Największe procentowe poparcie dla PiS w historii ogólnopolskich wyborów
Prawo i Sprawiedliwość w wyborach do Parlamentu Europejskiego zdobyło największe procentowe poparcie w historii ogólnopolskich wyborów partyjnych po roku 1989. W przypadku wyborów do PE to także największe poparcie w ujęciu liczbowym.
W ujęciu procentowym Prawo i Sprawiedliwość – z poparciem 45,38 proc. – uzyskał najlepszy wynik we wszystkich niedzielnych wyborach ogólnopolskich po roku 1989. Jest to wyższy procentowo wynik, niż zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych z roku 2015 (wtedy było to 37,58 proc. głosów).
Do tej pory największe procentowe poparcie uzyskała Platforma Obywatelska w wyborach do Parlamentu Europejskiego w roku 2009 – 44,43 proc., a także ta sama PO w przedterminowych wyborach parlamentarnych w 2007 r. – 41,51 proc. Trzecie pod względem poziomu poparcie miał komitet SLD-UP w wyborach parlamentarnych w 2001 r – 41,04 proc.
Z kolei najniższe poparcie dla zwycięskiej partii uzyskała Unia Demokratyczna w 1991 r. – 12,32 proc. (wtedy nie obowiązywał jeszcze 5-proc. próg wyborczy), SLD w 1993 r. – 20,41 proc., a także PiS w 2005 r. – 26,99 proc. głosów.
W porównaniu do innych wyborów do Parlamentu Europejskiego niedzielny wynik PiS jest rekordowy także liczbowo, z uwagi na niespotykanie wysoką jak na te wybory frekwencję – 45,68 proc. W wyborach do PE w 2009 r., gdy Platformę poparło 44 proc. głosujących, frekwencja wyniosła 24,53 proc.
Zaczęło się. Mazguła: "PiS sfałszował wybory..."
Niekwestionowanym zwycięzcą wyborów do Parlamentu Europejskiego zostało Prawo i Sprawiedliwość. Partia prowadzona przez Jarosława Kaczyńskiego uzyskała 45,38% głosów. Niektórzy mają ewidentny problem, żeby pogodzić się z tą porażką.
PiS sfałszował wybory - rozpoczyna swój komentujący wyborczy wynik wpis Adam Mazguła. Dalej czytamy:
...bo wykorzystał wszystkie brudne metody do manipulacji i kłamstwa, aby oszukać Polaków, ale to nie powód, abyśmy ogłaszali klęskę- pisze Mazguła.
Tu nie chodzi o jakieś zawody, a o naszą wolność i nasze życie.- czytamy. W opinii Mazguły PiS sfałszował wybory, bo "bezkarnie rozdaje publiczne pieniądze dla przekupstwa wyborczego".
Obserwowałem wybory na wsi, gdzie 65% mieszkańców zagłosowało za PiS. Wsłuchiwałem się w dyskusje i narracje głosujących. Przychodzili na wybory z kościoła, bo ksiądz przeczytał list oczyszczający biskupów, który dla wiernych w kościele był wzruszający i dawał przebaczenie, a że w tej atmosferze ksiądz zaapelował o udział w wyborach dla ”obrony polskości i wiary ojców”, to poszli na gorąco głosować. Nie tylko po kolejnych mszach, ale i akurat na ten termin wyznaczonym bierzmowaniu
Sfałszował, bo na kampanię wyborczą zaangażował organy państwa na niespotykaną skalę...- lamentuje pułkownik.
Każdy ciężko pracował na sukces.. konkurencji
PiS wygrał w tych wyborach zdecydowanie, ale bynajmniej nie dlatego, że przeprowadził tak porywającą kampanię wyborczą, ale głównie dzięki temu, że rywale robili wszystko, by mu to zadanie ułatwić.
Kampania PiS-u momentami była wręcz tak toporna, że aż zęby bolały. Żenujące na przykład były wynurzenia propagandystów PiS o związkach czołowych działaczy Konfederacji z rosyjską agenturą. Skutek zdawał się być odwrotny od zamierzonego, bowiem w ten sposób jedynie rosło zainteresowanie Konfederacją. To samo zresztą tyczy się topornych ataków mediów publicznych na Koalicję Europejską…
Każda kampania obfituje w chwyty poniżej pasa, ale tu niemal wyłącznie mieliśmy do czynienia z poziomem piaskownicy. Ot, złośliwe wyzwiska i prymitywne insynuacje, które – owszem – wywoływały rechot partyjnego betonu, ale które równocześnie zniechęcały zwykłych wyborców, na których głosach partii winno zależeć.
Straszna była zwłaszcza propaganda mediów publicznych, które nawet nie siliły się na pozory obiektywizmu. Z pewnością nie budowało to zaufania do partii rządzącej. Tomasz Sakiewicz i związane z nim media, a także media publiczne ciężko więc pracowały na przegraną PiS, ale wszystko zepsuli im Sekielski z Jażdżewskim i innymi antyklerykałami.
Opozycja najwyraźniej postanowiła podać partii Jarosława Kaczyńskiego pomocną dłoń, przypuszczając tuż przed wyborami histeryczny atak na Kościół i urządzając nachalną promocję LGBT, przez co zmobilizowała elektorat Zjednoczonej Prawicy, czego efektem była rekordowa frekwencja.
To, że kampania wyborcza w ostatnich dniach koncentrowała się na kwestii pedofilii i stosunku do Kościoła, a nie na przykład na sprawie ustawy 447, wytrąciło też oręż z ręki konkurentom PiS z prawej strony, których tępymi atakami „starali się wzmacniać” Sakiewicz z Jackiem Kurskim.
Ale i Konfederacja zrobiła wiele, by dopomóc PiS-owi. Po sukcesie manifestacji z 11 maja, gdy następnego dnia pojawiła się informacja, że do Polski przyjeżdża delegacja izraelska rozmawiać o roszczeniach żydowskich, a następnie – że rząd RP odmówił spotkania się z nią, czemu towarzyszyły dość mocne deklaracje czołowych polityków obozu rządowego, trzeba było odtrąbić sukces i zapowiedzieć, że trzeba będzie patrzeć w tej sprawie rządowi na ręce.
W społeczeństwie panowało powszechne przekonanie, że to Konfederacja swymi działaniami wymusiła taką postawę na rządzie, ale też zapanowało równie powszechne przekonanie, że temat, przynajmniej na razie, został załatwiony.
Wtedy należało przerzucić się na tematy, które w tym momencie zaczęły w sposób szczególny elektryzować opinię publiczną, a więc na problem pedofilii, wykorzystywany przez antyklerykałów w sposób instrumentalny do atakowania Kościoła, promocją gender i środowisk LGBT oraz finansowaniem organizacji, które się tym zajmują.
Konfederacja za to próbowała „jechać” na temacie ustawy 447, w dużej mierze odpuszczając te tematy, które dla większości społeczeństwa w tym momencie jawiły się jako najważniejsze. Do tego dała się Konfederacja wciągnąć w bezproduktywną wymianę złośliwości z Sakiewiczem i zaczęła atakować kandydatów PiS w sposób niezrozumiały dla większości wyborców.
Dwa tygodnie przed wyborami wydawało się, że Konfederacja łapie wiatr w żagle, ale nie potrafiła tego wykorzystać, a nim doszło do głosowania, powietrze uszło…
Czołowi propagandyści PiS zrobili wiele, by ich partia te wybory przegrała, ale konkurencja dała radę sprawić, że im się to nie udało.
Bolid PiS-u okazał się najszybszy
Na szybko. Platforma Obywatelska stała się zakładniczką postkomunistycznej lewicy i LGBT. Swoją wściekle antyklerykalną szarżą pozbawiła się możliwości manewrowania na centrowo-konserwatywnym przedpolu, co w polskich warunkach – jeśli się myśli o rządzeniu – jest kardynalnym błędem.
W zasadzie największymi wygranymi tych wyborów – poza PiS rzecz jasna – są dawni towarzysze z PZPR. To im Grzegorz Schetyna wyciągnął osinowy kołek wbity przez wyborców. Z pewnością Leszek Miller tak cudownego daru losu z rąk nie wypuści. To oznacza, że przed wyborami parlamentarnymi PO będzie musiała się posunąć jeszcze bardziej.
Z krajobrazu wiejskiego zaczynają znikać ludowcy. 500 plus na każde dziecko, wyprawka, zapowiedź dopłat do inwentarza, przywrócenie połączeń autobusowych, fundusz na drogi lokalne, to wystarczające bonusy, by wieś poczuła wdzięczność do Jarosława Kaczyńskiego. Wyniki na wsi zresztą o tym świadczą. Oznacza to, że PSL może z projektu Schetyny bryknąć. Tylko dokąd?
Być może bryknięcie dotknie także część PO. Dawny konserwatywny jej trzon został dociśnięty do ściany, a w zasadzie po tej całej antykościelnej szarży, wręcz na tej ścianie rozmazany. A że nie zanosi się na zmianę kursu, to najzwyczajniej w świecie obite konserwatywne skrzydło może zacząć szukać dla siebie innej drogi. Np. obierając kurs na centrum.
Konfederacja. Zjazd pod próg jest pewnym zaskoczeniem, choć nie powinien. Jej największy elektorat (18-25 lat oraz 26-35) po prostu na wybory nie poszedł. Aktywność w internecie nie przełożyła się na aktywność przy urnie. Stworzona została swego rodzaju bańka, w której żyli zwolennicy Polexitu. Niemniej 4 proc. poparcia, to wciąż potencjał, który wielu chciałoby mieć.
Kukiz. No cóż. Przespane ostatnie dwa lata, przyniosły to, co przynieść musiały, czyli wytracenie paliwa politycznego. Wynik formacji niedawnego kandydata na prezydenta (20 proc. głosów), który wyszarpał we wczorajszych wyborach niespełna 4 proc. głosów świadczy, że jedzie już na oparach. Logika podpowiada, że powinien zacząć rozmawiać z Konfederacją.
Biedroń. Projekt nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Pokazał, że jest raczej projektem kulturowym, a w zasadzie kontrkulturowym, aniżeli politycznym. Jego szansą jest stopniowy rozpad amorficznej Koalicji Europejskiej. Sam Biedroń był produktem sformatowanym pod określonego odbiorcę z wielkiego miasta. I to się po części udało. Ale nie do końca.
Co dalej? Nic. PiS wywalczyło "pole position" przed jesiennymi wyborami. Ma najlepszy bolid, najlepszego kierowcę, najlepszych mechaników i najbogatszego sponsora. Co z resztą? No cóż, może liczyć jedynie na kraksę lidera. To się zdarza. Ale rzadko tym, którzy prowadzą od mety do startu.
Eurowybory wygrała polaryzacja
Wyniki elekcji do Parlamentu Europejskiego wskazują, że być może na jesieni będziemy wybierali między rządami PiS a KE. Bez dodatkowych koalicjantów
Historycznie wysoka frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie oznacza, że Polacy zaczęli nagle poważnie traktować PE. To, że nagle obywatele wybrali się do urn, jakbyśmy mieli do czynienia z wyborami do sejmu i senatu, świadczy o tym, że potraktowali je właśnie tak. Tym bardziej, że poprzedzająca elekcję kampania wyborcza w bardzo niewielkim stopniu odnosiła się do kwestii europejskich. Ludzie najwyraźniej dali się przekonać, że w Brukseli i Strasburgu broni się 500+ lub odsuwa Prawo i Sprawiedliwość od władzy.
Tak oczywiście nie jest, ale merytokratyczne nawoływanie, by skupić się na tym, o co w tych wyborach naprawdę chodzi, jest w przypadku wyborców głosem wołającym na puszczy, a w przypadku polityków – z ich punktu widzenia – niebezpiecznym idealizmem. W efekcie wyniki nie pozostawiają złudzeń. Polska polityka jest spolaryzowana jak nigdy. Na PiS zagłosowało 45,5 proc. wyborców, na anty-PiS – 38,3 proc. Do PE wszedł tylko jeszcze jeden komitet – Wiosna, ledwo sięgając głową ponad stół (6 proc.). To efekt niechęci do „zmarnowania głosu”, choć te wybory, mające niewielki wpływ na rzeczywistość, jak żadne inne zachęcały do eksperymentów i głosowania zgodnie z przekonaniami.
Cóż, nie zachęciły. Na kilka miesięcy przed znacznie ważniejszymi wyborami parlamentarnymi mamy naprzeciwko siebie dwa potężne bloki, PiS i anty-PiS, w tych wyborach występujący pod szyldem Koalicji Europejskiej, w przyszłych – może pod innym. PiS może cieszyć się z sukcesu, a wyniki wyborcze np. Beaty Szydło świadczą o wysokim poparciu dla obecnego rządu. Gdyby przeliczyć te głosy na mandaty w sejmie, okazałoby się najprawdopodobniej, że partia Jarosława Kaczyńskiego pozostałaby samodzielnie u władzy. Co do opozycji – można wstępnie przyjmować, że raczej co najmniej trzon KE się utrzyma, tym bardziej, że to przede wszystkim mniejsze ugrupowania (Polskie Stronnictwo Ludowe i Sojusz Lewicy Demokratycznej) skorzystały z premii, jeśli chodzi o liczbę mandatów w PE uzyskanych dzięki wspólnemu startowi. Im bliżej wyborów, tym silniej działacze Platformy Obywatelskiej mogą naciskać, by w przyszłości jednak nie dzielić się biorącymi miejscami na listach tak szczodrze, jednak może to być konieczne dla utrzymania koalicji. Bez niej, jak się wydaje, faktycznie opozycja może podzielić los swojej węgierskiej odpowiedniczki.
W efekcie mamy sytuację, w której w Polsce nie występuje centrum. Potencjalni koalicjanci PiS i KE to grająca ksenofobiczną kartą Konfederacja i populistyczno-agresywnie progresywistyczna Wiosna. Ta pierwsza nie weszła do PE o włos, co cieszy, ponieważ sytuacja ta pokazała, że nie da się zdobyć zbyt wielu głosów czarnosecinną retoryką, na którą postawił w tych wyborach sojusz korwinistów i narodowców. Jednak krzyżyka bym na nim nie stawiał, bowiem do progu zabrakło mu niewiele, a sukces może osiągnąć w przyszłości m.in. kosztem Kukiz’15. Ugrupowanie to poniosło klęskę i to w pełni zasłużoną, ponieważ gdy się prawie nie prowadzi kampanii wyborczej, trudno oczekiwać zdobycia milionów głosów. Teraz może dojść do jego dezintegracji i odpłynięcia części wyborców właśnie do Konfederacji (albo dołączenia do niej samego ugrupowania, czego też bym nie wykluczał). Choć i dla Kukiz’15 jest jeszcze szansa, choć niewielka, jeśli w tych ostatnich miesiącach przemodeluje swój wizerunek i ustawi się w centrum, którego brakuje i będzie brakowało (zwłaszcza jeśli PSL pozostanie w KE). Wyborcy mają krótką pamięć, więc dałoby się złapać ich na taki haczyk. Ten manewr może okazać się jednak zbyt trudny ze względów psychologicznych, ponieważ wielu działaczy K’15 jest chronicznie zrażona do „salonu” i PO, a Paweł Kukiz zdaje się być zbyt szczerym politykiem, by przejść taką metamorfozę.
Z kolei Wiosna może wytracić impet i w ogóle w sejmie się nie znaleźć, choć ma większe szanse niż Konfederacja i Kukiz’15. Ale nawet jeśli któreś z tych ugrupowań wejdzie do sejmu, to może okazać się zbędne przy tworzeniu rządu.
Czeka nas więc dalsza naparzanka i zaostrzająca się polaryzacja. Będzie jeszcze goręcej, mniej merytorycznie, licytacja na obietnice będzie się wzmagała, a wyzywanie się od komuchów i zdrajców będzie przyjmować coraz bardziej groteskowe formy. Ale być może tak ma być, być może wyborcy właśnie tego chcą, skoro premiują takie zachowania polaryzacyjnym głosowaniem i wysoką frekwencją w wyborach pozbawionych większego znaczenia, poprzedzonych kampanią wybitnie nie na temat.
Kropka „N” i „zieloni” WYKOPANI
Koalicja Europejska obejmuje Platformę Obywatelską, Polskie Stronnictwo Ludowej, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Nowoczesną i Zielonych. Dwa ostatnie ugrupowania, mimo niezłego wyniku KE, nie będzie miało żadnego europosła.
PiS, który wygrał wybory uzyskał ponad 45%, a KE ponad 38%. 7 punktów różnicy to dużo, ale trzeba wziąć pod uwagę, że na KE składają się różne partie. Teoretycznie tak samo jest z PiS-em, ale tam środowisko jest bardziej jednolite i tworzy wspólny rząd.
Jeśli podzieli się głosy między poszczególne ugrupowania okazuje się, że samo PO może liczyć prawdopodobnie na ok. 25% głosów, co jest wynikiem znacznie gorszym niż w przypadku PiS-u.
Fakt, że Nowoczesna nie wprowadziła żadnego europosła pokazuje, że partia ta odgrywa już rolę marginalną. Katarzyna Lubnauer, przewodnicząca tej partii, zapowiedziała wstępnie, że chce dalej pozostawić w koalicji. Pytanie jednak, czy otrzyma jakiekolwiek dobre miejsce na liście, skoro jej wkład wydaje się już minimalny. Grzegorz Schetyna ograł Lubnauer. Przejął jej elektorat, a jej kandydatów umieścił na miejscach, skąd nie wprowadzili nikogo, mimo, że KE zyskała 22 mandaty.
Zieloni nigdy nie odgrywali wielkiej roli w polskiej polityce, a teraz to samo czeka Nowoczesną, która bez Petru, okazała się być na równi pochyłej. Ten był jaki był, ale trzeba przyznać, że za jego czasów, sytuacja partii wyglądała inaczej.
Jeżeli podobają Ci się materiały publicystów portalu Prawy.pl wesprzyj budowę Europejskiego Centrum Pomocy Rodzinie im. św. Jana Pawła II poprzez dokonanie wpłaty na konto Fundacji SOS Obrony Poczętego Życia: 32 1140 1010 0000 4777 8600 1001. Pomóż leczyć ciężko chore dzieci.
Prezydent Andrzej Duda o wyborach do Parlamentu Europejskiego
Układ okresowy pierwiastków historii
Nie obejdzie się bez komentarza do wyborów. Na razie krótko, bo chcę napisać o czymś innym, ale uważam, że Sekielski powinien kręcić więcej filmów, a biskupi powinni się jeszcze gęściej tłumaczyć z tego 1 procenta pedofilów. To świetnie robi wynikom. Okazało się, że tradycyjny polski antysemityzm reprezentowany przez faceta nazwiskiem Berkowitz, nie jest siłą która może zniszczyć tradycyjnie dobre relacje pomiędzy pederastami. To ciekawe i pouczające. Nie wiem czy powinniśmy wyciągać z tego jakieś wnioski na przyszłość, ale odnotować to trzeba.
Teraz do rzeczy. Idea, którą się tutaj zabawiamy najczęściej polega na próbie odszukania stałych i niezmiennych praw rządzących polityką. Nie jakąś tam polityką globalną, bo takiej nie prowadzimy, ale polityką z punktu widzenia Europy Środkowej. Co przeszkadza w wyprodukowaniu takiego destylatu i wskazaniu takiej niezmiennej formuły? Dobrze było to widać pod wczorajszym tekstem – osobiste zaangażowania i emocje, osobista niechęć, a także przekonanie o tym, że świat, w którym żyjemy nie może się zmienić w sposób drastyczny. Otóż może i ja właśnie twierdzę, że owa zmiana nastąpi w Rosji. Więcej, twierdzę, że zmiany te są cykliczne, trwają po około 50 lat i w zależności od tego jak reaguje Europa Środkowa i jaką politykę prowadzi, mogą ją zniszczyć, albo być dla niej szansą. Ponadto, wszelkie rosyjskie katastrofy są starannie tuszowane przez politycznych następców tych, którzy je aranżowali i w annałach nie występują pod hasłem „dopust boży”, ale pod hasłem „cywilizacyjna szansa”. My tego nie rozumiemy, albowiem nauczeni jesteśmy patrzeć na historię poprzez emocje, poprzez inne niż wschodni pryzmaty, poprzez dzieje najbliższe, które psują obraz, bo młyny dziejowe obracają się w swoim tempie, a nie w takim, jakie próbuje im narzucić polityka kraju takiego jak Polska. Tego wszystkiego nie bierzemy pod uwagę, a także odsuwamy od siebie myśl o katastrofie, bo nasze emocje tego nie akceptują.
Zrobię teraz ważne zastrzeżenie i przejdę do próby naszkicowania układu okresowego pierwiastków historii. Ja nie wiem z całą pewnością, albowiem nie jestem Panem Bogiem, czy stworzenie takiego układu jest możliwe i czy będzie on trwały zawsze. Intuicja podpowiada mi, że będzie i że można go stworzyć. Jednakowoż jego widok może być dla wielu osób, unoszących się na fali sentymentów dość bolesny.
Powtarzałem to wielokrotnie, ale jeszcze widać za mało. Punktem zwrotnym w polskiej historii, punktem od którego zaczyna się epoka nowożytna, nie jest unia z Litwą, ale upadek Węgier. Jak Polska i Litwa powinny zachować się wobec tego co działo się za Karpatami? Bezwzględnie i nie zważając na nic bronić całości królestwa Węgier. Trzeba było przy tym zapomnieć o konszachtach Węgrów z Krzyżakami, o różnych przykrych incydentach i konfliktach. To wszystko nie miało znaczenia, albowiem całość królestwa położonego za Karpatami gwarantowała nie bezpieczeństwo Polski bynajmniej, ale wręcz istnienie jej racji stanu. To znaczy, tylko dzięki istnieniu Węgier, można było formułować poważne, polskie postulaty polityczne. Co trzeba było zrobić, a czego nie zrobiono? Trzeba było pożyczyć pieniądze na politykę przeciwną polityce Jakuba Fuggera i braci Hohenzollern. Od kogo? Nie od Medyceuszy, bo projekt medycejski właśnie walił się w gruzy. No to od kogo? Od Wenecjan tradycyjnie, albo od Genueńczyków. Tego jednak nie zrobiono wybierając opcję rodzinną, czyli inwestycję w Albrechta i Georga Hohenzollernów, a to znaczy w Hanzę. Ja rozumiem, że król Zygmunt nie mógł, a i pewnie też nie chciał otruć siostrzeńców, ale już widzę co by się stało we Francji w takiej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska zezwalając na hołd pruski. Albrecht zmarłby w niejasnych okolicznościach, w dzień po hołdzie, a Georg musiałby się udać na wygnanie do Londynu. Jak wiemy Węgry nie ocalały, a rozbite stały się dla Polski najpierw kłopotem, a potem zagrożeniem. Co trzeba było robić w takiej sytuacji? Odnotować z radością fakt zgonu Jakuba Fuggera i udać się do jego bratanka z propozycją, by zainwestował, mimo planów cesarskich, w infrastrukturę półncono- wschodnią. Zanim zjawi się tam ktoś inny, na przykład Londyn. Niczego takiego nie zrobiono. Anton Fugger kredytował politykę cesarską, aż wreszcie zbankrutował, a na arenę globalnej bankowości wkroczyli genueńczycy. To jest szalenie ważne, albowiem Polska jeszcze pół wieku przed hołdem Albrechta miała tych Genueńczyków na wyciągnięcie ręki – nad morzem Czarnym. Pozwolono na to, by stracili swoje posiadłości w tym rejonie.
Kolejnym zwrotnym punktem w polityce Europy Środkowej była utrata Narwy. Na czyją rzecz? Teoretycznie na rzecz Moskwy, a praktycznie na rzecz Londynu. Utrata Narwy, a następnie zniszczenie Nowogrodu, można uznać za pierwszą, komunistyczną rewolucję w Rosji. Jeśli ktoś nie widzi podobieństw pomiędzy komunizmem a panowaniem Iwana IV, niech sprawdzi jakie były okoliczności obrotu złotem w jednym i drugim systemie. Jak Polska powinna się zachować wobec aktywności Londynu na północy? Powinna ją bezwzględnie zwalczać, ale przede wszystkim dobrze rozpoznać. Tego nie zrobiono do dnia dzisiejszego. Podobnie jak nikt nie rozpoznaje istotnych elementów polityki rosyjskiej, poprzestając na bajdurzeniu o dwóch bratnich narodach, które nie są sobie wrogie. To nie ma żadnego znaczenia, albowiem Moskwa, Rosja, czy jak tam chcecie tę Tartarię nazywać, jest tylko narzędziem w ręku banków i korporacji. Jej samodzielność ujawnia się wtedy jedynie, kiedy zamiast jednej korporacji na terenie Rosji zjawia się druga, konkurencyjna, albo i czasem trzecia. Wobec zagrożenia ze strony Londynu nie należało przede wszystkim dopuścić do zniszczenia Nowogrodu. Trzeba było Nowogród zaanektować, wybrać stamtąd tyle pieniędzy ile się dało, zaciągnąć tylu najemników ilu się dało i wejść w sojusz z Hanzą, czyli z Niemcami. To się zresztą potem stało, kiedy Stefan Batory, polityczny wizjoner epoki, maszerował na północ. Jego sytuacja była jednak o wiele trudniejsza. Nowogród nie istniał, Narwa była portem, w którym przeładowywano broń dla wojsk carskich, a jedynym sojusznikiem, w dodatku fałszywym byli Szwedzi, narzędzie polityczne Paryża. Ten zaś właśnie umacniał się zarówno na południu, w Turcji, jak i na północy w Szwecji. Jeśli świadomi jesteśmy jakości podmiotów, to znaczy wiemy, że Szwed jest kukłą Francuza, musimy otruć Szweda i złożyć Francuzowi propozycję nie do odrzucenia. Tak by się zachował polityk z prawdziwego zdarzenia. W czasach bowiem, kiedy Stefan Batory szykował swoje kolejne kampanie, trzeba było mieć jakiegoś sojusznika na Bałtyku, prócz Niemców rzecz jasna. Mogli to być jedynie Holendrzy, albo Francuzi.
Teraz przerwa na oddech i wydestylowaną zasadę – jeśli nie możemy uratować jakiegoś sojusznika, nie liczmy potem na to, że on się nam odwdzięczy, albo będzie traktował nas serio. Polityka Europy Środkowej jest polityką gwałtownie zmieniających się sojuszy, których nie ma co żałować, bo walka idzie o życie.
W zasadzie należałoby też postawić pytanie – dlaczego Polska nie upadła już po śmierci Stefana Batorego? Nie upadła, albowiem siła Kompanii Moskiewskiej znacznie zmalała, a wzrosła siła sojuszników Paryża, czyli Szwedów. Polska zaś była potrzebna do walki z Moskwą i walkę tę toczyła szczęśliwie, ale nieskutecznie. To znaczy, bez uzyskiwania celów strategicznych. W zasadzie polityka przełomu XVI i XVII stulecia powinna składać się z dwóch odrębnych polityk nadmorskich – północnej, której celem było bezwzględne zniszczenie Moskwy jako przyczółka Kompanii i południowej, której celem musiała być aneksja Krymu.
Celowo, nie umieszczam w tym prostym szkicu wątków religijnych, które stanowiły clou polityki Paryża wobec Europy Środkowej.
Kolejny przełomowy moment w historii, to wyprawa Jana Kazimierza do Hiszpanii. Należało ze wszystkich sił dążyć do połączenia odległych królestw i stworzenia, za hiszpańskie i genueńskie pieniądze, floty na Morzu Czarnym. Uwięzienie zaś, przez Francuzów królewicza, powinno spotkać się z najsurowszą reakcją, nawet jeśli wiązać się to miałoby z ryzykiem jego śmierci. Nigdy nie należało popierać krótkowzrocznej polityki francuskiej w naszej części Europy. Polityki nie obliczonej na trwałe efekty. Moim zdaniem sens związków politycznych francusko-polskich zakończył się wraz z upadkiem Węgier w roku 1526. Inwestycje zaś francuskie w Turcji, obliczone na likwidację cesarstwa nie rokowały dobrze dla Polski i trudno wyobrazić sobie, że po zniszczeniu i podporządkowaniu sobie Niemiec oraz podzieleniu się nimi z Francją, Turcy zatrzymaliby się przed Karpatami. Poza tym doktryna francuska była nieskuteczna i wtórna wobec doktryny brytyjskiej oraz, jak pokazała przyszłość, wyraźnie od niej słabsza.
Pomińmy katastrofy stulecia XVIII i XIX. Mamy wiek XX, kolejną już po Opryczninie rewolucję komunistyczną w Rosji, tak samo firmowaną przez Londyn. I tak samo jak wcześniej armia, licząca ponad milion żołnierzy, zostaje zatrzymana przed Berezyną. Nie rozpoznane siły nie pozwalają jej zniszczyć do końca boleszwików, rzekomo dla dobra Polski. Czym się to kończy wszyscy wiemy. A czym się zaczyna? Tego nie wiemy, ale możemy coś zasugerować. Otóż zaczyna się listą błędnych formuł opisujących historię. To jest ciekawe, albowiem formułom tym hołdują wszyscy. Najważniejsza zaś z tych dotyczących Moskwy, Rosji, Tartarii czy jak tam chcecie brzmi – Moskwa to trzeci Rzym. To jest jawna hucpa i kłamstwo wymyślone w czasach największej aktywności Kompanii, przez jakiegoś zgrywusa (trochę żartuję). To jest hasło, które ma utrzymywać w pionie samych mieszkańców Moskwy, a ich wrogom wytrącać z rąk argumenty ideologiczne. Moskwa nie jest trzecim Rzymem, albowiem nie było drugiego. Ja ostatnio rozmawiałem z Jackiem, który zajmuje się obecnie studiami bizantynologicznymi i on twierdzi, że nie było dwóch cesarstw. Było jedno, które ewoluowało, a jego część została zajęta w pewnym momencie przez aspirującą barbarię. To ta barbaria stworzyła na nowo mitologię polityczną Europy i nowe doktryny, czyli po prostu nową cywilizację. Występowała zaś zawsze w opozycji do jedynej tradycji rzymskiej jaka przetrwała czyli do tradycji Bizancjum. Dobrze wiedzieli o tym Turcy, którzy domagali się, po zajęciu Konstantynopola, by uznano ich za spadkobierców Imperium Romanum. Wciśnięcie tego dziedzictwa Moskwie ma wymiar wyłącznie propagandowy, obliczony na straszenie Polaków. Moskwa nie jest trzecim Rzymem. No dobrze, ale jest jakaś tradycja praktyki politycznej, jak ona jest dziedziczona? Poprzez morze. I tu warto się zatrzymać, bo jeśli przyjmiemy takie założenie, wszystkie próby podejmowane przez Moskwę, a mające na celu zdobycie portu na Bałtyku, można interpretować jako chęć dorośnięcia jednak do tych butów, w które ją ubrała Kompania. To jest, mniemam, myślenie słuszne, widzimy bowiem wyraźnie, jak praktyka polityczna próbuje gonić doktrynę.
Nie może dziedziczyć tradycji Rzymu miasto położone w głębi lądu. Nie może dziedziczyć tradycji Rzymu i Konstantynopola – rozlokowanego po obu stronach strategicznej cieśniny – miasto takie jak Moskwa. No, ale może to zrobić Sankt Petersburg. Widzimy więc, że fałszywa doktryna w jaką próbował ubrać cara Londyn, ma szansę na realizację w chwili kiedy na terenie Tartarii pojawia się konkurent Londynu – Amsterdam. I teraz ważna rzecz – kto realnie, w zakresie praktyki politycznej i praktyki handlowej odziedziczył pozycję i metody działań Konstantynopola? Wenecja. To jest dla mnie oczywiste. Miasto nad Laguną kontrolujące cały, duży akwen, z którego po kolei wyrzuca konkurentów. No, a po Wenecji kto? Amsterdam, to też jasne – miasto położone po jednej stronie strategicznej cieśniny, które kontroluje połowę światowego handlu. Żeby kontrolować całość musi dokonać fuzji z City, ale nie kończy się to dla Amsterdamu dobrze. Kiedy jednak Holendrzy mają przewagę, dzieje się to, o czym pisałem wyżej, próba dorośnięcia Moskwy do doktrynalnych realiów, sformułowanych jako szyderstwo wprost, dwa stulecia wcześniej. Car buduje miasto nad morzem, które ma dać mu przewagę. Czy daje? Oczywiście, że nie. Stwarza tylko kolejną iluzję. Ta zaś pogłębia się w miarę jak widać, że to Londyn jest dziedzicem praktyki i doktryny Konstantynopola. Londyn czyli miasto za morzem, na wyspie, które ma ambicje kontrolowania całego światowego handlu. Jak na to reaguje Rzym fałszywy, czyli Moskwa? Ekspansją lądową, która jest dla niej pułapką, wieloletnim, ciężkim konfliktem, który nosi nazwę „Wielkiej Gry”. Bez szans na sukces.
Jaka będzie przyszłość Moskwy? Są dwa warianty, oba związane z brexitem. Albo Moskwa zostanie podzielona na strefy wpływów, albo zostanie wykorzystana przez Londyn do dewastacji Europy. Ja wiem, że wśród czytelników jest wielu, którzy UE nie lubią, uważają, że to jest twór katastrofalny. Chcę jednak podkreślić, że jesteśmy jego częścią i raczej struktur UE nie opuścimy. Polityka zaś to sztuka rozpoznawania realiów, bez względu na to, jak delikatne sentymenty zagościły aktualnie w naszych sercach i jak głęboka niechęć do Niemców się tam zadomowiła. Na razie musimy czekać na rozwój wypadków. Powtórzę raz jeszcze to, co napisałem wczoraj – lokowanie emocji, przyszłości, czegokolwiek właściwie w Rosji zakończy się rozczarowaniem i to bardzo poważnym. Układ okresowy pierwiastków historii, jest bowiem faktem i wkrótce zobaczymy kolejną jego materializację.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
NOTATKA OD REDAKCJI:
Szanowni Państwo.
Po raz pierwszy na naszym blogu zamieszczamy tekst pochodzący z najbardziej zakłamanego ścierwnika antypolskiego, jaki obecnie istnieje w polskojęzycznych mediach – czyli z „Gazety Wyborczej”.
Zdajemy sobie sprawę, że część Szanownych Czytelników w tym momencie już chce odejść od dalszego czytania, jednak gorąco prosimy o wytrwałość! Po przeczytaniu tego tekstu zauważycie Państwo, że osobnik piszący i publikujący taką anomalię w GW praktycznie powtarza tylko niektóre z wiadomych Wam „oczywistych oczywistości” na temat PO i „opozycji totalnej”, które publikowaliśmy na naszych łamach od wielu lat… i właśnie dlatego, że taki tekst w ogóle pojawił się w tak zakłamanym szmatławcu jak GW – jako curiosum czy aberrację – warto przeczytać.
Redakcja ITP²
Schetyna jest nagi
Koalicja Europejska nie przegrała z PiS-em dlatego (albo nie tylko dlatego), że pozwoliła, aby telewizja Jacka Kurskiego utożsamiła ją z wizerunkiem tęczowej Madonny i Żyda czyhającego na polski pieniążek.
Przegrała, bo nie ma żadnego programu i żadnych propozycji, które można by położyć na drugiej szali w sytuacji, gdy na szali pierwszej leżą 500 plus, wcześniejsza emerytura, trzynasta emerytura, płaca minimalna, trzy wolne niedziele, 500 na pierwsze dziecko itp. To po pierwsze.
Po drugie – nawet gdyby jakimś cudem ta grupa urodziła sensowne propozycje, musi jeszcze przekonać wyborców, że nie skończy się na obietnicach. Tymczasem liderzy Koalicji mają twarze sprzedawców fałszywych bulli papieskich albo horoskopów. Kręcili już tyle razy, że sami się w tym gubili. Platforma zapewniała, że nie ma kasy na dzieci, potem chciała dawać więcej niż PiS. Była za przyjmowaniem uchodźców i przeciw niemu. W 2011 roku zapewniała, że nie podniesie wieku emerytalnego, a potem go podniosła. Donald Tusk osobiście obiecał, że wyrzuci z rządu tego, kto zaproponuje wzrost podatków – i VAT wzrósł do 23 procent. Dalej nie chcę wymieniać, bo tekst będzie zbyt długi.
Grzegorz Schetyna mógłby powtórzyć za byłym premierem Węgier Ferencem Gyurcsánym: „Kłamaliśmy rano, nocą i wieczorem”. Jak to się skończyło tam, wiemy. Viktor Orbán rządzi już Węgrami dziewięć lat i ma ponad 50-proc. poparcie.
Na razie – skoro nie ma programu i nie ma zwycięstwa – Schetyna w trakcie powyborczego wieczoru wołał jak nakręcony: „Jest sukces, bo jesteśmy razem!". Pomijając to, że Razem to inna koalicja (wyobraźmy sobie sprzedawcę coca-coli wołającego ze sceny: „Jesteśmy pepsi!"), pozostaje pytanie: jesteście razem i co z tego? Razem wzięliście mniej głosów niż osobno. W 2014 roku Platforma plus SLD-UP plus PSL zebrały łącznie 48 procent. Teraz o dziesięć mniej, chociaż w koalicji byli jacyś tam nowocześnie Zieloni.
Obóz anty-PiS stacza się na naszych oczach, bo jego jedynym programem jest anty-PiS. Z tymi ludźmi donikąd nie zajedziemy. Nie stworzyli propozycji dla Polek i Polaków przez trzy lata odpoczynku od rządzenia, nie stworzą jej do wyborów parlamentarnych i – jak sądzę – nie stworzą nigdy. Nie są do tego zdolni organizacyjnie albo intelektualnie, albo jedno i drugie.
Ilustracja © Jakub Kamiński / Shutterstock / za: www.dziennikzwiazkowy.com
Wideo
UAKTUALNIENIE: 2019-05-28-16:11 CET / A.P. (dodany artykuł z GW)
Koniec świata :) Tekst z GW w ITP!!!! Naprawdę nie sądziłem, że dożyję takiej chwili :-D
OdpowiedzUsuńFilmożerca