OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O doktrynach, wizjach propagandowych, prawdziwej historii, Dariuszu „Fax Mielonko”, szyderstwie z Węgrów, oraz handlu dobrem i złem

Czy ktoś będzie jeszcze szydził z Węgrów?


Eli Barbur, zapomniany już dziennikarz i bloger z Izraela, napisał kiedyś tekst ubarwiony anegdotą o Węgrach. Ja jej nie powtórzę dokładnie, ale chodziło o to, że państwem kieruje admirał, a ono nie ma dostępu do morza. No i to jest powód do ogólnej beki. Poza tym Pan Eli uważał, że Horty to kryptofaszystowska małpa, której nie należy się żaden szacunek. Nie wiem czy tak uważa do tej pory, ale wiem, że następca Horty’ego Victor Orban, właśnie uzyskał dostęp do morza, choć admirałem nie jest i nigdy nim nie zostanie.
Fakt ten jednak nie wywołuje w nikim zdziwienia, a przynajmniej ja go nie zauważyłem. Wywołuje za to irytację, że oto kraj tak mały i nic nie znaczący, kraj który w zasadzie nadaje się do tego tylko, by przeprowadzać w nim socjologiczne eksperymenty, kupił sobie port. Nie wiem czy wszyscy już o tym słyszeli, ale Węgrzy za 31 milionów euro, kupili nabrzeże w Trieście i zbudują tam port dla statków towarowych. To jest ciekawa koncepcja, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie takiego Tuska, który mając do dyspozycji wielokilometrowe wybrzeże, zlikwidował całkowicie przemysł stoczniowy. Orban zaś, nie bacząc na szyderców będzie rozwijał transport morski. Być może dorobi się także floty wojennej, bo w zasadzie dlaczego nie? Jeśli Włosi się zgodzą i pozwolą stacjonować eskadrze na Adriatyku, nie powinno być z tym problemu. Mniszysko, który podesłał mi wczoraj link do tego newsa zadał także ważne pytanie – co na to Niemcy? Ja myślę, że Niemcy mają w tym jakiś interes i węgierski port na Adriatyku nie będzie im wcale przeszkadzał. Może też okazać się, że mają niewiele do powiedzenia i przesilenie w UE nie jest tylko ustawką, ale coś zmieni się naprawdę. To znaczy Italia i Hungaria podpiszą szereg porozumieć, które zmniejszą niemieckie wpływy na Bałkanach. Za wcześnie, żeby o tym orzekać, czekajmy jak rozwinie się sytuacja. Ciekawa jest polityka Węgier wobec Chorwacji. Okazuje się, że obydwa kraje podpisały porozumienie na mocy, którego samoloty węgierskie będą patrolowały chorwacką przestrzeń powietrzną. Chorwacja bowiem, od lat nie może zakupić myśliwców dla swojej armii, spowodowane to jest albo brakiem pieniędzy, albo sprzeciwem mocarstw. To jest ciekawe, bo mniszysko wprost nazwał to próbą odbudowy korony św. Stefana. Nie wiadomo, czy tak to nazywa sam Orban, ale moim zdaniem nazwy nie mają znaczenia, liczą się fakty. Te zaś są takie jak widać – współpraca z Włochami i zwiększenie eksportu poprzez port, a także współpraca militarna z Chorwacją. I nikt się nie śmieje, co moim zdaniem jest ważnym wyróżnikiem.

Nie wiem czy wiecie, ale wśród szyderstw jakie daje się usłyszeć na temat polityki wewnętrznej Orbana, jest i takie, że o wszystkim, nawet o obsadzie personalnej przedszkoli decyduje partia. Ja nie wiem czy tak jest naprawdę, ale jeśli Orban ma taki plan jaki podejrzewam, to nie ma w tym nic dziwnego. Polityka bowiem jest do wieków taka sama, to znaczy wymaga dyscypliny wewnątrz organizacji. Polityka Orbana nie jest polityką Kadara, o czym warto pamiętać. To nie jest polityka zachowawcza, polityka wykoszenia trzciny nad Balatonem i wpuszczenia tam turystów z zachodniej Europy. Orban ma szersze plany i te szersze plany mogą ulec erozji albo zostać zablokowane wskutek źle prowadzonej polityki wewnętrznej. Myślę, że ogłoszenie wprost, że trzeba odbudować Wielkie Węgry wywołałoby panikę, przede wszystkim na Słowacji. Cóż to bowiem jest za twór te Wielkie Węgry? Wszyscy to mniej więcej rozumieją i każdy zadaje sobie pytanie – a co jeśli Węgrzy złożą jakąś propozycję Słowakom? I pytanie to nie dotyczy Słowaków wcale, ale Czechów. Jeśli powstaną Wielkie Węgry, a to może się stać niespodziewanie i nagle, co będzie z Czechami. Przecież nie przyłączą się do Niemiec, a taką propozycję natychmiast dostaną, bo Wielkie Węgry to organizm z istoty antyniemiecki. Ja nie potrafię odpowiedzieć na takie pytanie, ale wiem jedno – jeśli Orban zacznie wyznaczać standardy polityczne w Europie Środkowej i na Bałkanach, to nasza czeladka krajowa znajdzie się w przedszkolu. Wliczam w to także polityków PiS nie rozumiejących nic ponadto, że Polak, Węgier dwa bratanki. Wszyscy w Polsce mogą się zdziwić, a ja powtórzę to co tu już pisałem – Węgrzy są ludźmi serio, a węgierscy politycy i działacze, mają w większości mentalność gangsterów. I to może nieco zaskoczyć naszych entuzjastów kontaktów z Węgrami. Żeby z nimi współpracować należy zmienić nieco postawę i przede wszystkim zrozumieć historię naszego regionu. Tego zaś nie da się przeprowadzić poprzez socjalistyczną wykładnię, która w polskiej polityce dominuje. Nie zajmujmy się tym dziś jednak. Zastanówmy się, kto miałby tę polsko-węgierską współpracę firmować. Sakiewicz? Żarty. No to kto? Ja nie wiem, ale ktoś taki musi się zjawić, bo porozumienie jest konieczne. Nie można bowiem, patrząc na poczynania Orbana, nie dostosować do nich swojej polityki. To zaś może od Polski wymagać wypracowania mechanizmu weryfikacji poleceń płynących z Waszyngtonu i Tel Awiwu. Czy ktokolwiek jest gotowy na takie ryzyko? Nie sądzę.

Ja tu nie aspiruję do wydawania ostatecznych geopolitycznych ocen, nie jestem w końcu Jackiem Bartosiakiem. Być może plan Orbana wpisany jest w politykę USA, nie wiem. Intuicja podpowiada mi jednak, że nie jest i Orban musiałby położyć na stole coś naprawdę ciężkiego, żeby taki efekt uzyskać. Na razie jak oka w głowie strzeże dyscypliny w organizacji i w całym państwie, a to oznacza, że ma jakieś obawy. Czy są to obawy o życie, tego stwierdzić z mojego tutaj miejsca niepodobna. Musimy jednak zawsze pamiętać, że Victor Orban tworzy politykę poważną, a czyni to dla najmniej kokieteryjnego narodu na świecie. Odwrotnie niż politycy polscy, którzy przede wszystkim chcą się podobać, a dopiero potem myślą o narodzie, któremu przewodzą. Myślenie to jednak nie ma nic wspólnego z myśleniem Orbana. To jest myślenie życzeniowe i pełne pretensji. Celem bowiem głównym polskiej polityki jest uszczęśliwienie narodu wyobrażonego, a nie rzeczywistego.

Jeślibyśmy próbowali porównać Węgrów z Polakami, to ja zaryzykowałbym takie zestawienie – pumeks i plastelina. Polakom można wcisnąć dowolny kit i oni go kupią, jeśli zostanie odpowiednio umotywowany, a do tego jeszcze jakoś połączone z dogmatami o powszechnym szczęściu. Z Węgrami jest inaczej, pumeksu nie ma się zmiękczyć, można sobie nim co najwyżej poszorować dłoń. Węgrzy, nawet jeśli o tym nie mówią, pamiętają dobrze historię zakończenia I wojny światowej i traktat w Trianon. To była tragedia narodowa. Myśmy w tym czasie odzyskiwali niepodległość, która doprowadziła nas po dwudziestu latach do nieznanej w dziejach hekatomby, ale nie potrafimy wyciągnąć z tego żadnego wniosku. Jedyne na co nas stać to chorobliwy entuzjazm. Węgrzy się nie ekscytują, oni milczą, pamiętają, kupują porty i latają nad chorwackim niebem. Poczekajmy co jeszcze wymyślą.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl



Handel dobrem i złem


Dzięki Bogu najwyższemu udało nam się wczoraj sprzedać jeden samochód. To jest wielki wyczyn w dzisiejszych czasach, przynajmniej dla kogoś takiego jak ja, kto nigdy wcześniej samochodów nie sprzedawał. Dziś, choć niedziela, będzie trochę o handlu. Zatrzymałem się wczoraj w grodziskim empiku i popatrzyłem na te wszystkie, leżące tam książki. Szczególnie zaś na tytuły. Pomyślałem, że cały rynek treści i publikacji dzieli się na handel propagandą i lojalnością. W księgarniach jest propaganda, a w ośrodkach naukowych klientyzm. Nie może być inaczej, albowiem system dotacji i zapomóg dla autorów projektów akademickich, mam na myśli humanistów rzecz jasna, to stary, znany nam ze schyłkowej Rzeczpospolitej klientyzm. Opłaca się gotowość do pewnych usług i głoszenia określonych treści. System ten nie spełnia jednak swojej funkcji należycie, bo klienci powinni gdzieś zbierać doświadczenie, które następnie uznane będzie za godne zapłaty. Niestety nie ma takich obszarów, albowiem cała humanistyka to klientyzm. Tak więc nasz system bardziej przypomina hodowlę brojlerów niż łowienie dzikich bażantów w sieci. Jeśli idzie o propagandę znajdującą się w księgarniach dzieli się ona wyraźnie na dwa działy – dobro i zło. Mamy po jednej stronie ofertę taką: dobre jedzenie, dobry sen, dobre życie, szczęśliwe, małżeństwo, uczciwe zarobki (i wysokie), szczęście, dobry seks. Po drugiej zaś taką: złe miasto, potwory z głębin, seria niefortunnych zdarzeń, cierń w oku, najgłośniejsze procesy pedofilskie wszech czasów. Po środku jest klientyzm humanistów z akademii, ale jego nie widać w księgarniach, bo i po co. Mam nadzieję, że humaniści, z którymi negocjuję teraz udział w konferencjach nie obrażą się za ten uogólniający zarys. Mam nadzieję, że zrozumieją o co chodzi i że sami, na własnej skórze doświadczyli czym jest klientyzm na uczelni. Ważne i ciekawe książki ciągle powstają, ale my o nich nie słyszymy, albowiem to co dociera do nas z akademii, jest powiązane ściśle z rynkiem treści podzielonym na sektory dobra i zła. Humanistyczna propaganda, jest rzecz jasna zabarwiona polityką i dziś, może ze względu na sukces PiS, słyszymy o niej mniej, ale do niedawna nie było jeszcze medium, w którym nie pokazywałaby się Magdalena Środa czy Jadwiga Staniszkis. A w blokach już czekają młodsi, którzy chcą przejąć obsługiwane przez obydwie panie segmenty rynku. Na razie siedzą cicho, bo na pierwszą linię wysunięto kolubryny takie jak Sekielski i Vega, ale ich czas nadejdzie.

Ktoś może się zdziwić, że ja tak swobodnie łączę obszary takie jak literatura popularna, akademia i media. No, ale cóż robić, kiedy media pełne są ekspertów z tytułami profesorskimi. Niektórzy z nich robią nawet wrażenie, jakby nigdy nie wychodzili ze studia. I to dotyczy także mediów naszych, albowiem one nie mają innego sposobu na konkurowanie z tamtymi, jak ustawianie swoich własnych klientów, gotowych do wszelkich polemik.

Zastanawiające jest skąd się w ogóle wziął ten model rywalizacji. Można powiedzieć, że z dysput wiedzionych kiedyś w kościołach, ale to chyba nie będzie do końca prawda. Żeby uczestniczyć w takiej dyspucie, trzeba było być wybrańcem, który umie czytać i rozumie o czym jest mowa. To po pierwsze, a potem jeszcze trzeba było się dostać do środka świątyni, co z pewnością nie było łatwe. Dystrybucja treści nie miała wówczas charakteru masowego. Miała charakter punktowy. Dziś jest inaczej, a to ze względu na umasowienie czytelnictwa. Ten proces trwa już długo, ale ktoś się w końcu zorientował, że zbyt wielu rozumiejących treść czytelników, to jest jednak sprawa niebezpieczna. No i zaczęto formatować rynek. Efektem jest wyprodukowanie tysięcy półanalfabetów, którzy coś tam rozumieją, w sam raz tyle, by obejrzeć program publicystyczny, a po nim reklamy. Na koniec zaś samych siebie w specjalnym programie zatytułowanym „Przed telewizorem” czy jakoś podobnie. To jest widoczek, który wszyscy mniej więcej znają i potrafią go rozpoznać. Jest jednak jeszcze inna kwestia – kontrola treści. Sformatowany rynek jest jednym z elementów kontroli dystrybuowanych treści, podobnie jak eksperci telewizyjni, którzy grzeją tematy uznane za ważne. Nie da się kontrolować wszystkich treści i dlatego my tutaj siedzimy sobie spokojnie i możemy jakoś tam, bez wpływu na nic i na nikogo właściwie dyskutować o sprawach nas interesujących. Mnie jednak ciekawiło i ciekawi nadal, jak to się stało, że rynek treści, na które składa się dziś publicystyka był w zasadzie pod kontrolą od samego początku, jak tylko treści te pojawiły się na rynku, czyli w obiegu publicznym. Mogę postawić hipotezę taką, każda nowa gałąź nauki, która może znaleźć zastosowanie w propagandzie, jest natychmiast wyjęta spod pręgierza ocen moralnych. I ja teraz po tym przydługim wstępie o samochodach i książkach, chcę dać konkretny przykład takiego mechanizmu. Mamy oto książkę „Nadberezyńcy”, którą wydałem niedawno, w a niej dwa wstępy – mój i nieznanego szerszej publiczności Wacława Radeckiego. To jest postać, którą umieściłem w II tomie Baśni socjalistycznej, ale ponieważ tom ten nie został przez większość czytelników jeszcze przeczytany, nikt o panu Wacławie nie pamięta. Kim był człowiek, który napisał entuzjastyczny, utrzymany w patriotycznym uniesieniu najwyższych lotów, wstęp do książki Czarnyszewicza? Mówi się, że to pionier polskiej psychologii. Był on także pionierem psychologii brazylijskiej, urugwajskiej i argentyńskiej. Był bliskim znajomym Gombrowicza, a także – kiedy przebywał w kraju – kierownikiem projektu, którego celem były psychologiczne badania żołnierzy biorących udział w wojnie z bolszewikami. Dla nas tutaj istotne jest z jakich powodów Wacław Radecki wyjechał z kraju. Ja o tym wielokrotnie mówiłem, ale większość z Państwa już zapomniała. Otóż pan Wacław często eksperymentował z hipnozą, używając tej hipnozy do celów seksualnych. Kiedyś posunął się nawet do tego, że jedną z omamionych przez siebie dziewcząt posłał wprost do burdelu. Kiedy ona się stamtąd wydostała, kiedy jej ta hipnoza przeszła, kiedy wróciła do normalnego życia, znalazła sobie męża. Był to szlachcic z Litwy, obyty z bronią. Żona opowiedziała mu o swoich przygodach z Radeckim, a on nie namyślając się wiele chwycił rewolwer i pojechał do Warszawy załatwić sprawę bez hipnozy, za to ze szczerym zamiarem zaangażowania w nią przedsiębiorców pogrzebowych, a niechby nawet byli żydami. Radecki był wtedy ważną postacią w stolicy, albowiem zorganizował pierwsze w Polsce koło psychologiczne przy Wolnej Wszechnicy Polskiej. Składało się ono z samych dziewczyn, nie wiemy czy wszystkie były przez Radeckiego zahipnotyzowane, ale wszystkie miały na jego punkcie absolutnego szmergla. Jedną z nich, z którą potem uciekł, była córka znanego adwokata Pepłowskiego. Wspomnę jeszcze o nim za chwilę. Do strzelaniny nie doszło, ale szlachcic z Litwy, przekonany, że demaskacja Radeckiego i jego niegodnego procederu, spotka się ze zrozumieniem w stolicy srodze się zawiódł. W sprawę zamieszane zostały autorytety moralne tej klasy co Leon Petrażycki i Ludwik Krzywicki. Petrażycki zdaje się od tej i innych demaskacji w socjalistycznym półświatku zwariował i strzelił sobie w łeb, ale Krzywicki, główny aranżer wprowadzania na rynek nowych treści nie przejmował się niczym i dożył późnej starości. Z największym trudem udało się przeprowadzić operację usuwania Radeckiego z Wolnej Wszechnicy. Uciekł on wreszcie do Ameryki Południowej, wraz z córką Popławskiego. Ten zaś z kolei zaczynał swoją adwokacką karierę w procesie nie byle jakim. Bronił bowiem Ludwika Waryńskiego. Ten Pepłowski miał jeszcze współpracownika, z którym razem bronili Waryńskiego. A ten współpracownik miał szczęście dożyć roku 1922 i stanął jeszcze w obronie (z urzędu) Eligiusza Niewiadomskiego. Tak się zamyka epoka tworzenia podwalin socjalizmu w Polsce – proces Waryńskiego i proces Niewiadomskiego, a w obu ten sam mecenas.

Osierocone przez Krzywickiego, zahipnotyzowane wariatki, dołożyły wszelkich starań, by psychologia w Polsce rozkwitała i rozwijała się najprężniej ze wszystkich nauk o człowieku. Państwo zaś nie czuło się w obowiązku wyjaśnić żołnierzom, dlaczego oddało ich wrażliwe serca w pacht oszustowi i sutenerowi. Państwo zdenerwowało się dopiero wtedy kiedy się okazało, że Radecki, który w trudnych latach powojennych imał się funkcji komisarycznych, miał zarządzać stojącymi na bocznicy w Pruszkowie wagonami z cukrem. Już pewnie domyślacie się co się z tym cukrem stało. Tak właśnie. Zniknął w tajemniczych okolicznościach i nigdy nie zmaterializował się w żadnym innym, niż pruszkowska bocznica, miejscu.

Ten człowiek uchodzi za ojca psychologii polskiej, a nie dość tego, stał jeszcze na emigracji przy Czarnyszewiczu i przy Gombrowiczu. Pisał o nich artykuły i wstępy do ich książek. Pal sześć tego Gombrowicza, ale biedny Czarnyszewicz, który próbował wyśpiewać tę swoją tęsknotę za utraconą ziemią nad Berezyną, jawi się nam niczym jakaś mucha w pułapce. Został przez wszystkich oszukany, wygnany, a na koniec jeszcze postawili przy nim hipnotyzera-malwersanta z tytułem naukowym, który miał strzec produkowanych przez niego treści.

Mam nadzieję, że wszyscy już dokładnie rozumieją mechanizm, który działa na rynku treści w Polsce i mam nadzieję, że wszyscy już rozumieją z jaką nieufnością należy podchodzić do ludzi, którzy tego rynku strzegą, szczególnie tych, z uznanym dorobkiem i tytułami naukowymi.

Jeśli ktoś mi nie wierzy, niech obserwuje wszystkie te obszary emocjonalnie wrażliwych treści, w których tworzy się książki i kręci filmy, po to, by wzruszać Polaków i kierować ich myśli ku sprawom naprawdę wzniosłym. Kto się tam kręci i z czyjego polecenia to czyni?

Na dziś to tyle. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



Dariusz Fax Mielonko czyli o przemożnej chęci zostania estetą


Cytowano tu wczoraj obficie fragmenty recenzji Szczepana Twardocha, który zachwalał nam książkę Lejba Fogelmana. W zasadzie w czasach powojennych ludzi którzy mając coś za pazurami poznać można po tym, że aspirują do tego, by być smakoszami i estetami. Ja nie mogę już od dawna, przyznam się od razu, słuchać argumentu wziętego z Herberta, tego sławnego zdania – to kwestia smaku. Nigdy Herberta nie lubiłem i nigdy, nawet przez moment, nie uwierzyłem w to, że był on niepokornym i antysystemowym poetą. Wszystko przez to, że kiedy byłem w siódmej czy ósmej klasie, a był to rok 1983 albo 1984, na samym początku podręcznika do języka polskiego znalazłem jego wiersz zatytułowany „Pan od przyrody”. Wiersz dość nachalny i utrzymany w klimacie fikcyjnym, nie istniejącym nigdzie poza marzeniami pewnych osób o określonej konstrukcji psychicznej, którą przyjdzie nam tu jeszcze kiedyś opisać. Estetą jest także Michał Komar, który pomagał Lejbowi Fogelmanowi pisać książkę, a parę lat wcześniej napisał swoją estetyzującą książkę o kulturze Włoch czy innej jakiejś bzdurze. Rozumiecie o co mi chodzi – jak ktoś nie ma nic do powiedzenia, to zaczyna publicznie zachwycać się Toskanią. Tak robi Janda, tak robi Michał Komar i tak robi Twardoch. To jest w zasadzie demaskacja, ta uporczywa chęć przypodobania się publiczności, poprzez demonstrowanie, przepraszam za wyrażenie, faz wzmożenia estetycznego. Obstawiam w ciemno, że ani Janda, ani Twardoch, ani tym bardziej Komar ni diabła z tej Toskanii nie rozumieją, ale to im nie przeszkadza sadzić te dyrdymały o wyjątkowym smaku kawy pitej o poranku na tarasie hotelu z widokiem na winnicę. Nie wiemy dokładnie o co chodzi Lejbowi Fogelmanowi i o jaki rodzaj popularności zabiega. Niech sobie zabiega. Niech jednak wynajęci przez niego ludzie, rozumiem, że opłaceni, wzbiją się na poziom wyższy nieco i nie kokietują nas tą rozpaczliwą nędzą. Okay, ja nie będę czytał książek Fogelmana, nawet do nich nie zajrzę, a sam Lejb posłużył mi tylko za pretekst do rozważań innego rodzaju. Mamy z jednej strony ludzi pragnących za wszelką cenę zostać autorytetami w dziedzinach związanych ze sztuką i szeroko rozumianym pięknem. I to, jako rzekłem, jest demaskacją samą w sobie. W zasadzie nie trzeba się nimi zajmować, ani przejmować, bo prędzej czy później wywrócą się o własne nogi, a ich zachwyty i projekcje zamienią się we własną karykaturę. To nie jest w zasadzie groźne. Mamy jednak także estetyzm innego rodzaju. Mam na myśli przemożną chęć ratowania ojczyzny w godzinie próby. Za to zabierają się także ludzie o określonej formacji estetycznej i to jest szalenie ważne, albowiem mówi nam, że poza tym co określa się słowem look, nie ma tych pustych łbach niczego. I tak właśnie jest z panem o nazwisku Dariusz Fax Mielonko, który postanowił założyć partię polityczną. Celem tej partii będzie, a w zasadzie już jest przekazanie władzy w Polsce w ręce narodu. Niestety lider ugrupowania nie doprecyzował o który naród mu chodzi. Pan, o którym mówimy służył na politycznej i publicystycznej scenie do tego, by robić dobre wrażenie. To znaczy takie, by politycy i publicyści chcieli go naśladować. I rzeczywiście takich naśladowców znajdował. Widzieliśmy w sejmie, jak pewien poseł partii Kukiz 15 powoływał się na niego i próbował zachowywać się tak samo jak on, albowiem uważał, że takie wyczyny spowodują iż jego popularność wzrośnie. Ja nigdy nie miałem serca do pana Faxa, podobnie jak nie miałem serca do Herberta. Jak wiecie lubię tylko jednego poetę, a jest nim Tadeusz Nowak. Wiem jednak z całą pewnością, że człowiek ten na wielu ludziach robił dobre wrażenie, wręcz zachwycał. No i teraz planuje założyć partię polityczną. Nie wiem czy wyjaśnię wyraźnie i precyzyjnie o co mi chodzi, ale będę próbował. Oto nieodmiennie, kariery kuriozalne, zaczynają się od kreacji estetycznych. Bo trudno za taką nie uznać pana Faxa. Jego styl, jego sposób wyrażania myśli, jego mimika, to wszystko zostało wykreowane, podkreślone i wylansowane. Możemy więc śmiało powiedzieć, że pan Fax to pewien projekt. Z takimi projektami mamy do czynienia w zasadzie ciągle. Co jakiś czas pojawia się kolejny uwodziciel mas, który mrugając zawadiacko okiem, mówi, że tym razem to już naprawdę zrobi porządek z tą hołotą, że tym razem kapitalizm, który wprowadzi, będzie najprawdziwszym kapitalizmem na świecie. Dowodem zaś na prawdziwość jego słów ma być fakt iż mieszka on w Ameryce. Tym co te projekty wyróżnia jest próba dotarcia do aspiracji estetycznych odbiorcy. Te zaś są wyselekcjonowane w wyniku badań sondażowych i ankieterskich. Nie wierzę, żeby było inaczej. W grę wchodzi też intuicja i indywidualny zachwyt, to znaczy na większości ludzi włoskie malarstwo robi wrażenie i jak człowiek obejrzy jeden czy drugi obraz to mu się wydaje, że nie ma już piękna poza Toskanią, nawet jak obraz będzie z Wenecji. A niech jeszcze do tego spotka na swojej drodze istotę myślącą i czującą podobnie, to koniec. Nie ma ucieczki. Pozostaje tylko Toskania i zachwyty nad tą tanią kawą pitą na tarasie, a stamtąd już prosta droga do tego, by każdą postać i każdą kwestię oceniać według kryteriów estetycznych. I to się może podobać, a także może być akceptowane przez większość ludzi, którym marzy się wyjazd do Toskanii. Może też wydawać się niegroźne, ale tylko do momentu kiedy na myśl nie przyjdzie nam jeszcze jeden znany, polski esteta, który granice ocen estetycznych przesunął tak daleko, że nie zawędruje tam nawet Jonasz Koran Mekka z kolegami. Mam na myśli Kajetana P. Jak wyglądał autorski, estetyzujący projekt tego człowieka, każdy mniej więcej wie i powtarzać tego nie trzeba. Nie wiemy jednak jak będzie wyglądało rozliczenie Kajetana z tego projektu, albowiem wczoraj miał zapaść wyrok w tej sprawie. Nie zapadł jednak, a to każe nam wnioskować, że obrońcy będą próbowali – bazując na kryteriach estetycznych i deklaracjach głównego bohatera – zamienić jego czyn w szaleństwo. Tak to już bowiem zawsze (podkreślam) jest, że poważne projekty, czy to indywidualne czy zespołowe, które u podstawy mają estetyczną kokieterię, kończą się szaleństwem. Nieskuteczność jest bowiem wpisana w nie na stałe, a kiedy autor projektu, jego sponsor czy realizator dojdą – kolejny już raz – do tej ściany i skonstatują, że znowu się nie udało, zaczynają udawać wariata. Czynią to na różne sposoby, akurat Kajetan P, był tym człowiekiem, który uwierzył w siebie. Reszta nie będzie taka konsekwentna i zatrzyma się gdzieś po drodze, udając prostych, wioskowych głupków, którym trzeba wybaczyć, bo tak i już. Możemy to obserwować od dawna. I tylko Szczepan, mały pisarczyk z Florencji, nie ustanie w produkcji swoich wychwalających smakoszów i piękno życia, recenzji. Musimy przywyknąć. Nie ma rady.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl



O wizjach propagandowych i prawdziwej historii


Do czego służy propaganda wszyscy mniej więcej wiemy. Tylko czy aby na pewno? Ja ostatnio sformułowałem taką oto, mocno kulawą definicję – propaganda jest próbą zniwelowania technologicznej przewagi przeciwnika. Chodzi o to, by podkreślić własną wyższość moralną i własne racje, kiedy z jakichś powodów, nie możemy dać sobie rady z wrogiem. No, ale to jest propaganda czasów wojny i to dość szczególnej, bo jeśli ona funkcjonuje to znaczy, że wróg nie jest taki groźny. W Polsce doszliśmy do mistrzostwa w formułowaniu założeń takiej propagandy, a jakby tego było mało do swojej wyższości moralnej nad przeciwnikiem dołożyliśmy jeszcze wyższość kulturalną. Wszystko to zostało potem sprzedane za socjalistyczne srebrniki, a my dziś stoimy w tym samym miejscu co dawniej nie mając ani racji moralnych, ani racji kulturalnych. Może więc zastanówmy się nad tym, jak sformułować propagandę czasów pokoju, propagandę, która da nam siłę i jakąś nową dynamikę.

Onyx co jakiś czas posyła mi newsy informujące o kolejnych projektach propagandowych, które mają budzić w Polakach entuzjazm, a także wiązać ich serca i umysły z tradycją patriotyczną. Co to znaczy tradycja patriotyczna? W Polsce to tradycja republikańska po prostu, czyli z istoty bezbożna, stawiająca państwo na miejscu najważniejszym. A jeśli państwo tam stoi, to także jego urzędnicy, którzy służą temu jedynie, by poddany tego państwa, bo przecież nie obywatel, nie dowiedział się za dużo o planach na przyszłość snutych przez aparat administracyjny. Tradycja republikańska jest utożsamiana z tradycją patriotyczną. Inne rodzaje tradycji istnieją, ale są traktowane po macoszemu, źle po prostu. Są jak śmieci wyciągane z panoptikum i pokazywane ku zadowoleniu gapiów. Jakie są konsekwencje takiego uprawiania propagandy? Proste. To jest ten sławetny kult klęski, którą maskuje się propagandą właśnie, formułowaną w mniej więcej znanych zakresach. O, panie, jakby jeszcze trzy lata popracowali nad prototypami samolotów, to byśmy dopiero tym Niemcom pokazali. Niczego byśmy nie pokazali, albowiem sukces zaczyna się od doktryny i od woli, a nie od marzeń i polityki życzeniowej. I tak szykuje się kolejny film o zatopieniu ORP Orzeł. Konkretnie zaś o dylematach, które przeżywa załoga płynąc na ostatnią akcję. To jest wyjątkowy wprost przykład nieudolności propagandowej. Zważywszy, że każdy mniej więcej zdaje sobie sprawę z tego, że polskie okręty podwodne wyprodukowane zostały w stoczniach holenderskich pod nadzorem Kazimierza Leskiego, słynnego Bradla, o którym zrobiono komiks patriotyczno-idiotyczny. Okręty te zostały zrobione od razu z przeznaczeniem dla Wielkiej Brytanii, ale za pieniądze polskie, Polska także płaciła za ich utrzymanie, polska była również załoga. Co nie zmienia faktu, że okręty zostały, natychmiast po wybuchu wojny ewakuowane z Bałtyku i przeznaczone do akcji na Morzu Północnym. O tym jednak filmów się nie kręci, bo publiczność mogłaby zacząć zadawać kłopotliwe pytania. No, ale zmierzajmy ku tak lubianym tu przez wszystkich uogólnieniom. Co cechuje propagandę republikańską? Szczery entuzjazm. Jakie zarzuty stawia się ludziom nie poddającym się szczeremu entuzjazmowi? Zwykle jest to zarzut zdrady stanu, ale czasem oskarżyciele pozostają przy tylko przy kunktatorstwie. Przy czym zaznaczyć należy, że producenci i dystrybutorzy propagandy republikańskiej nigdy nie działają, ani nawet nie myślą, według proponowanych przez ich produkcje schematów. Domagają się jednak, pozostając w jakimś psychotycznym transie, by odbiorca wierzył im we wszystko na słowo. Dla podkreślenia zaś wagi swojego przekazu posługują się schematami produkowanymi w Hollywood, albo jeszcze gdzie indziej. Potem zaś, domagają się uznania dla swojej oryginalności. To jest dziwne i zaskakujące jednocześnie. Głównie z tego powodu, że Hollywood robi propagandę służącą do załatwiania innych spraw niż sprawy polskie. Ostatnio, po raz nie wiem już który, próbowałem obejrzeć film pod tytułem „Czas Apokalipsy”. Tak strasznej, oszukanej nędzy nie widziałem już dawno. Bardzo przepraszam wszystkich wielbicieli filmów o Wietnamie, ale to było coś strasznego. Według podobnego schematu, ale w o wiele słabszych rejestrach robiona jest polska propaganda republikańska, którą my mamy przyjmować z entuzjazmem.

Teraz ważne pytanie – czy propaganda, o której tu mówimy wypływa w ogóle z jakichś doświadczeń osobistych? Moim zdaniem nie. Każdy film o ciężkich doświadczeniach Polaków w przeszłości, jest filmem wymyślonym, filmem z papierowymi bohaterami, którzy wygłaszają teksty napisane pod współczesnego, papierowego i wymyślonego odbiorcę. Każda filmowa produkcja polska jest robiona pod tezę. W dodatku robiona przez ludzi mierzących się z realiami całkowicie sobie nieznanymi. Rozmawiałem wczoraj z Tomkiem o serialach dotyczących Krakowa i początków niepodległości. One są wyjątkowo wprost nędzne, ale wszystkie próbują naśladować znany sprzed lat serial, nakręcony przez Wajdę, który nosił tytuł „Z biegiem lat, z biegiem dni”. Nędza tych współczesnych produkcji bierze się wprost z tego, że są one pozbawione ironii. Wajda, co by o nim nie mówić, nasycił swój produkt ironią, która na oczach widzów przekształca się w wielkie i małe dramaty. Nigdy nie zapomnę sceny, kiedy Nowicki umawia się na ostry seks, bez jednego wulgarnego słowa rzecz jasna, z Anielą Dulską, graną przez Annę Polony, a kiedy już wszystko jest dogadane i nie ma żadnych wątpliwości co do intencji stron, w drzwiach pensjonatu zjawia się Felicjan Dulski, grany przez Jerzego Bińczyckiego i mówi – przyjechałem! W tej jednej scenie ujawnia nam się cały dramat Anieli Dulskiej, która całe swoje życie poświęciła zemście, za tę niespełnioną miłość właśnie. To moim zdaniem ciekawe z psychologicznego i artystycznego punktu widzenia, ciekawsze niż dylematy marynarzy ORP Orzeł płynących na ostatnia akcję.

No, ale nie mogę tu dziś rozwijać za bardzo tego tematu, bo postanowiłem nawiązać do bardzo poważnego wykładu jaki w Kliczkowie wygłosili Państwo Wiszniowscy, czyli do autentycznych, niezakłamanych pamiętników rodzinnych, które – one właśnie, a nie republikańskie projekcje – powinny tworzyć historię Polski. Treść tych pamiętników i całej historii rodzinnej dotyczy postaw. Tak jako to słyszeli wszyscy uczestnicy konferencji, przodkowie Pani Anny Pruskiej-Wiszniowskiej, znaleźli się w carskiej marynarce wojennej. W czasie powstania listopadowego, ojciec wywiózł dwóch małych chłopców do Petersburga, by tam kształcili się w morskiej akademii. To jest niezwykłe i zagadkowe, jeśli by rzecz oceniać z punktu widzenia propagandy republikańskiej. Dlaczego ten człowiek, Polak w końcu i patriota, zdecydował się na taki krok? Może wiedział coś, czego my nawet nie podejrzewamy? Tym jest to dziwniejsze, że inny przodek Pani Anny, wziął aktywny udział w powstaniu styczniowym i poniósł wszelkie tego konsekwencje. Czy produkowanie filmów i pisanie powieści o takich postawach byłoby czymś nagannym? Rzecz jasna nie, tym bardziej, że w polskich domach jest dość pamiętników pisanych przez ludzi trzeźwych i przytomnych, oceniających wypadki historyczne, bez propagandowego zacięcia. Dlaczego się tego nie czyni? Otóż dlatego, że wprowadziłoby to do naszej historycznej optyki inny niż republikański sposób widzenia. A co za tym idzie dałoby nam nowe narzędzia do penetracji przeszłości i zmusiłoby nas do wykorzystania tego, co jest najbliższe, czyli wspomnień rodzinnych. Te zaś połączone z propagandową wykładnią historii kraju mogłyby stworzyć obraz niespójny co prawda, pełen dysonansów, ale na pewno bliższy prawdy niż to co mamy obecnie. Dlatego właśnie zaprosiłem do Kliczkowa Państwa Wiszniowskich, żeby podkreślić wagę pracy nad odzyskiwaniem rodzinnej pamięci o przeszłości Polaków.

Nagranie z wywiadem wrzucę jutro, żeby to wczorajsze także zostało zauważone. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl i przypominam, że do końca wakacji Baśń socjalistyczna kosztuje 35 zł za tom.



O doktrynach politycznych i doktrynach religijnych


Wymyśliłem taki schemat – dewastacja i degradacja doktryn religijnych, ich ubożenie, niszczenie i upraszczanie, jest skorelowane z powstawaniem coraz bardziej skomplikowanych i absurdalnych doktryn politycznych. Przyszło mi to do głowy dziś z rana, kiedy odpaliłem komputer, przeczekałem trzy zerwania internetu i przeczytałem newsa, że PO stoi przed następującym wyborem – budować chadecki blok z ludowcami czy związać się z lewicą. Od razu pomyślałem o różnych, bardzo nieraz skomplikowanych, subtelnych i wyrafinowanych, a także odwołujących się do delikatnych bardzo uczuć formach chrześcijańskiego kultu i zacząłem się zastanawiać czy czasem nie jest tak, że tamto – nieżyciowe, nierealne, niepotrzebne i dla wielu dziecinne – nie zniknęło czasem po to, by Schetyna teraz mógł opowiadać te swoje dyrdymały. Ja oczywiście rozumiem, że to jest gigantyczne uproszczenie, ale my tu cały czas gadamy o zniszczeniu i upadku cywilizacji chrześcijańskiej, który to upadek pogłębia się na naszych oczach. W miejsce wyrafinowanych rozważań natury religijnej, spostponowanych przez rewolucję i doktryny, które z niej wyrosły, musiało pojawić się coś innego. Tym czymś są rozważania o polityce, mające przykryć istotny sens polityki. Kiedy chrześcijaństwo triumfowało, polityka prowadzona była poprzez wysuwanie roszczeń i ich uzasadnianie na gruncie prawa, albowiem to ziemia, miasta i ich populacja stanowiły dobro najważniejsze. Potem trochę się to zmieniło, a to dlatego, że dobrem najważniejszym okazała się długość dróg handlowych i szybkość przemieszczania się pomiędzy istotnymi dla światowego handlu punktami. Czy to miało wpływ na religię? Zapewne i my to widzimy, a nawet o tym dyskutujemy, ale do wyjaśnienia dokładnego tej kwestii w sposób tu zasugerowany, potrzebny jest jakiś wykwalifikowany antropolog i historyk w jednym. Ja się nie nadaję. Dziś najważniejszym zasobem są źródła energii, ale to także nie jest stan, który trwał będzie wiecznie. Powinno nas już dziś ciekawić, co będzie kluczem do władzy jutro. Ja tego nie wiem, ale zapewne ktoś będzie miał jakieś sugestie.

Komu nie podobało się chrześcijańskie uniwersum odpowiadające mniej lub bardziej wiążąco i przekonująco na większość pytań, jakie człowiek może sobie postawić? Zapewne wielkim planistom politycznym, którzy w celu ogrania innych mocarzy, usiłowali zmienić globalne układy sił, poprzez podmianę jakości najważniejszej, tej, która decyduje o kształcie rywalizacji politycznej. Tego się nie dało zrobić bez rewolucji i bez uproszczenia doktryny religijnej, która absorbuje myśli, emocje i porządkuje życie. Trzeba ją rozwalić, bo tylko to gwarantuje skuteczne przeprowadzenie zaciągów pod sztandary nowych idei. Tym właśnie był protestantyzm, wymyślony w bankach Augsburga i ukradziony tym bankom przez Hohenzollernów, tym była doktryna anglikańska, która umożliwiła skuteczną walkę o północne szlaki handlowe. Mówimy tu o czasach, w których rodziła się nowoczesna polityka, stojąca w całości w opozycji do religii i życia religijnego, takiego, jakie było udziałem jeszcze naszych dziadków, a także jest dzisiaj jeszcze udziałem niektórych z nas. Doktryna polityczna zastąpiła doktrynę religijną, bo jest rzekomo lepsza i więcej wyjaśnia ze skomplikowanych mechanizmów świata. To jest rzecz jasna brednia, bo nie po to dewastuje się religijne życie prostaczków, żeby im cokolwiek wyjaśniać w polityce. Czyni się to w innym celu, po to, by sprawy najważniejsze ukryć i zasłonić. Do tego właśnie potrzebna jest publicystyka polityczna, jej autorytety takie jak Krzysztof Mroziewicz na przykład i całe, wielkie redakcje pełne zaangażowanych w politykę ludzi. Nikt przecież nie wierzy, że alternatywa, którą zarysowano dziś z rana w jednym z newsów, alternatywa, przed którą stoi PO jest autentyczna. To brednia wręcz wydestylowana. Jak ktoś taki jak Schetyna może stworzyć jakąś chadecką koalicję z Kosiniakiem Kamyszem? O czym oni gadają? O niczym. Nie chodzi bowiem o to, by dyskutować, ale o to, by emitować w eter formuły ułatwiające fałszywe opisy. Żeby to w ogóle było możliwe trzeba było rozpocząć najpierw wojnę religijną i zakwestionować katolickie dogmaty. Bez tego nie można by było dziś gadać o chadeckiej koalicji. Co to jest ta chadecka koalicja? Nic. Chodzi o to, żeby – jeśliby się oczywiście zawiązała – Kosiniak ze Schetyną poszli przed wyborami ze dwa razy do kościoła. To wszystko. Kamery by to sfilmowały i chadecka koalicja gotowa. Do czego potrzebne są te formaty w wymiarze indywidualnym? Moim zdaniem do niczego. Nikt nie dyskutuje o polityce używając podobnych formuł, to jest wyłącznie kostium jaki na politykę próbują narzucić media. On nam się wydaje śmieszny, szydzimy z niego i nie wierzymy w ani jedno słowo. Nie wierzymy w chadeków i nie wierzymy w lewicę, bo to jest oszustwo, które zastąpiło głębokie i wyszydzane dziś przeżycia religijne. Jego obecność zaś w życiu publicznym jest gwarantowana przez opisany tu już system. Czy można się w ogóle spod przemożnego wpływu tej oblepiającej magmy wyzwolić. My tutaj próbujemy, albowiem nie jesteśmy w stanie zaakceptować tego rodzaju komunikatów, jak wspomniana chadeckość Schetyny. Nie jesteśmy też w stanie zaakceptować wielu komunikatów emitowanych przez tak zwanych „naszych”. Poszukujemy innych dróg, niełatwych i być może wiodących na manowce, ale czynimy to z głębokim przekonaniem, że inaczej nie można. Nie ma bowiem czegoś takiego jak chrześcijańska demokracja. To idiotyzm. Chrześcijańska może być jedynie hierarchia. Owa chadecja zaś – lansowana w formach prymitywnych i bardziej skomplikowanych – służy temu, by ukryć inne, niechrześcijańskie hierarchie rządzące polityką lokalną i globalną.

Kolega Vester napisał tu wczoraj krótki komentarz o swoich niełatwych doświadczeniach z PiS. Ja go rozumiem i rozumiem jego rozczarowanie. To co opisał jednak jest wprost wyrażonym postulatem rewolucji – trzeba zniszczyć cały porządek, żeby móc przeprowadzić zaciągi do nowych rozdań. Te zaś obejmują zwykle najgorsze męty. To działa na różnych poziomach. Rewolucja jaką przeprowadza PiS nie jest od tego wolna. Nie bronię tu nikogo, chcę tylko powiedzieć, że bez powrotu do głębokiego życia religijnego i bez rozmyślań natury religijnej, nie jest możliwa realna polityka. Możliwe jest tylko piramidalne kłamstwo, które ma ukryć czekające nas gwałtowne zmiany politycznych paradygmatów. My mamy tego pecha, że na naszym podwórku owo życie polityczne z papier mache, realizowane jest poprzez wyjątkowo żenujących głąbów, których zachowania wymykają się opisom. A to z tego względu, że opis taki nikogo by nie zainteresował. Stąd te uporczywe próby skupienia na sobie uwagi poprzez coraz bardziej dziwaczne deklaracje i coraz bardziej dziwaczne zachowania. Poprzez pozowanie w rzece w samych gaciach i podobne historie. I sam nie wiem, czy lepiej by to tak pozostało, czy może warto poczekać na kogoś, kto zasłuży na większą naszą uwagę niż Schetyna i Kosiniak.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl


© Gabriel Maciejewski
5-10 lipca 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2