek nie trzeba się będzie obawiać, bo będzie – jak to się kiedyś mówiło – „po harapie” - co otworzy nowe możliwości również przed innymi naszymi sojusznikami, którzy 1 września osobiście pilnowali interesu.
Harce sojusznicze
Kiedy ten artykuł ukaże się w druku, prezydent USA Donald Trump będzie kończył swoją wizytę w Warszawie, gdzie ma wygłosić dwa przemówienia; jedno nawiązujące do historii, a drugie – do spraw aktualnych. Trudno z góry powiedzieć, co prezydent Stanów Zjednoczonych powie w przemówieniu pierwszym – chociaż tego i owego można domyślać się z przemówienia, jakie wygłosił był 6 lipca 2017 roku, podczas swojej pierwszej wizyty. Jak pamiętamy, nie szczędził Polakom komplementów, trochę w stylu, że jesteśmy „małym, ale bardzo dzielnym narodem” - jak powiedział strażnik w nowojorskim gmachu ONZ delegatowi UNESCO. Na pewno wspomni o Kościuszce i Pułaskim, być może o Ignacym Paderewskim, który rzeczywiście sporo w Ameryce dla Polski zrobił, no a przede wszystkim – zaakcentuje braterstwo broni w II wojnie światowej, kiedy to Polska była sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Od takiego akcentu bardzo łatwo przejść do zagadnień współczesnych, bo Polska znowu jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, które mają wobec nas również swoje plany. Ale nawet w takich panegirycznych, a nawet hagiograficznych przemówieniach mogą trafić się mielizny, bo sojusz podczas II wojny światowej – owszem – niemniej trudno ukryć to, co stało się w Teheranie i w Jałcie.
13 punkt Wilsona
Jeśli nie liczyć Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego, to stosunki Stanów Zjednoczonych w Polską rozpoczynają się 18 stycznia 1918 roku, kiedy to ówczesny prezydent USA Woodrow Wilson przedstawił Kongresowi listę amerykańskich celów wojennych. Wśród 14 punktów punkt 13 przewidywał „stworzenie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkałych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą; integralność terytoriów tego państwa powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową.” Zwraca uwagę etniczna zasada, na jakiej określone terytoria mają należeć do państwa polskiego. Prezydent Wilson miał wiele cech doktrynera. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to „realistę Jerzego Clemenceau, do hamowanej, bo hamowanej, ale pasji doprowadza teoretyczność myślenia Wilsona”. W rezultacie gdzie tylko mógł, forsował plebiscyty, no i oczywiście - Ligę Narodów, jako instrument zapobiegający wojnom. Tego bzika sprytnie wykorzystał grecki premier Venizelos, który jako jeden z pierwszych uzyskał u prezydenta Wilsona audiencję. Miała ona trwać 15 minut, ale trwała ponad dwie godziny. „Ekscelencja przez całe dwie godziny przekonywał Wilsona o racjach greckich? - O greckiej sprawie referowałem mniej więcej dziesięć minut. - A resztę czasu? - Przez resztę czasu pan Wilson na moją prośbę rozwijał szczegółowo zasady projektowanej przezeń Ligi Narodów, był też pan Wilson łaskaw zauważyć, że ze wszystkich europejskich polityków ja pierwszy się tak gorąco zająłem tą sprawą.” W rezultacie Venizelos przez całą konferencję pokojową był faworytem Wilsona – twierdzi Grzymała-Siedlecki. Ale bzik Wilsona na punkcie plebiscytów miał też odcień tragiczny. „Nieborak nie przeczuwał i wyobraźnią nie ogarnął, w jakie piekło przemieni się życie zbiorowe na obszarze, który ma stać się przedmiotem plebiscytu! Patrzyłem z bliska na oba nasze plebiscyty: górnośląski i śląskocieszyński – i zarówno tu, jak i tam przekonywałem się, do jakiego roznamiętnienia, rozjątrzenia, do biała rozżarzonej pasji i onieprzytomnienia w czynach dojść może – jak ten polityczny szał ogarnia jednostki i zbiorowiska, a co może najprzedziwniejsze: jak infekcyjnie działa nawet na niezainteresowanych w sporze.” Coś z tego doktrynerstwa jest i dzisiaj, bo czyż forsowanie przez Stany Zjednoczone demokracji politycznej w krajach społecznie i mentalnie do niej kompletnie nie przygotowanych nie prowadzi do fatalnych następstw a nawet – do tragedii?
Oczywiście w tym szaleństwie była też metoda, bo odwieczną zasadą wszelkiej polityki jest dzielenie ludzi, by tym łatwiej nimi rządzić – a jeśli nawet nie rządzić bezpośrednio, to występować w charakterze arbitra, który, mając w takich sporach ostatnie słowo, może przy tej okazji lepiej zadbać o własne interesy. Czy tej intencji nie możemy się dopatrzyć w zdaniu, że „integralność terytoriów” Polski ma być zagwarantowana przez „konwencję międzynarodową”? Starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji powiadali, że cuius est condere eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił (np. gwarancje) ten może (je) znieść.
Sojusznik sojusznika naszych sojuszników
Druga wojna światowa w pewnym sensie cofnęła Polskę do stanu wyjściowego. W takim mianowicie, że całkowicie uzależniła się ona politycznie, a nawet mentalnie od swoich sojuszników, którzy oczywiście natychmiast do zauważyli i coraz częściej i coraz bardziej przechodzili nad jej interesem do porządku dziennego. W rezultacie Polska, zwłaszcza po niemieckim uderzeniu na Rosję, niemal z dnia na dzień przestała być „natchnieniem narodów”, stając się coraz bardziej kłopotliwym balastem. Z punktu widzenia Wielkiej Brytanii, a także Stanów Zjednoczonych, wciągnięcie Rosji do wojny z Niemcami było prawdziwym darem Niebios – a takie dary trzeba szanować. Toteż i w tym przypadku sprawdziły się słowa Voltaire’a, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. W rezultacie podczas konferencji w Teheranie i w Jałcie, Polska, podobnie jak cała Europa Środkowo-Wschodnia została przekazana Stalinowi w charakterze honorarium za udział w zawojowaniu Hitlera. Można powiedzieć, że „sojusznik naszych sojuszników” sam by sobie to wszystko wziął, ale co to komu szkodzi, kiedy ta zachłanna drapieżność zostaje usankcjonowana „konwencją międzynarodową”?
20 października przyjdzie Ameryka...
Stalinowi utnie wąsy, Bierutowi uszy. Tak w czasach mego dzieciństwa dorośli rozszyfrowywali napis na paczce papierosów marki „Sport”, głoszący, że zawiera ona „20 papierosów b/u”, czyli bez ustników. Nie było to może do końca zgodne z ortografią, ale dokładnie wyrażało polskie pragnienia. Oczywiście Ameryka nie przychodziła, ograniczając się do przekazywania Polsce darów w postaci mąki, której worki miały nadruk: „Dar Narodu Amerykańskiego – nie dla handlu lub wymiany” - bo oprócz tego przychodziły różne dobra od „cioci UNRRY” i pamiętam swój zachwyt po zjedzeniu odrobiny kompotu z ananasa z puszki pochodzącej z amerykańskiego demobilu. Oprócz tych darów otrzymywaliśmy też dobra duchowe w postaci audycji radiowych „Głosu Ameryki” i „Wolnej Europy” - skrupulatnie zresztą przez komunę zagłuszanych. Coraz więcej ludzi godziło się z przeznaczeniem do życia w „naszym obozie” i cała pomysłowość skierowana była na to, by polski barak był najweselszy, co podobno nawet nieźle nam wychodziło.
Uzależnianie narkomana
Za czasów prezydenta Trumana i Eisenhovera obowiązywała w Stanach Zjednoczonych doktryna „zmasowanego odwetu”. Po chamsku można ją streścić, że walimy ze wszystkiego, co mamy, a kto przeżyje – ten wygrał. Kiedy jednak Sowieci rozbudowali swój arsenał jądrowy, stało się jasne, że nie przeżyje nikt. Wówczas Robert McNamara, sekretarz obrony u prezydenta Kennedy’ego i prezydenta Johnsona, sformułował doktrynę elastycznego reagowania, którą znowu po chamsku można streścić, że haratamy się – ale na przedpolach, taktownie oszczędzając terytoria własne. Toteż globalni antagoniści starają się posiadać coraz więcej przedpoli, im bardziej oddalonych od terytorium własnego – tym lepiej. Wojny w latach 60-tych były już wojnami o przedpola – i tak zostało aż do dnia dzisiejszego.
Był to okres „zimnej wojny”, która miała swoje przypływy i odpływy. W roku 1975 na Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, został ogłoszony Akt Końcowy. Zatwierdzał on wszystkie sowieckie zdobycze wojenne i powojenne, ale w zamian za to, Sowieci musieli przyjąć tzw. „trzeci koszyk”, to jest – obietnice przestrzegania pewnych standardów w stosunku do własnych obywateli. W rezultacie w Związku Sowieckim pojawili się „dysydenci”, a w Polsce - „opozycja demokratyczna”. Te obietnice były wzmocnione pogłębiającą się zależnością obozu sowieckiego od zachodniej, głównie amerykańskiej kroplówki finansowej. Ja to szczerze wyznał w rozmowie z Radkiem Sikorskim Henry Kissinger, zachodnia szczodrość nie była bezinteresowna, tylko obliczona na uzależnienie obozu komunistycznego od zachodniej kroplówki tak, jak narkoman uzależnia się od narkotyku, A jak już się uzależni, że nie może bez niego wytrzymać, wtedy należy mu stawiać warunki polityczne.
Transformacja ustrojowa
Wreszcie Związek Sowiecki zbankrutował i wtedy nastąpiła rewizja politycznego porządku jałtańskiego. Rosjanie wycofali się z Europy Środkowo-Wschodniej, a w krajach tego regionu nastała transformacja ustrojowa. Jej ramy zostały oczywiście wyznaczone przez obydwie Układające Się Strony i dlatego właśnie żadnemu komuchowi (z wyjątkiem Mikołaja Ceaucescu) nie spadł włos z głowy, z czego ongiś korzystał pan Aleksander Kwaśniewski, a dzisiaj korzysta pan Czarzasty w otoczeniu sodomitów. W ramach tzw. środków budowy zaufania ustalono, że zachodnia broń jądrowa nie będzie przesuwana na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej, a na terytoriach nowych członków NATO – bo w 1999 roku NATO rozszerzyło się na wschód – nie będą zakładane stałe bazy Sojuszu. Toteż obecność amerykańskiego wojska na terenie Europy Środkowej ma charakter „rotacyjny”.
Niewykorzystane okazje
Co oznacza przystąpienie Polski do NATO? To, że odtąd Polska godzi się udostępniać swoje terytorium Stanom Zjednoczonym dla potrzeb ich globalnej konfrontacji z Rosją, Chinami i różnymi sezonowymi wrogami drobniejszego płazu, ryzykując zniszczenie tego terytorium – bo taki los przypada „przedpolom” w ramach doktryny elastycznego reagowania. Rozsądek nakazywałby ubieganie się z tego tytułu o różne korzyści, przede wszystkim militarne, obliczone na wykorzystywanie naszej obecności w NATO do budowania siły własnej – bo czym kończy się prężenie cudzych muskułów, to przekonaliśmy się w 1939 roku. Niestety ani w roku 1999, ani przy kolejnych okazjach nikt o tym nie pomyślał. Kolejna okazja zdarzyła się gdy Polska na prośbę USA wysłała kontyngent wojskowy do Iraku. Można było wtedy poprosił amerykańskiego prezydenta o przynajmniej dwie przysługi wzajemne – by USA obiecały, że nie będą wywierały na Polskę żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych i żeby zgodziły się na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Ale ani prezydent Kwaśniewski, ani premier Miller nawet o tym nie pomyślał. Kolejna okazja pojawiła się w roku 2014, kiedy to do Warszawy przybył prezydent Obama, by powinszować nam, żeśmy się zgodzili na niebezpieczną rolę amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią. Polska, godząc się na tę niebezpieczną rolę, siłą rzeczy stała się państwem frontowym, toteż obok obietnicy, że USA nie będą wywierały na Polskę żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń, trzeba było poprosić, by USA traktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael. A więc – kroplówka finansowa w wysokości 4 mld dolarów na modernizację i dozbrojenie armii, plus udogodnienia wojskowe, podobne do tych, z jakich korzysta Izrael. Niestety rządzący podówczas naszym bantustanem obóz zdrady i zaprzaństwa ani o tym pomyślał – i tak przepadła kolejna okazja.
Sojusznik znów oddaje nas swemu sojusznikowi
Ta karygodna niedbałość polskich polityków w zakresie ochrony naszych interesów państwowych musiała ośmielić amerykańskich polityków, których kariery w znacznym stopniu są uzależnione od poparcia wpływowego lobby żydowskiego, do kroku, który byłby może zrozumiały w stosunku do państwa wrogiego, ale jest kompletnie niezrozumiały w stosunku do państwa ze Stanami Zjednoczonymi sprzymierzonego. Mam oczywiście na myśli ustawę 447 JUST, na podstawie której rząd Stanów Zjednoczonych zobowiązał się do dopilnowania, by Polska zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowym. Roszczenia te są absolutnie bezpodstawne, bo dotyczą tzw. „własności bezdziedzicznej”, która zarówno w USA, jak i w Polsce przypada państwu, którego zmarły był obywatelem. Szczególnie obrzydliwe jest to, że amerykańscy kongresmani nawet nie próbują zmienić prawa amerykańskiego, by własność bezdziedziczną przekazywać wspólnocie etnicznej, do której zmarły należał, a jednocześnie wywierają na Polskę presję, by takie prawo u siebie wprowadziła.
Ciekawe jest, czy prezydent Trump cokolwiek na ten temat powie, a przede wszystkim – czy któryś z naszych Umiłowanych Przywódców go o to zapyta. Dotychczasowe doświadczenia nie skłaniają do optymizmu, więc obawiam się, że komplementy, którymi prezydent Trump nas obsypie, będą tylko zasłoną dymną, która ma przysłonić ohydę żydowskiej okupacji.
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz