OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kto będzie kandydatem obozu zdrady i zaprzaństwa? Prawda i legendy. Dobry Rosjanin, dobry Europejczyk

Kto będzie kandydatem obozu zdrady i zaprzaństwa?


        Leo Belmont był warszawskim adwokatem, Żydem z pochodzenia i mozaistą z metryki, a z przekonań – ateistą. Jednocześnie żywo interesował się różnymi rzeczami i sprawami, co niekiedy wzbudzać musiało niezamierzony efekt komiczny. Oto gdy po śmierci papieża Leona XIII konklawe długo nie mogło się zdecydować na wybór jego następcy, Leo Belmont wykazywał objawy rosnącego zdenerwowania. Doszło na koniec do tego, że zaczął zaczepiać na ulicy znajomych, pytając „kiedy wreszcie będziemy mieli Ojca Świętego?”

        Gdyby żył dzisiaj, to być może – jak większość Żydów w Polsce - sympatyzowałby politycznie z obozem zdrady i zaprzaństwa, tworzonym przez Platformę Obywatelską z satelitami oraz weteranami Salonu,
co to za pierwszej komuny często piastowali godności jak nie w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, to w jej zbrojnym ramieniu, czyli bezpiece. W ramach transformacji ustrojowej przepoczwarzyli się w demokratów i podobnie, jak za pierwszej komuny, kiedy to tresowali tubylców do socjalizmu, dzisiaj tresują do demokracji – a o tym, co jest demokracją, a co nią nie jest, decydują oczywiście oni. Więc Leo Belmont, qua Żyd i qua postępak, z pewnością sympatyzowałby z obozem zdrady i zaprzaństwa i prawdopodobnie odczuwałby rosnące zdenerwowanie z powodu zwłoki z wyłonieniem kandydata tego obozu na przyszłoroczne wybory prezydenckie. Po rezygnacji Donalda Tuska, co do której złowrogi Antoni Macierewicz ma wątpliwości, w obozie tym zapanowało zdenerwowanie, z którego wyłoniła się jedynie słuszna koncepcja przeprowadzenia „prawyborów”, które wyłonią kandydata na kandydata. Przypomnijmy, że w obozie zdrady i zaprzaństwa podobne „prawybory” odbyły się w roku przed wyborami prezydenckimi w roku 2010. Donald Tusk też nie wziął w nich udziału, według wszelkiego prawdopodobieństwa wskutek decyzji starych kiejkutów, którzy nie mogli mu darować podjęcia próby poluzowania sobie obróżki. Dostał tedy szlaban na wybory prezydenckie, a w rezultacie do „prawyborów” stanął Książę-Małżonek, czyli Radosław Sikorski, którego rywalem był faworyt starych kiejkutów Bronisław Komorowski. Radosław Sikorski też miał przygody ze starymi kiejkutami, ale jako figurant o kryptonimie „Szpak”, toteż w starciu z Bronisławem Komorowskim nie miał szans. Kontrkandydatem Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich został Jarosław Kaczyński, który uzyskał milion głosów mniej i wybory przegrał. Z tego zapewne, a może i z jakichś innych przyczyn, w roku 2015 już w wyborach prezydenckich nie kandydował, namaszczając na kandydata Andrzeja Dudę. Bronisław Komorowski był przekonany, ze Andrzeja Dudę pokona jeszcze łatwiej, niż Jarosława Kaczyńskiego, w czym utwierdzał go dodatkowo redaktor naczelny żydowskiej gazety dla Polaków – ale, jak pamiętamy, wybory przegrał, uzyskawszy o pół miliona głosów mniej od Andrzeja Dudy. Charakterystyczne dla tamtych wyborów były osobliwe kandydatury; na przykład kandydatem była osoba legitymująca się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, czy pani Magdalena Ogórek, kandydująca z poparciem Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który w jesiennych wyborach parlamentarnych nie dostał się do Sejmu. Dlaczego polityk tak wytrawny, jak Leszek Miller, wystawił panią Ogórek w charakterze kandydata na prezydenta, a następnie zarejestrował swój komitet wyborczy jako koalicję – tego oczywiście nie wiem, ale nie wykluczam, że realizował zadanie w związku z ponownym przejściem Polski pod kuratelę amerykańską. Inna sprawa, że pani Ogórek, będąca małżonką ekonomisty Piotra Mochnaczewskiego, który z list SLD kandydował do Sejmu, a w rządzie Leszka Millera pracował w MSW. Nie był to jedyny jego związek z MSW, bo w latach 80-tych został zarejestrowany przez SB jako TW „Michał” - ale teraz pani Ogórek przeszła do obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, w nagrodę dostając posadę w telewizji, co podobno było jej marzeniem.

        Zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich w roku 2015, a następnie zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych, wiązało się z ponownym przejściem Polski pod kuratelę amerykańską, co zmusiło również starych kiejkutów do zakrzątnięcia się wokół wciągnięcia ich na amerykańską listę tzw. „naszych sukinsynów”. Po wyborach wygranych przez Andrzeja Dudę, odbyła się tedy w Warszawie Międzynarodowa Konferencja Naukowa „Most”, w której obok przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii z Polski wzięli również udział ważni ubekowie z Izraela, który wobec Amerykanów żyrowali wciągnięcie starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”.

        Ale – jak pamiętamy – Niemcy nie chciały zrezygnować z wpływów politycznych w Polsce i 16 grudnia 2016 roku podjęły próbę przeprowadzenia przewrotu w postaci „ciamajdanu”, który się nie udał. Po tej próbie zabrały się do dzieła systematycznie i kompleksowo, organizując w Polsce „walkę o praworządność”, do której udało im się wciągnąć nie tylko niezawisłe sądy, ale również weteranów Salonu, którzy w latach pierwszej komuny też walczyli o praworządność, tyle, że socjalistyczną. Dlatego też rezygnacja Donalda Tuska z kandydowania budzi zaskoczenie i wątpliwości, czy aby to na pewno decyzja ostateczna. Inna sprawa, że skoro afera Amber Gold zakończyła się wesołym oberkiem, to znaczy – skazaniem pana Marcina Plichty – to może lepiej jej nie resuscytować, żeby nie ujawniły się jakieś śmierdzące dmuchy nie tylko może przeciw Donaldu Tusku, co przede wszystkim – przeciw starym kiejkutom, bez przyzwolenia których afery tego rodzaju nie byłyby możliwe, a i organy państwowe bez ich rozkazu też nie działałyby nieprawidłowo.

        W tej sytuacji bardzo ciekawe w prawyborach, w następstwie których obóz zdrady i zaprzaństwa ma wystawić swojego kandydata, jest zgłoszenie swojej kandydatury przez Księcia-Małżonka, czyli Radosława Sikorskiego. Z uwagi na to, iż jest on żonaty z naszą jabłoneczką, czyli Anną Applebaum, może być do strawienia zarówno przez Amerykanów, którzy przed Żydami skaczą z gałęzi na gałąź, jak również przez Naszą Złotą Panią, która pewnie pamięta „hołd pruski” złożony właśnie przez Księcia-Małżonka. Jeśli tak, to jest bardzo prawdopodobne, że Książę-Małżonek prawybory w obozie zdrady i zaprzaństwa wygra – bo któż jeszcze do nich stanie? Posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska, z poparciem posła Pupki i posła Łajzy, czy Bartosz Arłukowicz, który sam jeszcze nie wie, czy starsi i mądrzejsi mu pozwolą? Wiele zależy tedy od starych kiejkutów – czy zmobilizują agenturę w „organach państwa”, mediach i Salonie gwoli poparcia Księcia-Małżonka – bo jeśli tak, to Leo Belmont miałby powody do rosnącego zdenerwowania.




Dobry Rosjanin, dobry Europejczyk


        Im dalej od zakończenia II wojny światowej, tym bardziej rośnie liczba „dobrych Niemców”. Okazuje się, że Niemcy, którzy jako pierwsi zostali okupowani przez „nazistów”, w przeważającej masie byli dobrzy i gdyby źli „naziści” nie wydawali im zbrodniczych rozkazów, to pozostaliby dobrzy, aż do ostatecznego zwycięstwa – no a potem też byliby dobrzy, ponieważ – ja zauważył wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – zwycięzców się nie sądzi. Odwrotnie – to zwycięzcy zajmują się sądzeniem. Tak właśnie stało się po II wojnie światowej, kiedy to zwycięzcy urządzili w Norymberdze sąd nad pokonanymi Niemcami, surowo karząc ich za rozmaite zbrodnie. Warto przypomnieć, że chcieli ich ukarać również za rozstrzelanie wziętych do sowieckiej niewoli polskich oficerów w Katyniu, o co sowiecki prokurator oskarżał Niemców. To oskarżenie jednak się nie utrzymało, a Międzynarodowy Trybunał przeszedł nad tym do porządku, zgodnie z zasadą sformułowaną przez Adolfa Hitlera, że zwycięzców się nie sądzi. Toteż przez dłuższy czas w gronie zwycięzców panowało przekonanie, że skoro tych polskich oficerów nikt nie zamordował, to najwidoczniej musieli zemrzeć śmiercią naturalną, podobnie jak to się stało z Jezusem z Nazaretu. Generalnie jednak w roku 1945 Niemcy nie byli jeszcze tacy dobrzy, jak stali się obecnie, w rezultacie procesu ich melioracji, zapoczątkowanego jeszcze w marcu 1960 roku na tajnym spotkaniu izraelskiego premiera Dawida Ben Guriona z niemieckim kanclerzem Konradem Adenauerem w nowojorskim hotelu Waldorf Astoria. Ustalono tam, że w zamian za obsypanie Izraela niemieckim złotem, Niemcy uzyskają „przebaczenie”. Wtedy właśnie pojawili się „naziści”, którzy – jak się okazało – najpierw okupowali dobrych Niemców i w ogóle – strasznie się rozdokazywali, a następnie, - jak zauważył Józef Stalin - „obawiając się sądu zagniewanego ludu”, rozpłynęli się w nocy i mgle, dzięki czemu dobrzy Niemcy mogli wreszcie upomnieć się o swoją reputację. Przyszło im to tym łatwiej, że kiedy już okres niemieckiej pokuty za winy złych „nazistów” dobiegł końca, trzeba było odpowiedzialność za ich wybryki przerzucić na winowajcę zastępczego, na którego została wytypowana Polska. I co Państwo powiecie? Zaraz się okazało, że „naziści” wcale nie rozpłynęli się w nocy i mgle, tylko zaszyli się w lasach, głównie koło Wodzisławia Śląskiego, skąd co roku 11 listopada pielgrzymują do Warszawy na tak zwany „Marsz Niepodległości”, na którym skrupulatni obserwatorzy, co to do „nazistów” mają specjalnego nosa, naliczyli ich aż 60 tysięcy. Tego nie można tak zostawić i dlatego właśnie w czerwcu tego roku powstała w Unii Europejskiej specjalna grupa do walki z antysemityzmem, w której doświadczenia dobrych Niemców z całą pewnością zostaną wykorzystane, może jeszcze nie teraz, bo etap surowości dopiero się zaczyna, ale kiedyś na pewno, bo wiadomo, że „nazistów”, co to zieją antysemityzmem, tolerować nie można, tylko trzeba z nimi zrobić porządek raz na zawsze, przy okazji odbierając im to, co zagrabili swoim ofiarom pod pretekstem „własności bezdziedzicznej”.

        O ile jednak liczba dobrych Niemców systematycznie rośnie, to w przypadku Rosjan jest odwrotnie. Kiedyś, za komuny, Rosjanie byli wyłącznie dobrzy, ale kiedy od 1989 roku nasz nieszczęśliwy kraj przeszedł pod kuratelę zachodnią, przede wszystkim – amerykańską - liczba dobrych Rosjan lawinowo spada, szczerze mówiąc – nie ma ich już prawie wcale. Rośnie za to liczba Rosjan złych, którzy w dodatku w naszym nieszczęśliwym kraju mają popleczników w osobach ruskich agentów, których można bez trudu rozpoznać po tym, że śmierdzą im onuce. Do tego nie trzeba mieć nawet specjalnego nosa, który jest niezbędny do wykrywania złych nazistów, toteż od wykrywaczy ruskich agentów aż się u nas roi, w czym przodują przodownicy pracy socjalistycznej, jak na przykład – pani red. Krystyna Kurczab-Redlich, w swoim czasie zarejestrowana przez SB pod kryptonimem „Violetta”, a potem chyba przejęta przez starych kiejkutów. Bo na tym etapie stare kiejkuty przerzuciły się z razobłaczanija agentów Bundeswehry, na razobłaczanije agentów ruskich. Używam, tego rosyjskiego słowa nie tylko jako ruski agent, którego co tydzień demaskuje pan dr Targalski, ale też ze względu na osobę, której chciałbym poświęcić parę słów wspomnienia.

        Mam oczywiście na myśli zmarłego niedawno w Anglii Włodzimierza Bukowskiego, o którym pierwszy raz usłyszałem w latach 70-tych. Był on bowiem chyba pierwszym człowiekiem, u którego wracze zdiagnozowali sławną „schizofrenię bezobjawową”, co oczywiście wzbudziło w świecie żywe zainteresowanie. Po różnych, trwających kilkanaście lat perypetiach, Włodzimierz Bukowski został na lotnisku w Zurichu wymieniony na pierwszego sekretarza chilijskiej partii komunistycznej Luisa Corvalana, co anonimowemu rosyjskiemu fraszkopisowi stworzyło okazję do napisania takiego oto epigramatu: „Pamieniali chuligana na Luisa Corvalana. Gdie najti takuju blad’, cztob na Lońku pamieniat’?” „Na Lońku” - czyli na ówczesnego sekretarza generalnego KC KPZR Leonida Breżniewa. Od tamtej pory żył w Anglii, w okresie jelcynowskiej odwilży kilka razy przyjeżdżając do Rosji, gdzie nawet udało mu się spenetrować archiwum Komitetu Centralnego KPZR, w którym – jak nam opowiadał – odnalazł a nawet skopiował wiele dokumentów, pokazujących jak bolszewicy, to znaczy – źli Rosjanie – w każdym kraju, jaki zamierzali podbić, obcinali tamtejszemu narodowi głowę, to znaczy – eliminowali jego elitę. Warto zwrócić uwagę, że rozpoczęli od Rosji – bo tak się złożyło, że pierwszym krajem okupowanym przez bolszewików, była właśnie Rosja, podobnie jak Niemcy były pierwszym krajem okupowanym przez złych nazistów. Oprócz tych podobieństw były oczywiście pewne różnice, bo o ile Niemcy, nawet ci dobrzy, specjalnie przeciwko złym nazistom nie występowali, to dobrzy Rosjanie przez kilka lat, z bronią w ręku bolszewickim okupantom się sprzeciwiali – na co zwróciła mi uwagę pewna Rosjanka mieszkająca w Budapeszcie.

        Włodzimierz Bukowski był Rosjaninem dobrym, bo przez całe swoje dorosłe życie sprzeciwiał się bolszewickiemu panowaniu w Rosji, przy okazji krytykując również zachodnich eunuchów, którzy wprawdzie usta maja pełne patetycznych frazesów, ale nade wszystko cenią sobie higienę psychiczną i nieszczęścia bliźnich, zwłaszcza reprezentujących narody mniej wartościowe, specjalnie ich nie poruszają. Dlatego też Włodzimierz Bukowski, kiedy znalazł się na wygnaniu w Zachodniej Europie, stał się surowym krytykiem Unii Europejskiej, którą nazywał „Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich”. Uważał bowiem, że tak, jak dobry Rosjanin powinien sprzeciwiać się komunizmowi i Związkowi Radzieckiemu, to dobry Europejczyk też powinien sprzeciwiać się komunizmowi i walczyć z Unią Europejską.




Prawda i legendy


        Minęła kolejna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Jak wiele innych rzeczy, tak i ta rocznica jest podporządkowana legendzie – w tym przypadku – legendzie Józefa Piłsudskiego. Bo 11 listopada nie wydarzyło się nic istotnego z punktu widzenia niepodległości. 11 listopada 1918 roku zostało ogłoszone zawieszenie broni na froncie zachodnim – bo bolszewicy zawarli z Niemcami pokój w Brześciu w roku 1917. Kiedy więc ogłoszono zawieszenie broni, niemieccy żołnierze postanowili wracać z frontu do domu. Nie tylko z frontu zachodniego, ale również ze wschodu. Z punktu widzenia niepodległości Polski było to groźne, bo za wycofującymi się Niemcami postępowali bolszewicy. Z uwagi na to niebezpieczeństwo Roman Dmowski przekonał aliantów, by powstrzymali ewakuację Niemców ze wschodu – dopóki im na to nie zezwolą. W ten sposób, pod osłoną niemieckiego kordonu Polska zorganizować swoją państwowość. Tego zadania podjęła się w roku 2017 Tymczasowa Rada Stanu, powołana w styczniu na podstawie rozporządzeń generała Beselera z ramienia Niemiec i generała Kuka z ramienia Austro-Węgier. W lipcu 1917 roku Tymczasowa Rada Stanu powołała trzyosobową Radę Regencyjną, którą tworzyli Zdzisław Lubomirski, kardynał Aleksander Kakowski i Józef Ostrowski. Powołał ona pierwszy polski rząd pod przewodnictwem Jana Kucharzewskiego, który zaczął przejmować od władz okupacyjnych różne instytucje dla potrzeb powstającego państwa polskiego. W styczniu 1918 roku w akcie protestu przeciwko traktatowi państw centralnych tzn. Niemiec i Austro-Węgier z Ukrainą, na mocy którego Lwów miał wejść w skład terytorium Ukrainy, rząd Kucharzewskiego podał się do dymisji, a Rada Regencyjna ogłosiła, że odtąd swoje uprawnienia będzie czerpała „z woli Narodu”. 7 października 1918 roku Rada Regencyjna proklamowała niepodległość Polski, opierając się na tzw. „14 punktach Wilsona”, czyli liście amerykańskich celów wojennych, wśród których punkt 13 zapowiadał utworzenie niepodległego państwa polskiego. Te 14 punktów kilka dni wcześniej zostało przyjęte również przez państwa centralne jako podstawa rokowań pokojowych. 25 października Rada Regencyjna powołała rząd pod przewodnictwem Józefa Świeżyńskiego, a 11 listopada 1918 roku przekazała zwierzchnictwo nad wojskiem przybyłemu poprzedniego dnia do Warszawy z więzienia w Magdeburgu Józefowi Piłsudskiemu, a 14 listopada przekazała Józefowi Piłsudskiemu całą władzę państwową, po czym się rozwiązała. „Władzę” – a więc cały zbudowany wcześniej aparat polskiego państwa. Jak widzimy „legenda” jest trochę inna, niż prawdziwa historia, bo – jak zauważył Stefan Kisielewski – „nic tak nie gorszy, jak prawda”.

        Toteż i teraz prawda konkuruje z legendą – bo 1 maja 2004 roku Polska została przyłączona do Unii Europejskiej, której kierownikiem politycznym są Niemcy. Formalnie zaś Unia Europejska, jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego, powstała 1 grudnia 2009 roku, w rezultacie ratyfikowania przez wszystkie państwa członkowskie tzw. traktatu lizbońskiego. Wprawdzie Unia Europejska ma wszystkie atrybuty państwa, ale jej apologeci twierdzą, że państwem nie jest. Tymczasem ma terytorium – o czym każdy może przekonać się np. w Terespolu, gdzie jest wschodnia granica Unii Europejskiej. Ma „ludność” – bo każdy obywatel każdego z państw członkowskich jest też obywatelem Unii Europejskiej. Wreszcie ma „władzę” to znaczy – organy władzy: ustawodawczą w postaci Rady Europejskiej, wykonawczą w postaci Komisji Europejskiej i sądowniczą w postaci Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, którego orzeczenia są dla państw członkowskich źródłem prawa. Ma też we Frankfurcie nad Menem Europejski Bank Centralny, który emituje walutę w postaci „euro”, a coraz częściej podnoszą się głosy o potrzebie utworzenia Europejskich Sił Zbrojnych. Mimo to według apologetów Unii Europejskiej, nie jest ona państwem. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby jednak „była”, to trzeba by odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie – jaki w takim razie jest prawno-miedzynarodowy status krajów członkowskich. Czy są one niepodległe, czy też mają jedynie autonomię? Historia uczy, że nigdy żadna część żadnego państwa nie była „niepodległa”. Przeciwnie – chociaż mogła cieszyć się szerszą, czy węższą autonomią, to przecież podlegała władzom państwa, którego część składową stanowiła. Dlatego trzeba, wbrew oczywistościom, podtrzymywać legendę, że UE państwem nie jest, bo „nic tak nie gorszy, jak prawda”.

        No dobrze – ale do czego jest nam potrzebna ta cała niepodległość? Najkrócej można na to odpowiedzieć, że do tego, byśmy mogli żyć po swojemu, to znaczy – żeby nikt inny nam tego naszego życia nie urządzał. To nie znaczy, że sami na pewno urządzimy je lepiej, czy rozsądniej. Na to żadnych gwarancji nie ma. Niepodległość oznacza tylko, że po swojemu. Dlatego też niepodległość nie jest celem, a tylko środkiem. Kiedy w latach 70-tych przystąpiłem do tzw. opozycji, wydawało mi się, że jeśli tylko uda się nam odzyskać niepodległość, to wszystko będzie załatwione. Ale pewnego dnia przyszła mi do głowy myśl, że Rosja za Stalina, czy Chiny za Mao Zedonga były państwami niepodległymi, a przecież za żadne skarby nie chciałym tam mieszkać. Toteż – jak to zauważył Jan Zamoyski – po to mamy Rzeczpospolitą, byśmy wolności naszych zażywali. Celem jest wolność, a niepodległość – tylko warunkiem. Czyże jest bowiem podległość? Po pierwsze – nie można żyć po swojemu, tylko według życzeń tego, komu podlegamy. Po drugie – ten, komu podlegamy, może użyć naszych zasobów przeciwko nam, zwłaszcza gdy zaczniemy objawiać aspiracje niepodległościowe. Tak właśnie było w stanie wojennym, kiedy to polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza, na zlecenie rosyjskie nadzorująca historyczny naród polski, wystąpiła zbrojnie przeciwko niepodległościowym aspiracjom polskim, wykorzystując w tym celu zasoby podbitego narodu. Po trzecie – ten, komu podlegamy, może eksploatować ujarzmione terytorium dla potrzeb własnego rozwoju, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie jest pewien trwałości okupacji.

        No dobrze – ale co to właściwie oznacza, że żyjemy „po swojemu”? W naszym przypadku oznacza to, że po polsku. Właśnie do tego Polska jest nam potrzebna, żebyśmy żyli po polsku. Bo to nie myśmy Polskę stworzyli. Jest ona dziełem poprzednich pokoleń, dziedzictwem, które powinniśmy ubogacić, a przynajmniej – nie zubażać, bo mamy przekazać je pokoleniom następnym. Żeby one też żyły po polsku, a nie życiem ludzi bez właściwości. Wyobraźmy sobie tylko, że utraciliśmy to, co w skrócie nazywa się polskością. Wspomnienia, wzruszenia, smaki polskich potraw, melodie polskich piosenek, emocje towarzyszące klęskom i zwycięstwom, bohaterom i zdrajcom. Co by z nas wtedy pozostało? Pusta skorupa, czyli człowiek bez właściwości, z którym „można wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. O to też toczy się walka.


© Stanisław Michalkiewicz
12-13 listopada 2019
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2