OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Pod groźbą kasacji, zgryzoty rządu i najwierniejszej opozycji, łyżki dziegciu w beczce miodu, lewackie absurdy

Zgryzoty rządu i najwierniejszej opozycji


        Z uwagi na osobiste kłopoty związane z egzekucją wyroku zaocznego, wydanego przez niezawisły Sąd Okręgowy w Poznaniu, nie śledzę tak uważnie wydarzeń politycznych, niemniej jednak nawet z pobieżnego oglądu widać, że obóz dobrej zmiany wprawdzie uzyskał najlepszy wynik w wyborach, ale można odnieść wrażenie, że wcale nie zrobiło mu się od tego lepiej, tylko jakby gorzej. Mniejsza już o Senat, bo on specjalnie groźny dla obozu dobrej zmiany nie jest, chociaż oczywiście nie da się w tych warunkach stosować w ustawodawstwie metod stachanowskich, mniejsza nawet o coraz bardziej widoczną walką o spadek po Naczelniku Państwa między „stronnictwami sojuszniczymi”, to znaczy – partią ministra Zbigniewa Ziobry i partią pana wicepremiera Gowina. Spektakularnym wyrazem dążenia do uzyskania lepszej pozycji wyjściowej była uchwała Porozumienia Jarosława Gowina, że nie poprze PiS-owskiego projektu ustawy znoszącej tak zwaną 30-krotność, czyli górną granicę składki na ubezpieczenie emerytalne. Nawiasem mówiąc, to świadczenie nie jest żadną „składką”, tylko – jak zauważył prof. Gwiazdowski – podatkiem od pracy. Skoro tedy Porozumienie zastosowało wobec Naczelnika Państwa taką poważną zastawkę, to nie było innego wyjścia, jak poszukać sobie sojuszników gdzie indziej. Zwróćmy uwagę, że pozycja Naczelnika Państwa w obozie „dobrej zmiany” najwyraźniej nie jest już taka silna, jak kiedyś, gdy przeczołgiwał polityków, którzy po rozmaitych dokazywaniach przybywali do Canossy w nadziei, że znowu będą mogli „pracować dla Polski”. Teraz mimo ostentacji, z jaką Porozumienie wystapiło, Naczelnik Państwa nie odważył się na żadne represje. Ale bo też nie bardzo mógł w sytuacji, gdy Porozumienie wprowadziło do Sejmu z list PiS aż 18 posłów, więc gdyby ta osiemnastka się zbisurmaniła, to nie ma większości, nie ma rządu i tak dalej. Dlatego też chyba już nie wrócą czasy, gdy pan Mariusz Kamiński montował aferę gruntową, która miała skłonić pana Andrzeja Leppera, by oddał się w ręce niezależnej prokuratury, ale by Samoobrona, jak gdyby nigdy nic, pozostała w koalicji. Jak pamiętamy, stało się inaczej, czego konsekwencją była dymisja rządu premiera Jarosława Kaczyńskiego, a potem wybory, w następstwie których Platforma Obywatelska rządziła 8 lat. Z kolei jedynym potencjalnym sojusznikiem w tej sprawie stała się Lewica, oczywiście na swoich warunkach, a afiszowanie się z Lewicą i to od samego początku kadencji, nie wyglądało dobrze, zwłaszcza po wyborze Wielce Czcigodnej pani Biejat na przewodniczącą komisji do spraw rodziny. W rezultacie zbawienny projekt, który miał przynieść budżetowi ponad 7 miliardów złotych, został przez PiS wycofany.

        W tej sytuacji tych miliardów trzeba było szukać gdzie indziej, podobnie jak za Edwarda Gierka, który proklamował akcję „szukamy 20 miliardów”, których zresztą nie znaleziono, co dało Januszowi Szpotańskiemu możliwość włożenia w usta rozgoryczonego towarzysza Szmaciaka komentarza: „niestety nic my nie znaleźli; przecież to Pcim, nie wyspa skarbów!” Trzeba było zatem uciec się do starych, sprawdzonych jeszcze w czasach carskich metod poszukiwania dochodów państwowych w wódce i machorce. No i właśnie została przeforsowana ustawa o podatku akcyzowym, w następstwie której akcyza od alkoholu i papierosów wzrośnie o 10 procent. „Tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezsuteczności pierwszego” – zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld. Najwyraźniej obóz „dobrej zmiany” zapomniał o eksperymencie Leszka Millera, który jako premier też próbował poszukiwać pieniędzy w podwyższeniu akcyzy na alkohol i papierosy. Po tej operacji dochody z podatku akcyzowego spadły, gorzelnie zaczęły robić bokami, a do Polski wlała się rzeka zagranicznego spirytusu. Na szczęście premier Miller się zreflektował, przywrócił poprzedni poziom akcyzy i znowy dochody wzrosły, gorzelnie zaczęły pracować pełną parą, a rzeka spirytusu popłynęła w odwrotnym kierunku. Ciekawe, jak to będzie teraz, bo wprawdzie Porozumienie Jarosława Gowina określa się jako partia „konserwatywno-liberalna” i nikt się z tego nie śmieje, podczas gdy w przypadku Unii Polityki Realnej, która określała się dokładnie tak samo, śmiechom nie byo końca. Najwyraźniej czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, więc co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Dlatego też kiedy partia „Wolność” wchodząca w skład Konfederacji określa się tak samo, to żaden z mądrych, roztropnych i przyzwoitych nie wierzy w możliwość takiego połączenia i tej wiary nie jest w stanie zachwiać nawet reprezentacja parlamentarna tego kierunku politycznego.

        Ale nie to jest największym niebezpieczeństwem dla obozu „dobrej zmiany”, który poseł Grzegorz Braun z trybuny sejmowej nazwał grupą rekonstrukcyjną przedwojennej sanacji. Największe niebezpieczeństwo stwarza właśnie Konfederacja, która sanację zaczyna atakować od prawej strony. Muszę oddać sprawiedliiwość Naczelnikowi Państwa, że się z tym chwalebnie spostrzegł, czego dowodem było zwalczanie Konfederacji na wszelkie możliwe sposoby, przede wszystkim przez rządową telewizję. Największą bowiem wspólną troską zarówno obozu dobrej zmiany, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa było pilnowanie, by ani z jednej,ani z drugiej strony nie pojawiła się polityczna konkurencja. Zewnętrznym wyrazem tej troski było pojawianie się ugrupowań jednorazowego użytku, jak Ruch Palikota, „Nowoczesna” pana Ryszarda, którego zresztą wygryzły stamtąd bezwzględne kobiety, a ostatnio – formacji „Kukiz 15”, po której też pozostały już tylko wspomnienia. Oczywiście Konfederacja dzisiaj jeszcze specjalnego zagrożenia nie stwarza, ale – po pierwsze – omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne, a po drugie – ze w odróżnieniu od wspomnianych trzech ugrupowań jednorazowego użytku, Konfederacji udało się wprowadzić do Sejmu całkiem dobry zespół, dzięki czemu może się zaprezentować, no i zaczyna to robić, jako opozycja merytoryczna. To musi budzić niepokój, czego ilustracją są błyskawiczne powroty do telewizyjnego studia, kiedy tylko poseł Bosak ma wygłosić minutowe przemówienie i dopiero kiedy skończy – bezpośrednia transmisja z obrad Sejmu może toczyć się dalej. Widać, że obóz dobrej zmiany, podobnie jak obóz zdrady i zaprzaństwa zrobi wszystko, by utrudnić Konfederacji przedstawienie się szerszym kręgom opinii publicznej. Jest w tym racjonalne jądro, bo Konfederacja prezentuje model państwa całkiem odmienny od dotychczasowego, którego kształt określił w roku 1989 generał Czesław Kiszczak w gronie osób zaufanych. Ten model godzi w żywotne interesy wszystkich czterech pozostałych ugrupowań sejmowych, ale nie godzi w interesy Polski, bo zorientowany jest na budowanie w naszym kraju gospodarczych i społecznych fundamentów siły, między innymi przez zahamowanie pogłębiającego się uzależniania obywateli od państwa, czyli od biurokracji, która zasoby państwa przejada, albo je marnotrawi.



Łyżki dziegciu w beczce miodu


        W miniony wtorek Polska świętowała święto demokracji, a w każdym razie tak to określiła pani red. Danuta Holecka z telewizji rządowej. Konkretnie chodziło o to, że pan premier Mateusz Morawiecki wygłosił w Sejmie expose przed głosowaniem wotum zaufania dla rządu. W expose – jak to w expose – chodzi o to, by zaprezentować się z jak najlepszej strony, to znaczy – by pochwalić się dokonaniami, a po drugie – żeby zaprezentować wspaniałą wizję świetlanej przyszłości. Takie właśnie było expose pana premiera.

        Nie ma jednak róży bez kolców, więc i święto demokracji zostało zaprawione łyżką dziegciu. Tą łyżką był wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Odpowiadając na tak zwane „pytania prejudycjalne” jakie skierowali do niego sędziowie niezawisłego Sądu Najwyższego podczas apogeum walki o praworządność, kiedy to zagrożone wydawało się nawet stanowisko pani Małgorzaty Gersdorf, piastującej w tym Sądzie stanowisko Pierwszego Prezesa. Były momenty, kiedy sama pani prezes nie była pewna, czy jeszcze jest, czy już nie jest Pierwszym Prezesem, ale te rozterki zakończyły się wesołym oberkiem w postaci audiencji, jakiej pani Gersdorf udzieliła panu premierowi Morawieckiemu, przyjmując go w swoim gabinecie. Od tamtej pory nikt już nie ma wątpliwości, że Pierwszym Prezesem SN jest pani Gersdorf. W tej sytuacji można było skoncentrować się na wspomnianych „pytaniach prejudycjalnych”. Konkretnie chodziło w nich o to, czy Izba Dyscyplinarna, utworzona na podstawie przeforsowanej przez PiS ustawy o Sądzie Najwyższym, jest niezależna, czy przeciwnie – zależna – no i czy Krajowa Rada Sądownictwa daje rękojmię niezależności od władzy ustawodawczej i wykonawczej, czy nie daje. Ale Europejski Trybunał Sprawiedliwości też nie jest w ciemię bity, żeby samemu rozstrzygać kwestie tak delikatne i zatrącające polityką. Zatem wydał wyrok salomonowy zalecając, żeby niezawisły Sąd Najwyższy sam sobie na te pytania odpowiedział. Bardzo możliwe, że przestraszył się konsekwencji samodzielnej oceny, bo stanowczy wyrok TSUE w tej sprawie mógłby doprowadzić do sporej zadymy, bo pojawiłyby się wtedy wątpliwości, czy sędziowie powołani przez niedostatecznie niezależną Krajową Radę Sądownictwa, aby na pewno są sędziami, czy na przykład – przebierańcami – a w takim razie co zrobić z ferowanymi przez nich wyrokami. Na szczęście tak się nie stało, chociaż wcześniej TSUE zakwestionował legalność ustaw o przenoszeniu sędziów na wcześniejszą emeryturę, w następstwie czego Polska po cichu się z nich wycofała, a wysłani na emeryturę sędziowie jak gdyby nigdy nic powrócili do orzekania i początkowo nie chcieli nawet zwrócić odpraw, jakie im z racji przejścia na emeryturę wypłacono, ale w końcu ktoś im kazał zwrócić, więc jako niezawiśli sędziowie – zwrócili. Oczywiście ten salomonowy wyrok Trybunału to jeszcze nie koniec, bo w październiku niemiecki owczarek Franciszek Timmermans zaskarżył Polskę do TSUE w sprawie Izby Dyscyplinarnej i KRS. Bardzo możliwe, że Trybunał cunctando rem restituit, to znaczy – ratuje sytuację zwlekaniem do czasu, jak niezawisły Sąd Najwyższy w Polsce oceni sytuację i wtedy orzeknie podobnie jak to czynił Król w „Małym Księciu”. Jak wiadomo Król był władcą absolutnym, więc Mały Książę poprosił go, by zarządził zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza i powiedział: zarządzam zachód słońca na godzinę 19,15 – i zobaczysz, jaki mam posłuch! Oczywiście rząd uznał ten wyrok za oszałamiający sukces, bo Sąd Najwyższy sam będzie musiał sobie odpowiedzieć na pytania, co jest niezaprzeczalnym dowodem suwerenności naszego państwa.

        Tymczasem nasze państwo buduje polską wersję dobrobytu, która z expose pana premiera wyłaniała się głównie w postaci licznych szczegółów – że na przykład wprowadzone zostanie prawo korzystania z tzw. „bus-pasów” dla samochodów z pasażerami i inne, podobnie rewolucyjne zmiany, jak „czyste powietrze” i „mój prąd”. Z tego zapewne powodu poseł Grzegorz Braun z Konfederacji zacytował wierszyk Gałczyńskiego „Zima z wypisów szkolnych” („Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda!”) - co korespondowało z diagnozą, że „dobra zmiana” jest grupą rekonstrukcyjną przedwojennej sanacji. Padło też słowo „zdrada” z powodu upatrywania gwarancji bezpieczeństwa państwa w sprowadzaniu obcych wojsk. Z kolei poseł Nitras z PO, co to kiedyś penetrował torebki pozostawione na sali plenarnej przez posłanki, zwijał się ze wstydu („Ha! Będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły...”) , że poprzednie rządy ciągnęły Polskę na Zachód, podczas gdy pan premier Morawiecki ciągnie na Wschód. To bardzo podejrzana sprawa; czyżby i pan Morawiecki miał niebezpieczne związki z Putinem, o które podejrzewany jest nawet prezydent Donald Trump? Generalnie jednak zarzuty opozycji sprowadzały się do tego, że w expose było „za mało”, a to tego, a to tamtego, a to owego i na tym tle wyróżniała się wypowiedź posła Korwin-Mikke, który wyraził rodzaj zadowolenia, że w expose nie usłyszał ani o elektrycznych samochodach, ani o Centralnym Porcie Komunikacyjnym.

        Sensacją dnia stało się jednak wycofanie przez PiS projektu ustawy o zniesieniu tzw. 30-krotności w składkach ZUS. Dotychczas bowiem maksymalna wysokość rocznej składki na ubezpieczenie społeczne nie może być wyższa od 30-krotnosci prognozowanego średniego miesięcznego wynagrodzenia. Zniesienie tego ograniczenia miałoby zwiększyć dochody państwa o ponad 7 miliardów złotych. Co prawda z tego tytułu trzeba by wypłacać krwiopijcom wysokie emerytury, ale est modus in rebus i Wielce Czcigodny poseł Zandberg z Lewicy, zapowiadając poparcie dla tego projektu wyjaśnił, że później się te emerytury obetnie i po krzyku. Rząd dla przeforsowania tego projektu musiałby skorzystać z poparcia Lewicy, bo pobożny wicepremier Jarosław Gowin i jego partia podjęła nawet uchwałę, że projektu o zniesieniu 30-krotności nie poprze. Ponieważ wybór na przewodniczącą komisji do spraw rodziny pani posłanki – oczywiście Wielce Czcigodnej Magdaleny Biejat, znanej z prawdziwej zapamiętałości do aborcji, wzbudził wiele wzruszających wątpliwości, to Naczelnik Państwa musiał dojść do wniosku, że taka ostentacyjna kolaboracja z Lewicą mogłaby te wątpliwości jeszcze pogłębić, toteż projekt został wycofany i 7 miliardów przepadło. Ciekawe, czy zrekompensuje tę bolesną stratę podwyżka akcyzy na alkohol i papierosy. Zadaję to pytanie, bo premier Leszek Miller za swoich rządów też podniósł akcyzę na alkohol, ale w rezultacie wpływy z tego podatku spadły, gorzelnie zaczęły robić bokami, a do Polski wlała się z zagranicy rzeka spirytusu. Na szczęście premier Miller się zreflektował i obniżył akcyzę do poprzedniej wysokości, dzięki czemu wpływy z tego podatku wzrosły, gorzelnie zaczęły pracować na trzy zmiany, a rzeka spirytusu popłynęła w odwrotnym kierunku. Ale w Rosji za cara rząd też się ratował dochodami z wódki i machorki, więc może poseł Nitras nie był tak całkiem pozbawiony racji?



Stanisław Michalkiewicz bezlitośnie punktuje lewicowe absurdy


Stanisław Michalkiewicz odnosi się do wypowiedzi Magdaleny Biejat, posłanki Lewicy, która została wybrana na szefową sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. Komentuje również pomysł innej posłanki Lewicy - Darii Gosek-Popiołek, która w rozmowie z internautą stwierdziła, że jej ugrupowanie chce wprowadzić pensję maksymalną. Pan Stanisław mówi także o Rafale Trzaskowskim, prezydencie Warszawy.
Patologia współczesnej edukacji. Katastrofa. Ludzie zostali wytresowani:






Pod groźbą kasacji


        Nie ma przypadków, są tylko znaki – powiadał ksiądz Bronisław Bozowski. I rzeczywiście. Byłby to bowiem przypadek rzadki („byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” - pytał retorycznie Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”), że akurat tego samego dnia, kiedy – jak się następnego dnia dowiedziałem w banku – rozpoczęła się egzekucja zaocznego wyroku niezawisłego poznańskiego Sądu Okręgowego, „aktywistki” z Poznania przyniosły do klasztoru OO. Chrystusowców opatrzoną 16 tysiącami podpisów petycję, by Zakon wycofał kasację od wyroku, nakazującego mu wypłacenie pani Żanecie Kąkolewskiej miliona złotych oraz dożywotnią rentę z powodu molestowania jej przed 10 laty przez księdza – członka tego Stowarzyszenia? Może to przypadek, a może wcale nie, bo „czy w ogóle są przypadki?”

        Nawiasem mówiąc wyrok opiewający na zapłacenie tego wszystkiego oparty był na art. 430 kodeksu cywilnego. Dopuszcza on wprawdzie odpowiedzialność innej osoby, niż sprawca czynu niedozwolonego z tytułu wynikłej stąd szkody, ale muszą być spełnione co najmniej trzy warunki łącznie. Przepis ten brzmi następująco: „Kto na własny rachunek powierza wykonanie czynności osobie, która przy wykonywaniu tej czynności podlega jego kierownictwu i ma obowiązek stosowania się do jego wskazówek, ten jest odpowiedzialny za szkodę wyrządzoną z winy tej osoby przy wykonywaniu powierzonej jej czynności.” Wynika z tego, że – po pierwsze – zakon Chrystusowców musiałby „powierzyć” owemu księdzu uprawianie stosunków płciowych z nieletnią, po drugie - kierować tym procederem i – po trzecie - udzielać mu wskazówek, jak ma tę „powierzoną” czynność wykonywać. Nie sądzę, aby jakikolwiek z tych warunków został przed niezawisłym sądem udowodniony i pewnie dlatego Sąd Najwyższy będzie rozpatrywał złożoną przez Zakon kasację 20 grudnia br. Najwyraźniej „aktywistki” nie są pewne orzeczenia i stąd akcja zbierania podpisów, by pod tą presją Chrystusowcy kasację wycofali.

        Bo gdyby Sąd Najwyższy uznał zasadność kasacji, to może nie tylko uchylić zaskarżony wyrok z powodu rażącego naruszenia prawa, ale nawet w pewnym zakresie go zmienić. Zatem jeśli by wyrok poznańskich sądów – bo tamten zaskarżony utrzymał się także w apelacji –został uchylony, to wypłacony milion złotych trzeba by zwrócić. Tymczasem – jak w rozmowie z dziennikarką „Gazety Wyborczej” powiedziała beneficjentka tego wyroku – jej pełnomocnik z tytułu honorarium za prowadzenie sprawy pobrał 300 tysięcy złotych. Dlaczego aż tyle - tego ma się rozumieć, nie wiem, ale skoro wszyscy tak się ostatnio interesują moimi pieniędzmi, to dlaczegóż by mnie nie było wolno robić tego samego? Zatem w sytuacji, gdy miliona już nie ma – bo w tzw. międzyczasie kilkadziesiąt tysięcy złotych wyłudził od niej pod pretekstem sfinansowania operacji raka trzustki pan Marek Lisiński, stojący na czele fundacji „Nie lękajcie się!” i utrzymujący, jakoby sam padł ofiarą księżowskiej pedofilii, to powstaje szalenie kłopotliwa sytuacja. Nawiasem mówiąc, opowieści pana Lisińskiego, jakoby był molestowany, chyba nie są prawdziwe, bo z różnych okoliczności wynika, że chodziło mu po prostu o wyłudzenie 150 tysięcy złotych od Kościoła – i chyba w tym celu zaprezentował się jako ofiara papieżowi Franciszkowi, który z wrażenia aż pocałował go w rękę. Warto zwrócić uwagę, że kwota 150 tysięcy złotych to tyle samo, co ja mam wypłacić pani Żanecie Kąkolewskiej na podstawie zaocznego wyroku niezawisłego Sądu Okręgowego w Poznaniu, którego, mówiąc nawiasem – do dziś, to znaczy, do 24 listopada, nie dostałem, podobnie jak nie dostałem zawiadomienia o wszczęciu egzekucji, chociaż stosowne pisma i do sądu i do komornika przesłałem. Podobno niezawisły Sąd Okręgowy w Poznaniu wysyłał wszystkie pisma procesowe na adres, pod którym od ponad 11 lat już nie mieszkam. Podobno nawet wynajęty został detektyw, który ponad wszelką wątpliwość ustalił, że tam mieszkam, chociaż wystarczyło kliknąć moje nazwisko w wyszukiwarce, by znaleźć adres mojej poczty elektronicznej i zwracając się do mnie tą drogą ustalić miejsce mojego zamieszkania. Warto bowiem przypomnieć, że pisma procesowe powinny być stronie doręczone w miejscu jej faktycznego zamieszkania, a nie – w miejscu jej stałego zameldowania. Zresztą jeśli chodzi o zameldowanie, to przez co najmniej 5 lat byłem zameldowany czasowo pod adresem pod którym od ponad 11 lat mieszkam, więc i z tego sposobu mógł detektyw skorzystać – ale nie skorzystał. Czy rzeczywiście był wynajęty – tego oczywiście nie wiem, podobnie jak nie wiem, czy koszty tego wynajęcia zostały wliczone do tych ponad 38 tysięcy złotych, jakie tytułem „kosztów” mam zapłacić komornikowi. Jak się okazuje, nie tylko pan Lisiński ma skłonności do kreowania różnych rzeczy – bo pani Kąkolewska zasugerowała na Twiterze, że – jak to mówił Józef Stalin - „obawiając się sądu zagniewanego ludu”, czyli procesu, jaki mi wytoczy, oszukałem darczyńców, którzy pomogli mi wykupić mieszkanie (nawiasem mówiąc, nieżyczliwe mi media podawały do wiadomości lokalizację tego mieszkania już wczesną wiosną, więc gdyby niezawisły sąd czytał gazety, to by się zorientował, że ten cały detektyw robi go w konia) – bo tak naprawdę zbierałem na pokrycie kosztów przyszłego procesu. Gdybym był złośliwy, mógłbym bez trudu udowodnić kłamstwo pokazując akt notarialny, ale – po pierwsze – nie widzę powodu, by się pani Kąkolewskiej z czegokolwiek tłumaczyć, a po drugie – musiałbym pozywać ją przed niezawisły sąd, do czego mam nieprzezwyciężoną awersję, bo od dawna nie ufam żadnym organom naszego państwa, a już niezawisłym sądom – w szczególności.

        Ale mniejsza już o moje sprawy, bo ze szczątkowych informacji, jakie dotychczas do mnie za pośrednictwem komornika dotarły, wyrok miał zapaść prawdopodobnie w sierpniu, a ponieważ postępowanie było prowadzone w tempie stachanowskim, czemu niewątpliwie sprzyjała moja nieobecność, to proces mógłby się odbyć na przełomie maja i czerwca br. I właśnie na początku czerwca pani Kąkolewska poinformowała dziennikarkę „Gazety Wyborczej” o 300 tys. złotych honorarium i o swoich obawach, co to będzie, gdy Sąd Najwyższy wyrok uchyli. W tej sytuacji trzeba na wszelki wypadek szukać brakujących pieniędzy, a 150 tysięcy, to już przynajmniej połowa. Jak to się stało, że pani Kąkolewska akurat wtedy zdecydowała się wytoczyć mi proces – tego oczywiście nie wiem, bo albo sama wpadła na ten pomysł i to jeszcze mógł być przypadek, albo doradził jej to jakiś Doradca Doskonały, a wtedy w żaden przypadek nie wierzę.

        Rzecz w tym, że wyrok poznańskiego sądu, na podstawie art. 430 kodeksu cywilnego obciążający Chrystusowców obowiązkiem wypłacenia miliona złotych i dożywotniej renty, został przez środowiska hołdujące nieubłaganemu postępowi uznany za „rewolucyjny”. Rzeczywiście w pewnym sensie taki był, bo został oparty na całkowitym zlekceważeniu nie tylko litery prawa, ale i logiki – ale właśnie dlatego mógł stanowić precedens, na którym budowany jest w Polsce cały przemysł molestowania, podobny co do zasady do przemysłu holokaustu. Jak to zauważa w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański, „z wszystkiego można szmal wydostać”, więc dlaczego nie z molestowania? Tym bardziej, że w przypadku Kościoła perspektywy rysują się całkiem zachęcająco – boć przecież w ostatniej instancji odpowiedzialność materialną ponoszą nie purpuraci, tylko parafianie, a tych jest bardzo wielu, więc przemysł może się rozwijać. Ale Sąd Najwyższy rozpatrując kasację od „rewolucyjnego” wyroku może cały świetnie zapowiadający się interes zepsuć, no i dlatego „aktywistki” tak się uwijają, żeby Chrystusowcy na wszelki wypadek kasację wycofali. Nie wiem, czy pani Żaneta Kąkolewska zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, czy też po prostu za przyczyną jakiegoś Doradcy Doskonałego, została narzędziem w rękach potężnych szermierzy.


© Stanisław Michalkiewicz
22-25 listopada 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja i wideo © Stanisław Michalkiewicz / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2