Waluta równoległa – ucieczka z „niemieckiej klatki”?
Gdyby projekt waluty równoległej został wcielony w życie mielibyśmy okazję obserwować arcyciekawy eksperyment z udziałem jednej z wiodących gospodarek.
We Włoszech powraca temat wprowadzenia waluty równoległej do euro. Piszę „powraca”, bo nie jest to nowa koncepcja. Od wielu lat otwarcie głosi ją prof. Paolo Savona – bynajmniej nie żaden „populista”, lecz ekonomista z uznanym dorobkiem, mający w swoim C.V. pracę na ważnych stanowiskach w instytucjach publicznych i prywatnych (m.in. w ministerstwie finansów, bankowości i organizacjach biznesowych).
Savona jest zadeklarowanym przeciwnikiem eurowaluty
(strefę euro nazywa „niemiecką klatką”) i uważa ją za głównego sprawcę nieszczęść włoskiej gospodarki. Jak wspominałem w marcowym felietonie „Niemiecka strefa euro”, włoski ekonomista stwierdził wręcz, że euro jest spełnieniem planu Walthera Funka (szefa Banku Rzeszy) z 1940 r., zakładającego iż w Europie waluty narodowe mają się znaleźć pod wpływem niemieckiej marki. Dziś ta „marka” nazywa się euro i służy dokładnie temu samemu, co chciał osiągnąć Walter Funk – drenowaniu przez Niemcy europejskich gospodarek, z tą różnicą, że państwa eurolandu nie mają nawet symbolicznych, własnych walut pozostających „pod wpływem” marki/euro, lecz wprost uzależnione są od wspólnego pieniądza, którego niepodzielnym władcą jest mieszczący się we Frankfurcie Europejski Bank Centralny działający w interesie swego kraju-gospodarza.
Prof. Paolo Savona po zwycięstwie Ligi i Ruchu 5 Gwiazd typowany był na ministra finansów. Wtedy to właśnie po raz pierwszy na porządku dziennym stanął realnie projekt równoległej waluty, co spotkało się z histeryczną reakcją „rynków” i brukselskich decydentów, przyczyniając się do fiaska powołania pierwszego rządu nowej koalicji, a przed Włochami stanęła perspektywa kolejnych wyborów. Do annałów przeszła otwarta groźba eurokomisarza ds. budżetu, Guenthera Oettingera: „Oczekuję, że kolejne tygodnie pokażą, że rynki, obligacje i rozwój gospodarczy Włoch mogą być tak decydujące, że będzie to dla wyborców sygnałem, by nie głosować na prawicowych i lewicowych populistów”. Po wielu korowodach, rząd Ligi i R5G jednak powstał, tyle że prof. Savona objął w nim tekę ministra ds. europejskich. Nie wygasiło to jednak napięć na linii Bruksela-Rzym. Niedawno Jean-Claude Juncker wystosował gniewny list krytykujący włoskie podejście do deficytu budżetowego. Domaga się w nim wdrożenia polityki „zaciskania pasa”, grożąc karą 3,5 mld. euro i w ultymatywnym tonie dając włoskiemu rządowi 48 godzin na odpowiedź.
I tu wracamy do waluty równoległej. Pomysł ten zakłada wprowadzenie do obiegu pewnego rodzaju rządowych skryptów dłużnych („bonów”) mających charakter IOU („I Owe yoU” - jestem ci winien), którymi rząd spłacałby swoje zobowiązania. Instrument ten ma tę zaletę, że z jednej strony byłby honorowanym przez państwo środkiem płatniczym, a z drugiej (w przeciwieństwie do obligacji denominowanych w euro) nie wliczałby się do zadłużenia finansów publicznych. Takim quasi-pieniądzem rząd mógłby regulować należności wobec swoich kontrahentów, ci zaś puszczaliby go dalej w obieg – można by nim płacić podatki i inne daniny publiczne, uiszczać rachunki za usługi komunalne typu woda, prąd, gaz, płacić za komunikację zbiorową itp. Słowem, wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z sektorem publicznym, nowa waluta miałaby pełną akceptowalność. Oczywiście, jedynie kwestią czasu byłoby uznanie (przynajmniej w znacznej części) rządowych „bonów” również przez sektor prywatny. Nowy pieniądz byłby bowiem „tani”, w odróżnieniu od „drogiego” euro i stopniowo wypierałby z wewnętrznego obrotu eurowalutę. Trochę przypomina to pamiętane z PRL-u „bony PeKaO” stanowiące odpowiednik dolara i innych „walut wymienialnych”. Jak łatwo zauważyć, masowa emisja alternatywnej waluty oznaczałaby w konsekwencji powrót Włoch do lekko tylko zakamuflowanego lira, który automatycznie byłby z miejsca poddany dewaluacji, elastycznie dostosowując się do specyfiki włoskiej gospodarki, poprawiając jej konkurencyjność i zdolności eksportowe – znów, w odróżnieniu od „sztywnego” i krojonego na potrzeby Niemiec euro. W ten sposób Włochy stopniowo, tylnymi drzwiami, „wymiksowałyby się” z „niemieckiej klatki”, co niewątpliwie jest docelowym zamiarem Paolo Savony.
W pierwotnym zamyśle emisja rządowych „bonów” miała stanowić odpowiednik nawet 100 mld. euro. Dziś plany są skromniejsze – mówi się o równowartości 50 mld. euro. Tak czy inaczej, oznacza to potężny zastrzyk gotówki – i to w postaci „pieniądza suwerennego”, stanowiąc jednocześnie rodzaj postulowanego przez część ekonomistów „luzowania ilościowego dla ludzi” (czyli trafiającego do realnej gospodarki, a nie pompującego rynki finansowe). Na dodatek, nowy pieniądz nie nosiłby „garba” międzynarodowego długu – co szczególnie musi boleć wspomniane „rynki” przyzwyczajone do żerowania na deficytach budżetowych. Gdyby projekt został wcielony w życie mielibyśmy okazję obserwować arcyciekawy eksperyment z udziałem jednej z wiodących gospodarek. Kto wie, może okazałoby się, że poza strefą euro też istnieje życie?
Lewaccy wydrwigrosze
Doświadczenia z Zachodu pokazują, że wokół pedofilii bardzo szybko wykreowano cały „przemysł” z fałszywymi ofiarami i kancelariami prawnymi pobierającymi tłuste prowizje od wyprocesowanych odszkodowań.
I. Lękajcie się... oszustów
Ostatnie doniesienia medialne ukazały mroczne oblicze Marka Lisińskiego - jednego z czołowych aktywistów walczących z pedofilią w Kościele i do niedawna szefa fundacji „Nie lękajcie się”. Przypomnijmy, że fundacja „Nie lękajcie się” przy współpracy z posłanką Joanną Scheuring-Wielgus oraz skrajnie lewicową warszawską radną Agatą Diduszko-Zyglewską stała za sporządzeniem „mapy kościelnej pedofilii” i raportu o pedofilii w polskim Kościele, który w lutym br. przekazano na ręce papieża Franciszka podczas wizyty w Watykanie, na kilka dni przed synodem poświęconym wykorzystywaniu seksualnemu nieletnich. Media obiegł wówczas obrazek papieża całującego w geście przeprosin dłoń Marka Lisińskiego, który jako 13-latek miał być molestowany przez księdza.
Tymczasem okazuje się, że Marek Lisiński najprawdopodobniej jest zwykłym hochsztaplerem, który problem seksualnego wykorzystywania nieletnich potraktował jak żyłę złota. Zacznijmy od rzekomego „molestowania”. Portal „WP.pl” wykrył, że w 2007 r. Lisiński pożyczył od ks. Zdzisława Witkowskiego 23 tys. zł. „na operację” żony, mającej chorować na raka. Gdy ks. Witkowski zorientował się, że żonie Lisińskiego nic nie dolega, zażądał zwrotu pożyczki, na co ten zareagował szantażem, grożąc, że oskarży księdza o pedofilię. Niedługo potem wystosował do płockiej kurii pismo z zarzutami – do „molestowania” miało dojść w latach 1980-81, gdy Lisiński był ministrantem. Mimo, że przed sądem biskupim nie zdołano udowodnić winy (nawet oskarżenie wnosiło o uniewinnienie), ks. Witkowski został ukarany trzyletnim zakazem pełnienia posługi kapłańskiej. Decydująca miała być postawa bp. Libery, pragnącego uchodzić za hierarchę aktywnie zwalczającego pedofilię w szeregach duchowieństwa. Na tym jednak nie koniec – po tym, jak Lisiński publicznie żalił się na brak wsparcia ze strony płockiej kurii, ta upubliczniła korespondencję mailową, w której wynikało, że Lisiński żądał 200 tys. zł. w zamian za co miał „zrzec się przyszłych roszczeń, a nawet wycofać się z działalności publicznej w fundacji”.
Metoda pożyczki „na raka” okazała się na tyle skuteczna, że Lisiński postanowił powtórzyć swój numer. Po tym, jak pani Katarzyna wyprocesowała od Towarzystwa Chrystusowego milion złotych odszkodowania (jako 13-latka padła wielokrotnie ofiarą gwałtów ze strony byłego już księdza Romana B.), wyłudził od niej 30 tys. zł. na „nowatorską operację” raka trzustki. Katarzyna szybko zorientowała się, że jak na ciężko chorego, pan Lisiński wręcz tryska zdrowiem i energią, udzielając się w mediach i zażądała zwrotu pieniędzy – z tego, co wiadomo, nie odzyskała ich do tej pory.
Kropką nad „i” jest historia związana z filmem braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Lisiński na potrzeby filmu nagrał swoje „świadectwo” - następnie jednak za jego wykorzystanie zażądał 50 tys. zł., na co Sekielscy się nie zgodzili i ostatecznie materiał został wycięty. Tomasz Sekielski tłumaczy dziś, że nie wspominał o sprawie, by „nie odwracać uwagi od filmu”. To już kolejny wątpliwy przypadek wokół tej produkcji – jak wiadomo, z filmu widz nie dowie się, że przedstawieni w nim duchowni byli tajnymi współpracownikami SB, co rzucałoby światło na mechanizm ich kościelnych karier. Ostatnio zaś media obiegła bulwersująca w kontekście poruszanej problematyki wiadomość, że Sekielski wypuścił serię... okolicznościowych koszulek. O co więc chodzi? O walkę z seksualnymi oprawcami dzieci, czy o to, by uderzyć w Kościół i przy okazji zarobić?
II. Parada malwersantów
Sprawa Lisińskiego to jednak nie wszystko. W ostatnich latach bowiem mieliśmy do czynienia również z innymi przypadkami traktowania „społecznej” działalności w różnych stowarzyszeniach i fundacjach jako sposobu na wygodne życie i zadawanie szyku w mediach. Oczywiście wypada tu nawiązać do aktywności twórcy KOD-u, Mateusza Kijowskiego, który kasę stowarzyszenia przekształcił w prywatną skarbonkę, wystawiając lewe faktury za rzekome usługi informatyczne. Uwagę zwracają nie tylko zawyżone ceny, nie odpowiadające rynkowym realiom, lecz również to, że większość z tych usług wykonywali dla KOD-u bezpłatnie wolontariusze. Kijowski czesał więc kasę za pracę wykonaną za darmo przez kogoś innego. Pieniądze szły na konto spółki, której większościowym udziałowcem była druga żona pana Mateusza. Kijowski bezpośrednio pobierać pieniędzy nie chciał, bo wówczas zająłby je komornik na poczet niespłaconych alimentów należnych jego dzieciom z pierwszego małżeństwa. W sumie, od marca do sierpnia 2016 r. „obrońca demokracji” inkasował w ten sposób ponad 15 tys. zł. miesięcznie brutto. W internetowych dyskusjach członków KOD przewijał się również wątek „zewnętrznych dotacji” rozpisywanych jako efekty słynnych zbiórek do „puszek” podczas manifestacji.
Wracając do wątku pedofilii. Inny przykład, to działalność Jakuba Śpiewaka (z „tych” Śpiewaków) – twórcy fundacji „Kidprotect” walczącej z pedofilią i mającej pomagać ofiarom. W 2014 r. Śpiewak został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu, 210 tys. zł. grzywny i 60 tys. nawiązki za przywłaszczenie 296 tys. zł. (prokuratura straty szacowała na 433 tys. zł.) otrzymanych z państwowych instytucji i firm na działalność statutową. W rzeczywistości pieniądze te były dla „obrońcy dzieci” źródełkiem pozwalającym mu prowadzić całkiem przyjemne życie, okraszone zagranicznymi wakacjami i kupowaniem drogich gadżetów, elektroniki, kosmetyków, markowych ciuchów itp. Warto dodać, że przed wpadką Jakub Śpiewak był dyżurnym „ekspertem” mediów wypowiadającym się na tematy związane z ochroną nieletnich.
Kolejny lewacki miglanc, to Rafał Gaweł, twórca białostockiego „Teatru TrzyRzecze” i „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych”, specjalizujący się m.in. w taśmowym składaniu doniesień do prokuratury na „wyśledzone” przez niego przypadki „mowy nienawiści”. Ów „aktywista” to przypadek analogiczny do Kijowskiego i Śpiewaka, powielający ich patent na dolce vita. Gaweł na początku br. został skazany na dwa lata więzienia za oszustwa, wyłudzenia i defraudacje na kilkaset tys. zł. (co ciekawe, wyłudził m.in. grant od sorosowskiej Fundacji Batorego) – po czym zbiegł do Norwegii, gdzie wystąpił o... azyl polityczny. Prokuratura wystąpiła w związku z tym do białostockiego sądu o wydanie Europejskiego Nakazu Aresztowania – wniosek pozostaje od dwóch miesięcy nierozpatrzony.
Takich przypadków, jak powyższe, można wymieniać więcej – choćby „zbiórkę na seicento” ogłoszoną po głośnej kolizji kolumny premier Beaty Szydło z samochodem Sebastiana K. Organizator zrzutki, mieszkający w Wielkiej Brytanii Rafał Biegun najprawdopodobniej zdefraudował 150 tys. zł. przelewając je na konto żony, która miała to na nim ponoć „wymusić”. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie przywłaszczenia. A jeszcze jest głośna sprawa stowarzyszenia „Wiosna” („Szlachetna paczka”) i bezpardonowej walki o władzę z sutymi apanażami zarządu w tle; a jeszcze Instytut Lecha Wałęsy wydrenowany do czysta za prezesury Wachowskiego... istne panopticum lewackich wydrwigroszy.
III. „Harassment industry”
Na koniec jeszcze kilka słów o pedofilii w Kościele. Oczywiście nie chodzi o to, by nagle bagatelizować problem. Trzeba jednak wnikliwie rozpatrywać każdy zgłoszony przypadek, nigdy bowiem nie wiadomo, czy mamy do czynienia z prawdziwą ofiarą, czy oszustem liczącym na wysokie odszkodowanie, na co nakłada się nagonka lewackich środowisk, traktujących ofiary pedofilii jako poręczne narzędzie w antykościelnej kampanii. Doświadczenia z Zachodu pokazują, że oskarżenia o molestowanie nader często były bezzasadne, a wokół pedofilii bardzo szybko wykreowano cały „przemysł” (swoisty „harassment industry”) z fałszywymi ofiarami i wyspecjalizowanymi kancelariami prawnymi pobierającymi tłuste prowizje od wyprocesowanych odszkodowań. Również i u nas pojawili się prawnicy, którzy zwietrzyli w Kościele łatwą ofiarę do oskubania. Warto o tym pamiętać.
© Piotr Lewandowski
9 czerwca 2019
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
9 czerwca 2019
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
Ilustracja © domena publiczna / Ilustrowany Tygodnik Polski²
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz