O masońskim rodowodzie PSL
Wiem, że niektórym trudno będzie w to uwierzyć, ale nie istnieją tak zwane partię ludowe. One nie mogą istnieć z istoty, albowiem partia to elita plus massa tabulettae, a lud nigdy elitą nie był i nie będzie. Może być więc co najwyżej tą massą, która nie realizuje swoich planów, ale plany rządzącej nim elity. Mechanika tworzenia partii rzekomo ludowych polega wzmożeniu emocji ludu, a następnie narzuceniu ludowi przywództwa przywiezionego w teczce. Władza partii rzekomo ludowych składa się z jakiegoś kolegium, w którym zwykle jedna albo dwie osoby reprezentują ten cały lud, a i tak zwykle są to kmiecie fałszywi. Tacy jak Waldemar Pawlak albo Kosiniak-Kamysz.
W II tomie Baśni socjalistycznej dokładnie opisałem mechanikę tworzenia partii ludowych w Galicji i Kongresówce. Wszystkie te inicjatywy powstawały odgórnie i realizowane były za pomocą oddelegowanych na odcinek chłopski socjalistów, pochodzących wprost z loży. Nie można mówić o wyjątku nawet w przypadku księdza Stojałowskiego, który swoją szaloną, porównywalną z ojcem Rydzykiem, popularność uzyskał dopiero wtedy kiedy mu dwóch cwaniaków w celi podsunęło pisma socjalistów do czytania i on zrozumiał, że socjalizm i Ewangelia to jedno. Było dokładnie tak samo, jak w przypadku Wałęsy i cesarza Walensa, o którym Bolek przeczytał w Arłamowie, w książce usłużnie mu podsuniętej przez jakiegoś funkcjonariusza. To są wszystko stare numery, powtarzane do znudzenia. Partia ludowa nie może istnieć z tego prostego powodu, że gospodarka rolna jest na sztywno sprzęgnięta z całą gospodarką globalną. Nie ma więc czegoś takiego jak interes ludu wyrażony w samodzielnym decydowaniu o sobie. Widać było to już dawniej i cała rewolucja socjalistyczna miała za cel uzależnić produkcję rolną od giełdy. Chłopi zaś, kierowani, przez masonów, tak samo durnych jak oni, uważali, że podzielą się pańską ziemią i będą na niej spokojnie gospodarować nucąc pieśń, w której występują słowa – zachodźże słoneczko za modry obłoczek.
Władza polega na kontrolowaniu rynku żywności, czyni się to za pomocą instrumentów coraz bardziej subtelnych i zróżnicowanych, jest to fakt niezaprzeczalny. My jednak ciągle słyszymy o tym, że chłop potęgą jest i basta. Nie jest i nigdy nie był. Chłop nie rozumiał nigdy niczego i łatwo wpadał w pułapki. Przede wszystkim łatwo było go namówić do udziału w złodziejstwie zwanym reformą rolną. Dla świętego spokoju, żeby się odeń odczepili, kiedy już objął ten głodowy kawałek w posiadanie, przebierał się w sukmanę czy w co tam akurat było trzeba i łaził tak od święta. Wykonywał też inne różne, czarowne, ruchy, które nową władzę mogły zadowolić, a wszystko to czynił po to, by wreszcie zostawiono go w spokoju. To się nie mogło stać, albowiem reformowanie świata obejmuje nie tylko uzależnienie produkcji rolnej od giełdy, ale także oderwanie producentów od Kościoła. I tu reformatorzy trochę się zawiedli. Nie dlatego bynajmniej, że chłop był czysty i uczciwy, a do tego bez przerwy myślał o zbawieniu duszy. Przeciwnie, chłop był zdeprawowany, prowadził podwójne życie i często nie mógł się powstrzymać przed wyciągnięciem ręki po cudze mienie. Potrzebował jednak kogoś, kto go z tych niepięknych czynów i nawyków rozgrzeszy, a w dodatku uczyni to dyskretnie, kogoś poważnego. A tym kimś mógł być tylko ksiądz. Nie mógł być nim mason-socjalista, bo ten chętnie wywlókł by brudne czyny chłopa na wierzch i go z nich rozliczył w świetle dnia, ukradzionym zaś mieniem podzieliłby się z innymi masonami-socjalistami, a wszystko dla dobra wspólnego. Chłop to zawsze wyczuwał i lgnął do księdza. Sytuacja wyglądała więc tak – chłop chętnie dzielił się, za namową masona-socjalisty, nie swoim mieniem z innymi chłopami, ale ideologicznie nie postępował ani kroku naprzód. Nie można go było skusić duperelami typu rewolucja seksualna, choć tego próbowano, albowiem na wsi od początku świata panuje permanentna rewolucja seksualna i nikt nie robi z tego afer. To są rzeczy, o których się nie mówi. Dziś może dopiero się to trochę zmieniło. Chłopa jednak nie uwodziły nigdy takie numery. Pieniądze owszem, ziemia tak, ale reszta tego socjalistycznego pakietu nie była przyjmowana. Partie chłopskie zostały wprasowane w system komunistyczny nie dlatego, że chłopi tego chcieli, ale dlatego, że chcieli tego ci, którzy tym chłopom namącili w głowie. Poza tym komuniści reprezentowali siłę, a chłop z siłą nie dyskutuje, tylko się jej słucha. I to widzimy dzisiaj po zachowaniu Kosiniaka. On by chętnie wstąpił do PiS bo okazało się, że to jest siła. KE siłą nie jest i polski chłop rzekomy czyli Kosiniak został przez KE oszukany. A chłopi, nawet farbowani, takich rzeczy nie wybaczają nigdy. Powtórzmy – ani Pawlak, ani Kosiniak, ani nikt z nich nie jest chłopem. Być może nie ma już chłopów w ogóle, ludzie zaś mieszkający na wsi i udający chłopów, a w istocie będący kimś innym, oczekują nowej oferty. Tę ofertę podsunął im PiS. Ponieważ siła nawyków jest jednak spora, wielu mieszkańców wsi, których – podkreślam – nie można już nazywać chłopami w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, na kandydatów PSL jednak głosowała. Jak długo będą to czynić? Jak długo, pytam, widząc zachowanie liderów tej niby chłopskiej partii, którzy mizdrzą się do wszystkich naokoło i szukają kolejnego jelenia, który umożliwi im dalszą, bezpieczną egzystencję w tak zwanej polityce, będą oddawać na nich swoje głosy? I teraz ważna kwestia, dlaczego liderzy innych partii nie usiłują – co by było logiczne – odebrać resztek poparcia PSL, czyli zdobyć sympatii mieszkańców wsi i na tej fali wjechać do sejmu. Dlaczego nie czyni tego Grzegorz Braun na przykład? To mnie nurtuje, albowiem ma on wszystkie potrzebne atuty. Zmienił sobie wygląd, ma odpowiednią dla współczesnego mieszkańca wsi, zainteresowanego polityką, gawędę, jest człowiekiem nowoczesnym, a jednak przywiązanym do tradycji. Nie ma złudzeń, jest związany z Kościołem i wierzy prawdziwie. Dlaczego Grzegorz Braun nie organizuje sobie poparcia na wsi i nie czyni tego, co w jego przypadku uczynić jest najłatwiej – nie przekonuje mieszkańców wsi, że są solą ziemi, w której przechowały się skarby wiary i tradycji, a także, że są oni – chcą czy nie – dziedzicami tradycji ziemiańskiej, nie poprzez koneksje jakieś, ale poprzez goły fakt gospodarowania i użerania się z bankami. Podejmowane przez tak zwane tajne służby (przez zbiorowisko idiotów jakichś raczej) próby zagospodarowania mieszkańców wsi polegające na wysyłaniu na strajk rolny Międlara, albo innego jakiegoś mędrka, pieprzącego coś o cenach, są skazane na klęskę. Współczesny mieszkaniec wsi, ma pewne cechy dawnego chłopa, ale jest w istocie kimś innym. Z tych cech dawnego chłopa zostało mu już chyba tylko to, że jak coś wie, to nie powie, zachowa to dla siebie. Jak widzi durnia na traktorze wydzierającego się w niebogłosy, wysłucha go cierpliwie, ale za nim nie pójdzie.
Powtarzam więc, nie potrafię zrozumieć dlaczego Grzegorz Braun w towarzystwie freaków, z których i tak jeden tylko jest rozpoznawalny, rozpoczyna szarżę konną na pisowskie czołgi, z narzędziami nie adekwatnymi całkiem do sytuacji? Dlaczego nie korzysta z rozkładu PSL, fałszów uprawianych przez tę partię i nie próbuje porozumieć się z mieszkańcami wsi? Nie wiem. On pewnie też nie wie. Można jednak pewne rzeczy zasugerować. Nie czyni tego albowiem nie czuje się dość mocny. Nie czyni tego albowiem nie jest samodzielny. Nie czyni tego z fałszywego poczucia lojalności wobec freaków, którym coś obiecał. Wiadomo przecież, że Korwin nie ma czego szukać na wsi. Narodowcy też się tam nie odnajdą, a poza tym są oni jedynie massą tabulettae ludowych partii miejskich. Bez tych elementów zaś czyli bez muszki i marszu niepodległości, nikt nie wyobraża sobie żadnych ruchów politycznych na prawicy. To ciekawe, bo masoni przejmujący partie ludowe lub je zakładający nie dysponowali takimi atrybutami, a jednak im się udawało. Dlaczego nie zastosować ich metody? Otóż nie można jej zastosować, bo nikt nie rozumie prostego faktu – partie ludowe są fikcją. Przeciwnie, od ukrycia tego faktu, zagrzebania go głęboko, zależy polityczne życie takich egzemplarzy jak Janusz Mikke. Postawienie bowiem takiej kwestii unieważnia jego i jemu podobnych. No, ale nie unieważnia polityki an masse. Ta zaś ma swoje zasady trwałe. W czasie konferencji w Baranowie Sandomierskim Jacek Legieć powiedział ciekawą rzecz, na którą nikt chyba nie zwrócił uwagi. Rozdawnictwo ziemi przez cara, nie spotykało się z entuzjazmem, nie wywoływało też poczucia wdzięczności, albowiem już w drugim pokoleniu chłop obdarowany przez najjaśniejszego pana ziemią uważał, że ona należy doń od zawsze. Car zaś był do owej transakcji dodatkiem, coraz mniej potrzebnym, powiększał liczbę tych elementów, o których na wsi się nie mówi, bo można wywołać zgorszenie, zaburzyć istniejący porządek, albo zrobić sobie śmiertelnego wroga. Wniosek z tego płynie następujący – wieś była i jest odporna na agitację złodziejsko-rewolucyjną, bez względu na to czy uprawia ją car-batiuszka czy masoni. To się na wsi nie przyjmie i dlatego właśnie wieś będzie zawsze, w najgłębszych pokładach, duszy i umysłu, wrogiem rewolucji. Nawet jeśli chwilowo wygląda to inaczej, nie trzeba się tym przejmować. Nie rozumiem więc, dlaczego dla ludzi serio myślących o wejściu do sejmu, wieś nie stanowi pola do agitacji? Pis ma tam oczywiście poparcie, ale PSL leży i kwiczy. Samoobrony nie ma. Otwiera się przestrzeń do działania. No chyba, że z tym wejściem do sejmu to tylko takie żarty, a chodzi naprawdę o coś innego.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Gdy rozum śpi budzą się dziennikarze (bis)
Dawno, dawno temu, w czasach, których nie pamięta już nawet toyah napisałem tekst pod takim oto tytułem. To jeden z najlepszych tytułów, jakie wymyśliłem w życiu i chcę go dziś powtórzyć, żeby podkreślić swoje do niego prawa, a także wskazać na pewne zjawisko, szeroko rozpowszechnione, ale – mam wrażenie – nie opisane w publicystyce. Mamy obszar zwany komunikacją publiczną i nie chodzi mi tutaj wcale o autobusy i tramwaje. Komunikacja nie jest możliwa bez komunikatów, a także bez ośrodków komunikaty emitujących. Tych mamy sporo i one są podzielone, a to znaczy, że nie komunikują się ze sobą inaczej niż poprzez oskarżenia. Tak to widać z wierzchu. Ludźmi obsługującymi ośrodki emisji komunikatów są dziennikarze. To oni właśnie budzą się kiedy rozum zasypia, a czasem wręcz sami ten rozum usypiają, poprzez wlanie rozumowi do kawy jakiegoś świństwa. Czynią to nie z wrodzonej głupoty bynajmniej, ale dlatego, że jest to robota zlecona. Żeby ukryć jej charakter uaktywniają na rynku opcję znaną pod nazwą „uczciwość dziennikarska”. Przykład Sekielskiego, tego pana, co oszukał ludzi prowadząc fundację „Nie lękajcie się” oraz dziennikarzy gazowni, którzy go zdemaskowali jest tu najbardziej wyrazisty. Sekielski zrobił swój film na podstawie książki jakiegoś Holendra, który – na czyjeś zlecenie – wydał w 2013 roku książkę o pedofilii w polskim Kościele. Ta książka przeszła niezauważona. W zasadzie nie rozumiem dlaczego, ale przychodzi mi do głowy myśl taka – Sekielski z kumplami zablokował dystrybucję i promocję tytułu, po to, by na podstawie zawartych w książce treści, jak mniemam solidnie opłaconych walutą euro, nakręcić swój film. Jak się ma gotowy schemat i gotowe postaci, nakręcenie filmu jest pestką, szczególnie jeśli człowiek zbiera na to pieniądze i nie musi wydawać własnych. Dlaczego ja mam takie brzydkie podejrzenia w stosunku do Sekielskiego? Wiąże się to z dawnym konkursem na blog roku ogłoszonym 10 lat temu, który wygrał toyah. Na którychś targach podszedł on do Sekielskiego i wprost zapytał dlaczego mu dali tę nagrodę. A głosowanie odbywało się przecież przez sms, kto zebrał więcej ten wygrywał. I Sekielski wprost powiedział, że nasz kolega dostał nagrodę albowiem, on – Sekielski Tomasz wraz z załogą z onet.pl chcieli, żeby całe środowisko prawicowe toyaha znienawidziło. Jeśli idzie o mnie kwestia uczciwości dziennikarza Sekielskiego jest w tym momencie całkowicie wyczerpana i nie musi on już nic dodawać na swoją obronę, bo nikt tu nie będzie tego słuchał. Jeśli zaś idzie o molestowanych to jest jeszcze lepiej, bo miałem okazję wysłuchać w radio fragmentów wywiadu jakiego Sekielski udzielił Szymonowi Majewskiemu. W zasadzie należy powiedzieć wprost – wywiadu jakiego oszust udzielił przygłupowi. W tym wywiadzie Sekielski nie powiedział nic, nie wzbił się ponad zestaw standardowych banałów o uczciwości wobec ofiar ( a było już po demaskacji tego drugiego oszusta, z fundacji), a jedną z wypowiedzi zakończył zdaniem – byłem tak zmęczony, że chciałem już tylko być przy mojej Anuli i dzieciakach. Normalnie jak Jan Skrzetuski po bitwie pod Beresteczkiem…Ja źle bardzo znoszę tego rodzaju wyznania, albowiem demonstrowanie emocji uważam za psychiczne zaburzenie albo cynizm stosowany po to, by uwieść naiwnych. W zasadzie nie ma znaczenia która opcja występuje w przypadku Sekielskiego.
Nie lepsi są dziennikarze z gazowni, którzy w artykule demaskującym byłego już szefa fundacji „Nie lękajcie się” wyznają, że artykuł ten zaczęli pisać w zeszłym roku. Już w zeszłym roku wiedzieli, że ten facet łże, już w zeszłym roku wiedzieli, że nie powinno się dopuścić do tego, by papież całował go w rękę, ale tego nie ujawnili. Dla dobra ofiar jak mniemam, bo przecież żadne egoistyczne pobudki nie wchodzą tu w grę.
Jak ja oceniam tę całą akcję? Uważam, że kluczem do wszystkiego jest książka tego Holendra. Gdzieś daleko zapadła decyzja, że należy zedefasonować w Polsce pamięć o Janie Pawle II i rozpoczęto przygotowania do tej akcji. Z całą pewnością w porozumieniu z lokalnymi środowiskami antyklerykalnymi oraz z pewnym, wymienionym w artykule z gazowni, panem z Kanady, który już 30 rok zwalcza pedofilię w Kościele. Kto był sponsorem? Nie wiadomo, ale zakładam roboczo, że Niemcy. Sponsorzy i planiści nie docenili jednak głodu pieniądza oraz stopnia deprawacji miejscowych antyklerykałów, którzy nie dość, że okazali się kanciarzami i naciągaczami udającymi chorych na raka dla zdobycia pary tysięcy, to jeszcze do tego przejęli cały projekt na rynku lokalnym i skroili nie tylko zyski oraz popularność, ale także zrobili zbiórkę na produkcję filmu i dostali od naiwnych ludzi mnóstwo szmalu. Ja myślę, że Sekielski myśli o sobie wyłącznie w kategorii „geniusz”. Ma do tego prawo moim zdaniem. Gazownia pewnie targowała się z Sekielskim przez cały zeszły rok, usiłując wymusić na nim udział w zyskach, a być może chcąc go w ogóle wyślizagać z tego projektu i przejąć wszystkie frukta. On zaś, pewien swego, nie ustąpił. I teraz mamy to co mamy – gazownia pisze – informator Sekielskiego to oszust. Sekielski mówi – wiedziałem o tym, ale milczałem dla dobra ofiar. Gazownia nie może uderzyć w Sekielskiego, bo on jest zwyczajnie za bezczelny i demonstruje w radio emocje, które normalnie demonstrują lesbijki i dziennikarki z gazowni okradzione przez swoich biseksualych kochanków. Kradnie im show po prostu. – Chciałem być przy Anuli i dzieciakach – mówi. Gazownia nie ma innego wyjścia, musi zwrócić swoją agresję przeciwko księżom. – Ten facet jest oszustem – piszą – ale ksiądz też nie lepszy, pieniądze ludziom rozdawał, ale dzieci obmacywał. Tak się jednak składa, że te dzieci, dziś dorośli ludzie, zdradzają pomiędzy wierszami w artykule gazowni swoje niepiękne predylekcje do spożywania alkoholu w nadmiernych ilościach i złodziejstwa. I komu tu wierzyć? Ja przyznam, prędzej uwierzyłbym złodziejowi niż dziennikarzowi. Mam bowiem głęboki szacunek dla profesjonalizmu.
Widzimy w już w zarysie tę machinę. I co na to Kościół, i co na to „nasi”. Księża milczą, niektórzy – bardzo słusznie – nie przeczytali listu kardynała Nycza na niedzielnych nabożeństwach. Biskupi jednak deklarują chęć oczyszczenia Kościoła z czarnych owiec. To jest moim zdaniem demonstracja niepotrzebna, w wielu przypadkach wyglądająca tak samo autentycznie, jak wyznanie Sekielskiego o Anuli i dzieciakach. I jeszcze ten papież całujący w rękę kanciarza. Uważam, że nie ma w tym momencie sensu nadstawianie drugiego policzka. Bo sytuacja nie jest w żadnym punkcie styczna z tą ewangeliczną.
Przejdźmy jednak do opisu zjawiska zasygnalizowanego na początku. Ośrodki emitujące komunikaty są rzeczywiście podzielone, ale nie według widocznego i deklarowanego schematu ideowego. One są podzielone inaczej, ale podziały te nie wykluczają komunikacji i targów. Wręcz je prowokują. Żeby owe targi doszły do skutku nie wystarczy się dogadać, trzeba stworzyć nowy schemat porozumień i podziałów powierzchniowych. A to oznacza, że należy unieważnić kwestie oczywiste – złodziej jest niewiarygodny, bardziej niewiarygodny od złodzieja może być tylko mainstreamowy dziennikarz – i na ich miejsce wprowadzić komunikaty uprawdopodobnione, dla większego efektu pociągnięte politurą emocji – stęskniłem się za Anulą i dzieciakami. Można to oczywiście za Orwellem nazwać dwójmyśleniem, ale nie do końca o to chodzi. Każdy deal jaki dokonuje się na rynku treści wymaga – zawsze – unieważnienia spraw oczywistych, czytelnych i jasnych. Wymaga uśpienia rozumu i zastąpienia go czymś innym. Do tego właśnie potrzebni są rozbudzeni dziennikarze. Mam nadzieję, że wyraziłem się dość jasno i klarownie.
Teraz ogłoszenie. Wczoraj jeden z czytelników, mieszkaniec Bolesławca, poinformował mnie, że w czasie naszego LUL-u rozpoczną się w tym mieście różne imprezy i festyny z okazji dni Bolesławca. Przypominam też, że Bolesławiec to miasto ceramiki, którą kolekcjonuje Robert Redford.
A teraz już tradycyjnie zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
O spryciarzach i wizjonerach
Wielokrotnie już próbowano narzucać internetowi jakieś schematy narracji i zawsze było to związane albo z polityką, albo ze sprzedażą. Miało też zwykle charakter praktyk monopolistycznych. Najwyraźniej zaś widoczne było w początkach rozkwitu blogosfery politycznej, kiedy to szalona aktywność tysięcy ludzi i schematy współpracy przez tych ludzi wypracowywane były po prostu lekceważone lub nie zauważane.
Nasze lokalne sekty spryciarzy i wizjonerów nie mogły niestety zablokować internetu i nie mogły powstrzymać aktywności blogerów, próbowały więc narzucić im swoje zasady, a także swój sposób rozumienia zjawisk. I tak, nie wiem czy to pamiętacie, ale obok tej blogosfery, z której wyrośliśmy my wszyscy, istniała jeszcze rzekomo inna, z samymi gwiazdami pierwszej wielkości, które zjeżdżały się na specjalne spotkania i tam wręczano im nagrody za aktywność. Kto dziś pamięta kim byli kominek albo Budzich? Potem to zdechło śmiercią naturalną, bo dziennikarze, tak z gazowni, jak i z naszych mediów, doszli do wniosku, że blogosferę można po prostu zignorować i dalej robić swoje. Co to znaczy „robić swoje”? To znaczy, że można lekceważyć opcjonalne, ciekawsze formuły publicystyczne tylko z tego powodu, że nie są, pardon, koszerne. Certyfikaty zaś koszerności wydaje w zasadzie nie wiadomo kto. To znaczy wiadomo, że do tego nikt się nie przyzna. Certyfikaty wydaje bowiem sponsor lub właściciel. I tak dla Lisickiego jest to właściciel „Do rzeczy” dla gazowni właściciel „GW”, a dla Karnowskich, właściciel tego co oni wydają. Tego nie można powiedzieć głośno, bo ktoś zacznie sprawdzać tych właścicieli i zrobi się ambaras. Władza zaś polega na tym, by komunikacja odbywała się wyłącznie pomiędzy władcą a ludem, a nie pomiędzy ludem a ludem. W systemie demokratycznym chodzi o to, by wiadomości oraz różne ciekawe rzeczy, przekazywali w lud, certyfikowani pośrednicy zwani dziennikarzami lub pisarzami. Oni bowiem mają za zadanie urabiać opinię, lansować formuły i język, umożliwiający władzy kontrolę ludu oraz właściwe tego ludu zachowania. Ponieważ my tutaj nie uprawiamy żadnej ludowej hagady i nie uważamy ani siebie ani nikogo innego za lud, możemy opisywać te zjawiska spokojnie i bez strachu, albowiem one nas nie dotyczą. Możemy też spokojnie, albowiem blogosfera została skazana na zapomnienie i nieistnienie, wskazywać jak idiotyczne są próby zastąpienia normalnej, wynikającej z chęci zrozumienia zjawisk, komunikacji, propagandą, przystrojoną w jakieś atraktory. Propagandą, która powinna, według zleceniodawców wywoływać entuzjazm i różne wzmożenia, a która wywołuje jedynie śmiech i zażenowanie.
Ktoś tu ostatnio linkował informację dotyczącą aktywności młodego Łysiaka, człowieka, który jest po prostu ofiarą psychopatycznego ojca. Jego zaś największym osiągnięciem było prowadzenie w radio programu tak żenującego, że na samo wspomnienie, człowiek się czerwieni ze wstydu. Nazywało się to „Detektyw inwektyw”. W zalinkowanym tekście Tomasz Napoleon Łysiak, zwierza się ze swojej fascynacji Piłsudskim i legionami i pisze, że legioniści byli „duchowymi komandosami”. Ponieważ my tutaj staramy się ze wszystkich sił zrozumieć rodzimą historię i wyśledzić błędy i zaniechania polityków, a także zablokować ślepe zaułki, w które Polaków wprowadzali przez stulecia różni spryciarze i wizjonerzy, nie możemy spokojnie przejść koło takiej konstrukcji. To jest niemożliwe. Nie możemy, albowiem aktywność Łysiaka, który usiłuje utrzymać się na pozycji swojego ojca, korzystając z jego dorobku, jest jedną z opisywanych tu przeze mnie prób dewastowania naturalnej, wynikającej z ciekawości i przyrodzonych zalet umysłu poszczególnych osób, komunikacji. Fakt zaś, że Łysiak junior jest lansowany przez niezalezna.pl fakt ten potwierdza. To jest portal lansujący tak zwane patriotyczne wzmożenia. Czyli nazywając rzecz po imieniu, żenującą i nie budzącą zaufania tandetę obliczoną na uwiedzenie gimnazjalistów. Tak jest chyba określony target Łysiaka, bo nie wierzę, żeby można było te treści wciskać licealistom. Legioniści byli „komandosami duchowymi”? Nie wiadomo gdzie oczy podziać. A potem co? Komandos duchowy Kostek Biernacki koordynował w 1924, w Krakowie, akcję bojówek, w wyniku której zamordowano ponad setkę polskich żołnierzy? Czy pozostający na etapie fascynacji Piłsudskim i legionistami, duchowy komandos Łysiak w ogóle o tym słyszał?
Proszę Państwa, uważam, że tego rodzaju narracje i lans należy zwalczać ile sił. Z dwóch powodów. Po pierwsze to jest zwyczajnie nieprawda, a formuła ta jeśli, nie daj Boże, zyskałaby poklask, doprowadziłaby nas do jakiejś kolejnej katastrofy. Ja wiem, że Łysiakowi chodzi o to tylko, żeby sobie zarobić i o poklasku mowy być nie może, ale na to także nie można przystać, bo postawa taka psuje rynek i zaniża poziom dyskusji w sposób dramatyczny. Ludziom jednak Sakiewicza nie spędza to snu z powiek, albowiem zachowują się oni dokładnie tak samo, jak ta rzekomo prawdziwa blogosfera, którą kiedyś tam wymyślono jako popychacz masowej sprzedaży. Blogosfera składająca się z samych krewnych i znajomych królika, którzy udawali naturszczyków. Czy podobnie jak tamto środowisko, również to zostanie unieważnione albo zwinięte? Być może, albowiem nie można zbyt długo tkwić w oszukanej niesamodzielności, a jeśli się to czyni, człowiek dostrzega w pewnym momencie, że przemawia już tylko do jakichś gipsowych łbów, a ludzi wokół niego nie ma wcale. Nie jest dobrze zaczynać, jak młody Łysiak, (piszę młody Łysiak, a gość ma niewiele mniej lat niż ja) z tak wysokiego diapazonu moralnego i od taki formuł jak, „komandosi duchowi”, bo stoi to w sprzeczności z intencją, z metodą i powszechnym doświadczeniem dnia codziennego. Nie na tym też polega wielkość autora, że produkuje on, albo wręcz pożycza od ojca, jakieś górnolotne formuły. One nikogo nie uniosą, mogą za to przyczynić się do klęski, demaskacji i upadku. Przykładów na to jest dosyć, ale ja wymienię jeden. Dokładnie pamiętam, jak Samuel Pereira, wywnętrzał się w mediach na temat swojego stosunku do Polski i do poślubionej sobie kobiety, która jest jakoś tam spowinowacona z Marią Kaczyńską, dziś już świętej pamięci. Otóż ta żona miała Samuela „zarazić polskością” czy też może uczynić coś innego, jak to mówią na Mazowszu – w podobie. W każdym razie chodziło o to, że przed poznaniem tej pani Samuel nie był polskością zainteresowany, a po zawarciu znajomości już tak i to intensywnie. Gawędę te sprzedawał pan Pereira w mediach uważając widocznie, że ona go uwiarygadnia. Moim zdaniem było dokładnie na odwrót. I tak jest zawsze, w każdym takim przypadku. Dlatego trzeba być bardzo ostrożnym jeśli idzie o demonstrowanie swoich emocji i przenoszenie ich sprawczej i życiodajnej rzekomo mocy w obszary związane z aktywnością zawodową i polityczną. Niedawno całkiem przez media społecznościowe przewaliła się afera związana z rozwodem państwa Pereira oraz rzekomym wywiezieniem i ukrywaniem dzieci przez pana Samuela. Oboje „zarażeni polskością” małżonkowie nie szczędzili sobie gorzkich słów, a ja – będąc w stanie poważnego szoku – przyjąć musiałem do wiadomości, że pani Pereira jest obecna na twitterze pod nickiem „czarna baronowa”. Jej profil zaś opatrzony jest fotografią, w zamyśle tajemniczą i uwodzicielską, w rzeczywistości infantylną i nieciekawą, zdradzającą jednak określony typ aspiracji, od którego opisania się tu powstrzymam. Proszę Państwa, jeśli chcemy cokolwiek robić serio musimy się trzymać z daleka od takich historii i takich histerii. To nikomu nie pomaga, a jeśli ktoś nie wierzy, niech przypomni sobie przykład Kazimierza Marcinkiewicza. Niestety tak się składa, że to wśród „naszych” lęgną się najczęściej takie patologiczne zachowania, które wynikają wprost, moim zdaniem z braku definicji sukcesu, a także z braku strategii medialnej całej formacji zwanej prawicą. Można to jeszcze ująć szerzej, ale to, jak sądzę wystarczy. Ludzie, którzy niezasłużenie i nagle zdobyli popularność, chcieliby zachowywać się w sposób korespondujący z oczekiwaniami publiczności i wyborców, najlepiej licznych, żeby popularność stymulować i żeby ona stale rosła. Niestety nikt nie zadaje sobie trudu, by zapytać wprost – jakie są te oczekiwania? To jest poza horyzontem pisarzy, aspirujących pracowników mediów i polityków. O wiele łatwiej opowiadać o duchowych komandosach i zarażeniu polskością. Ryzyko dla opowiadających jest w sumie niewielkie. Pan Pereira szybciej, a pan Łysiak wolniej nieco, przesuną swoje zainteresowania w kierunku mediów kobiecych i tych zajmujących się psychologią oraz problemami w związkach. Kiedy zaś już je wyeksploatują, zostanie im jeszcze mieszkaniówka oraz lifestyle – Murator i Weranda, gdzie będą mogli opowiedzieć jak i gdzie mieszkali przed rozwodem oraz jak ten rozwód wpłynął na kolor ścian w ich nowym domu. My zaś pozostaniemy tu gdzie jesteśmy dziś. Niezauważeni.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
Czy warto naśladować Jezusa?
Dzisiaj, jak to już czyniłem wielokrotnie, chcę narobić sobie wrogów. Czynię to świadomie, choć nie jest mi z tym lekko. Wiem jednak, że to dobra droga i per saldo się opłaca. Tak samo jak opłaca się per saldo krytykowanie politycznych wystąpień Grzegorza Brauna, choć wszyscy potem, po ich demaskacji i kolejnej klęsce, obrażają się nie na Brauna bynajmniej, ale na mnie. Bo to zawsze łatwiej i jakoś tak poręczniej. No, a Grzegorz Braun gwarantuje przynajmniej to, o co tak naprawdę chodzi – stymulację emocji, nie pociągającą żadnych, poza frajdą, konsekwencji. Nie o naszym ulubionym reżyserze będziemy dziś rozmawiać, ale o postawie biskupów wobec filmu Sekielskiego i całej tej akcji wymierzonej w Jana Pawła II. W mojej ocenie, być może błędnej, prymas, którego funkcja została zredukowana do form czysto reprezentacyjnych, próbuje przedstawić nam, wiernym tę sytuację, jako casus ewangeliczny – nadstaw drugi policzek – kokietując jednocześnie siły ciemności gawędą, której clou zawiera się stwierdzeniu, że to co zrobił Sekielski i co czynią inni nie jest atakiem na Kościół. Uważam, że sytuacja ta nie ma nic wspólnego z ewangelią, a jej mechanika i tradycja wywodzą się z czasów postewanegelicznych. No, ale o tym później. Zacznijmy od dekoracyjnej funkcji prymasa. Ja nie mam zbyt głębokich przemyśleń z tym związanych, ale kiedy z ust księdza Bortkiewicza usłyszałem, że pierwszą i najważniejszą osobą w Kościele, jest sekretarz episkopatu, doznałem szoku poznawczego. Jak to sekretarz? Jak w KPZR? Proszę państwa, z faktu, że w jakiejś organizacji najważniejszą funkcją jest sekretarz, wynika tyle, że władza w tej organizacji jest niejawna. A ster władzy w rękach nieujawnionych oznacza to w praktyce, że komunikaty emitowane w sferze publicznej rozmijają się, delikatnie mówiąc, z istotnymi celami organizacji. Jak to było z KPZR, PZPR i innymi zeterami, wszyscy mniej więcej wiemy, ale nie potrafimy wiedzy tej przełożyć na praktykę i opisać szczegółowo mechaniki działania takiej organizacji. No więc ja tu proponuję lekcję pierwszą – zasada działająca bezwzględnie – jeśli szefem jest sekretarz, to znaczy, że władza ma charakter tajny, albowiem sekretarz to jest facet od sekretów. Jeśli zaś są sekrety, to znaczy, że komunikacja odbywa się poza nimi, a jej istotnym celem jest zmylenie. Tylko kogo? Skoro Sekielski według prymasa nie atakuje Kościoła, a my – wierni – uważamy, że atakuje, to chyba pomiędzy prymasem, a Sekielskim istnieją jakieś niejawne porozumienia? Tak tylko pytam, bo wierzyć mi się w to nie chce. Wierni mają zaufanie do swoich pasterzy, ale nie jest ono przecież nieograniczone, bo pasterze to też tylko ludzie. Nie mają jednak wierni zaufania do Sekielskiego i jego poczynań, albowiem wielokrotnie człowiek ów dawał dowody na to, że „zaufanie” to jest luksus, na który go nie stać. Powstaje więc komunikacyjna przepaść, której nie ma czym zasypać i wtedy pojawia się sugestia, że mamy do czynienia z sytuacją wyjętą wprost z Ewangelii, a dotyczącą nadstawiania drugiego policzka. To nie jest prawda, ale pokusa. W dodatku mam wrażenie, że nieprzyzwoicie łatwa. Samonasuwająca się wręcz, wobec której wypadałoby się wykazać jakimś chartem ducha. W psychologii istnieje pojęcie zniekształceń poznawczych, czyli takich niby-jakości, które ludzie produkują sami i emitują w przestrzeń komunikacyjną, a czynią to zwykle po to, by oswoić wyimaginowane i nieistniejące w istocie niebezpieczeństwo, a także po to, by ochronić własne emocjonalne demony, które gryzą ich od środka. Mechanika zniekształceń poznawczych działa jednak także poza psychologią, albowiem sfera komunikacji to twór wielopoziomowy i złożony. Można – ze złej lub dobrej woli (i tak się zdarza) – nasycać przestrzeń wokół siebie zniekształceniami poznawczymi i jeszcze uważać, że do dobra droga, pozwalająca na wyjście z twarzą z trudnych sytuacji. Zniekształcenia poznawcze mogą być przy tym niezwykle atrakcyjne i uwodzicielskie, mogą także nabierać charakteru nawyków. To znaczy, jak ktoś raz nauczy się reagować na brutalne ataki w określony sposób, będzie to powtarzał i jeszcze domagał się za te demonstracje hołdów, albowiem jego zachowanie podkreślać ma coś istotnego, co nie jest prawdą, ale za to atrakcyjnie wygląda i sugeruje prawdopodobne wyjaśnienie złożonych kwestii. Takich, dla przykładu, jak pedofilia w Kościele. Cechą istotną działania zniekształceń poznawczych w polityce jest redukcja kontekstów. Mechanika jest prosta – mamy do czynienia z gołym faktem i za nic na świecie nie możemy oświetlić go szerzej, ujawniając konteksty, albowiem narażamy się tym samym na podejrzenie, że stoimy po stronie zła. Sekielski kręcąc swój zmanipulowany, agitacyjny film nie stoi rzecz jasna po stronie zła, on jest apriorycznie poza podejrzeniami, bo jak można o coś podejrzewać człowieka do tego stopnia uwrażliwionego na krzywdę dzieci? No nie można przecież. Próba ratowania sytuacji poprzez zgodę na redukcję kontekstów – na przykład rezygnacja z eksploatacji wątku księży TW i pedofilów jednocześnie, albo rezygnacja ze śledztwa dotyczącego Lecha Wałęsy i Mieczysława Wachowskiego, ludzi stale współpracujących z księdzem Franciszkiem Cybulą, nie jest moim zdaniem dobrym wyjściem. Oczywiście, postawa inna – nasycająca tę komunikację kontekstami – może być przez nasze, znane z uczciwości media rozpoznana jako „szamotanie się w sieci”. Na to jednak musimy być przygotowani i wobec takich opinii powinni wystąpić ludzie, którzy z Kościołem są związani, ale jednocześnie nie pełnią tam najważniejszych funkcji. Czy powinien to być od razu sekretarz episkopatu? Ja nie wiem. Wiem za to na pewno, że nie powinien być to prymas. Bo ten reprezentuje władzę jawną i świętą.
Uważam, że sugestia iż komunikacja pomiędzy ludźmi atakującymi Kościół a hierarchią ma cokolwiek wspólnego z przypowieściami ewangelicznymi jest zniekształceniem poznawczym, wyemitowanym celowo, żeby zamącić ludziom w głowach. To jest coś innego. To jest twórczo rozwinięta praktyka prześladowania Kościoła instytucjonalnego znana z epoki nowożytnej i czasów całkiem nowoczesnych. Jej napęd i siła nie bierze się z degeneracji niektórych księży, ale z prostego i bezspornego faktu, że nasze pragnienie poznania i wyjaśnienia wszystkiego zaszło już tak daleko, przy jednoczesnym braku wyjaśnień spraw ważnych, że w zasadzie stało się kreacją. Ja to zaraz przybliżę. Jesteśmy uwikłani w poznanie. To znaczy odkrywanie i uzyskiwanie nowych, zaskakujących informacji stało się sensem naszego życia. Nie jest nim już oczekiwanie w wierze, pokorze, modlitwie i przy pracy, na to co ześle nam Bóg. Jesteśmy aktywnymi poszukiwaczami prawdy. Ponieważ jednak, mimo licznych wysiłków stajemy ciągle przed tymi samymi, nierozwiązywalnymi problemami, a do tego jeszcze komunikacja blokowana jest przez różnych sekretarzy, którzy miast ułatwiać poznanie, utrudniają je, hodując sekrety, kierujemy naszą uwagę na siebie samych. Bo w tym zakresie czujemy się kompetentni. A kiedy już zaczynamy poznawać siebie, budujemy hierarchię wartości i jakąś taką etapową mechanikę procesu poznania. Skalujemy emocje i odnosimy się do nich poprzez próby wywołania odpowiednich reakcji u bliźnich. Powstaje cały system uzależnień, oczekiwań i gwarancji, które tworzą współczesnego człowieka. Jeśli okazuje się, a zawsze się tak okazuje, że to wszystko jednak szwindel, pojawia się ktoś, kto mówi – poczekajcie, ale możemy to przecież porównać z sytuacją ewangeliczną, tam przecież też są emocje. Otóż nie możemy. I to powinien nam wyraźnie powiedzieć sekretarz episkopatu Polski.
Na dziś to tyle. Bardzo dziękuję za uwagę. Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz