OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O książkach ważnych i nieważnych, pralni dziewic, spirytusie z Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego i mentalności heretyków

Pralnia dziewic, albo czy arcybiskup Ryś jest agentem CIA?


Nie wychodzę z domu, nie mogę czytać, szczególnie przy sztucznym świetle, więc znowu zacząłem oglądać seriale. Wczoraj co prawda rwało się zasilanie przez ten wicher, ale wieczorem prąd już był i mogłem obejrzeć „Kryminalne zagadki Las Vegas”. Powiem tak – seria bez Gilla Grissoma jest fatalna, ale czasem znajdzie się tam coś, co można od biedy uznać za inspirację. No i tak było właśnie wczoraj. Pokazywali faceta, który najpierw była alfonsem, a potem przeszedł duchową metamorfozę i został kaznodzieją ratującym prostytutki i kierującym je na drogę cnoty. Używał do tego narzędzi zbiorowej manipulacji, zwanych także psychologią. Kiedy okazało się, że kilka dziewczyn zostało zamordowanych, policja postawiła mu zarzuty, a on wtedy rozłożył ręce i powiedział – kochani, to prawda, zawiniłem, nie jestem prawdziwym kaznodzieją, zostałem nim po to, żeby wskoczyć na wyższy stopień alfonserki i stręczyć te nawrócone, czyste już dziewczyny bardzo bogatym klientom. To rzeczywiście nieładnie z mojej strony, ale jeśli idzie o morderstwa to niestety nie ja je popełniłem. Interes, który prowadziłem można nazwać pralnią dziewic, ale nic ponadto nie mam na sumieniu. Prostota tego wyznania urzekła mnie przyznam otwarcie i zaraz, być może niesłusznie, skojarzyłem to z linkiem, który jeden z czytelników przysłał mi w niedzielę. Oto on https://pl.aleteia.org/2019/09/27/abp-rys-ekskluzywny-menel-gromowiec-papieskie-szkolenie-w-polsce-wolne-miejsca/?utm_source=Messenger&utm_medium=bbq_bot&fbclid=IwAR0Vh3DNmdMIyjcnys19IbzR3Jv8UaCq7sVBcxnJz5FBQ_-3Gz_SpDxxgIA

Mamy tu sytuację, która w mojej subiektywnej ocenie przypomina tę z serialu. Tyle tylko, że głównym rozgrywającym na Polskę jest arcybiskup Ryś. W terenie zaś werbunkiem zajmują się gwiazdy telewizyjne, kreatorzy trentów, psychologowie i pisarze ze służb, a utrwalaniem przekonania o słusznym wyborze drogi zajmują się mentorzy, rekrutowani wprost z najbardziej zasłużonych gwiazd telewizji i sceny. Mnie szczególnie uderzyły dwa nazwiska – Jerzy Trela i Beata Pawlikowska. Nie chcę tu szczegółowo omawiać zasad tego przedsięwzięcia, bo każdy je sobie zinterpretuje na swój własny sposób. Ja jestem tylko ciekaw co w tej grupie robią ludzie tacy, jak ta dwójka, wymieniona przeze mnie powyżej. Rozumiem, że tam są potrzebni aktorzy, albowiem jest spore ciśnienie na autentyzm i zwykły człowiek, nawet bardzo zaangażowany w to co robi, może po prostu nie dorosnąć do stawianych wymagań. Aktor zaś, z dobrym warsztatem i doświadczeniem, zagra wszystko. Aż żal, nie nie ma wśród tych ludzi Jana Peszka. No, ale jest Jerzy Trela, znany komunista i jest Beata Pawlikowska była żona Cejrowskiego, osoba, po której można spodziewać się wszystkiego, tylko nie tego, że zajrzy kiedyś do kościoła. Popatrzyłem na to wszystko i pomyślałem, że to musi być po prostu jakaś amerykańska werbownia, którą arcybiskup Ryś uwiarygadnia swoim nazwiskiem. Pytanie – dlaczego? Dlaczego hierarchia uczestniczy w tego rodzaju eventach i dlaczego je firmuje? Przecież nikt nie traktuje serio tego doradzania papieżowi, a cała ta historia z mentorami, którzy będą prowadzić zgłaszające się do tego projektu dzieci z daleka zalatuje stręczycielstwem. Do tego jeszcze mamy to CNT, czyli Centrum Twórczości Narodowej, które ma pomóc młodym ludziom w dochodzeniu do wielkości, do której są przeznaczeni. Ja wiem, co się tu zaraz stanie, pod tym tekstem – rozpocznie się dyskusja tradycjonalistów z tymi, którzy uważają, że papież Franciszek nie jest wcale taki zły. Proszę Państwa chciałbym tego uniknąć i zwrócić uwagę na coś innego – tego rodzaju postawy i inicjatywy, w mojej ocenie skrajnie szkodliwe, choć ponoć firmowane przez papieża, nie mogą być unieważnione bez wyraźnego sprzeciwu wiernych. Ten sprzeciw zaś, nie może się, mam wrażenie, wyrażać w tym, że część wiernych ucieka to jakichś innych, lepszych form praktyki religijnej. Dlatego piszę wprost o tym co myślę na temat takich inicjatyw. Uważam je za szkodliwe oszustwo prowadzące wprost do zgorszenia dużych grup młodzieży. Skąd taki kategoryczny sąd? Wynika on z faktu, że wśród tych mentorów, którzy mają się opiekować dziećmi znajdują się osoby zajmujące ważne miejsca w hierarchiach medialnych i sprzedażowych. A napisane jest – nie będziesz służył Bogu i mamonie. Jeśli więc do inicjatyw papieskich angażowani są osobnicy tacy jak „ekskluzywny menel” czy pisarka Pawlikowska, o aktorach już nie wspominając, to w zasadzie nie ma o czym gadać. Wielokrotnie pytano mnie, a było to nie tak dawno przecież, dlaczego przez długi czas nie chodziłem do kościoła i nie praktykowałem. Otóż problem był taki, że ja nie wierzyłem w autentyczność tych sugerowanych przeżyć. Nie brał mnie ani mistycyzm rzekomych nawróceń, ani wizje, ani w ogóle nic, co tradycyjnie wiąże się ze sferą nadprzyrodzoną. Nie ruszały mnie nigdy żadne grupowe ekscytacje. Lubiłem za to architekturę sakralną, lubiłem obrazy i wyposażenie świątyń, ale to z kolei, było przez wielu księży uważane za przeszkody na drodze do ku czemuś lepszemu i większemu. Całe szczęście napisane jest – ostatni będą pierwszymi, nie martwię się więc za bardzo. Uważam jednak, że uzależnienie Kościoła od organizacji zewnętrznych będzie postępować do momentu, w którym hierarchia nie zrozumie, że mówić to za mało. Pokazywać to też za mało. Nawet transferować pieniądze do Afryki to za mało. Jedynym słowem, że trzeba powrócić do twórczości. Tej zaś nie ma, albowiem zastąpili ją aktorzy i pisarze, których najłatwiej wykreować z niczego właściwie. I najłatwiej ocenić. A jak się ich wręcz wypożyczy od jakiejś innej organizacji, to można się w ogóle nie kłopotać o ocenę, albowiem mają oni powszechnie ważny certyfikat. Obejrzałem ostatnio fragment filmu „Polowanie na Czerwony październik” i jeden amerykański oficer powiedział tam – ja jestem z CIA, ja tylko piszę książki. Uśmiałem się jak pszczoła, może się bowiem okazać niebawem, że jestem jedynym w Polsce autorem „niezrzeszonym”. To by dopiero był numer.

Widać wyraźnie, że wymienieni ludzie kogoś zastępują. Kogo? Mam na myśli tych wszystkich aktorów, moderatorów, mentorów i pasterzy. Oni zastępują kapłanom świętych. Sami kapłani nie mogą już być wzorem dla wiernych i nie mogą im opowiadać o postawach, albowiem jest to zbyt kłopotliwe. Wynajmują więc do tego ludzi, nie ważne kim są ci ludzie, ważne, żeby byli znani i rozpoznawani. To oni stanowią dziś główny nurt w komunikacji pomiędzy hierarchią a wiernymi, szczególnie młodymi wiernymi. I to, w mojej ocenie, prowadzi do zgorszenia.

Czuję się trochę lepiej, ale to nie jest jeszcze właściwa forma.




Spirytus z Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego


Jak wiadomo wódkę można wypędzić ze wszystkiego, spirytus drzewny znany jest zaś wszystkim i technologia jego wytwarzania nie stanowi zbyt wielkiej tajemnicy dla ludzi bystrych i żądnych sukcesów na niwie gospodarczej. Pomyślałem sobie wczoraj, że wyprodukowanie spirytusu ze zwykłego drzewa to jest pikuś. Można by pomyśleć o jakichś drzewach specjalnych. I tu przyszło mi do głowy Drzewo Wiadomości Złego i Dobrego. Potem zaś przypomniałem sobie to wszystko, co rozgrywa się teraz na naszych oczach w telewizorze. Mam wrażenie, że ktoś – w tajemnicy – ściął to Drzewo, wyprodukował zeń duże ilości spirytusu, rozcieńczył i sprzedaje na kieliszki. Wszyscy zaś, którzy się tego napiją, biegają jak szaleni, bełkocą i wydaje im się przy tym, że mówią wszystkimi językami świata. Nikt im bowiem nie powiedział, że aby posiąść wiedzę o dobru i złu, nie trzeba robić spirytusu z wiórów przerobionego drewna, ale zjeść zeń owoce. Wprowadzono tych ludzi w błąd i oni nie wiedzą teraz do kogo mają mieć pretensję. Ponieważ jednak Drzewo Wiadomości Złego i Dobrego to nie jest zwykły chabyź, coś tam jednak z tego bełkotu się do nas przebija i jakieś zarysy owej wiedzy o dobru i złu się maluje.

Kiedy byłem w Lublinie gadałem z jednym z czytelników o aktorach. Padło kilka nazwisk, w tym to jedno, najważniejsze. Nie powiem jakie. Mój rozmówca stwierdził, że pan ten był majorem SB, a ja doznałem olśnienia. Oto w środowiskach artystycznych śledzi się kapusiów, zagląda się ludziom w teczki, demaskuje się jakiegoś biednego Damięckiego, który coś tam nagadał na kolegów, a nikt się nie zainteresuje jakie stopnie służbowe mieli ludzie z samej wierchuszki, z samego świecznika aktorskiego, a pewnie nie tylko aktorskiego. Każdemu się bowiem zdaje, że światy te – świat tajniaków i świat artystów, akademików i teatru były od siebie oddzielone, a funkcjonowały w sprzężeniu wtedy tylko kiedy ci źli próbowali wykorzystać tych dobrych i dewastowali ich emocje brzydkimi prowokacjami. Tymczasem mogło być inaczej, a refleksja ta, być może błędna, utrwaliła się w mojej głowie po tym, jak wczoraj przeczytałem, że Janusz Gajos, zdawał do szkoły aktorskiej aż cztery razy, a ostatnim razem pojechał na egzamin w mundurze, wprost z jednostki wojskowej. I co? Ci okropnie groźni profesorowie z komisji, zobaczyli niewysokiego blondynka w mundurze i pomyśleli – a niech tam, niech zostanie aktorem? Ja nie odmawiam Januszowi Gajosowi talentu, chcę tylko powiedzieć, że kwestie rekrutacji do zawodu wyglądać mogły całkiem inaczej niż sądzimy. Pierwsza rola jaką pan Janusz dostał, rola która – jak słyszmy od wielu lat – stała się jego przekleństwem to Janek Kos. Główna rola w prestiżowym, propagandowym, dewastującym emocje całych pokoleń serialu, nakręconym na podstawie prozy Janusza Przymanowskiego, człowieka, który pisał w sposób nie dający czytelnikowi szansy. Próbowałem kilka razy przebrnąć przez „Pancernych” – bez rezultatu. No, a poza tym kim był Janusz Przymanowski i jakie kwestie wygłaszał, wszyscy mniej więcej wiemy. Jeśli zaś ktoś nie wie to przypomnę, są one bowiem bliskie duchem temu, co słyszymy teraz z usta panów Gajosa, Pszoniaka, Seweryna, z ust pań Jandy i Nehrebeckiej. Chodzi o to iż pan Janusz, stojąc na mównicy sejmowej, opowiadał, że Solidarność przygotowała już listy proskrypcyjne, na których zapisani są ci, co mają zawisnąć na latarniach. Na listach są także dzieci, od lat sześciu co prawda, ale jednak. Skąd pan Janusz brał te rewelacje nie wiadomo, ale dla nas istotne jest, że one żywo korespondują z tym, co dziś wypisuje gazownia, Rzeczpospolita i inne gazety, walczące o prawdę, dobro, i piękno w naszym życiu codziennym. I można rzecz jasna przyjąć, że dziedziczność tych komunikatów ma charakter osmotyczny, to znaczy, że pewne osoby, mające szczególny rys w psychice, zasysają te konstrukcje wprost z powietrza, można, ale przymusu nie ma, albowiem możliwe jest coś zupełnie innego. To mianowicie, że ci państwo zostali na okoliczność takich przemów przeszkoleni, a być może także mają za sobą także jakąś historię bojową. Jak Gustlik prawie, który ukradł czołg Niemcom i przedarł się nim do Rosjan, po to, żeby rozpocząć błyskotliwą karierę w wojsku ludowym. Trzeba postawić pytania – czy oni mają jakieś stopnie służbowe? Od kiedy są na emeryturze, ile wynosi ta emerytura i dlaczego żaden z dziennikarzy pisowskich nie zainteresował się możliwością zaistnienia takich okoliczności? A jeśli się zainteresował, to co go powstrzymało od drążenia tematu? Być może takie okoliczności po prostu nie zaistniały, a ja nie mam racji. To też możliwe. Mam jednak wątpliwości, albowiem podobieństwo retoryki współczesnych gwiazd opozycji i tego czym łomotał opinię publiczną Janusz Przymanowski, jest uderzające. No i ten mundur Gajosa, w którym zdawał on egzamin aktorski.

Jest jeszcze jedna, szalenie istotna kwestia. Sposób w jaki to środowisko postrzega siebie. Od dłuższego czasu leży koło mojego biurka wywiad z Andrzejem Żuławskim, który pożyczył mi kiedyś Tomek. Czasem do tej książki zaglądam. I przedwczoraj zajrzałem. Znalazłem tam zdanie, które cytuję z pamięci – ojciec mój – pisze Żuławski – zdawał sobie sprawę do jak czystej tradycji należał. Być może coś pomyliłem, ale chodzi o to, że Żuławski uważał ich ruch socjalistyczny, to jest coś w rodzaju ruchu apostolskiego, ale na skalę nieporównywalną. Każdy zaś, kto się w jego szeregach znajdzie, z miejsca przesuwa się poza granicę dobra i zła. I nie musi nawet pić tego spirytusu wypędzonego z wiórów. Jeśli tak rzeczywiście było, to jakim wybraństwem musieli napawać się komuniści, którzy uważali socjalistów za siłę wsteczną, hamującą postęp? Wprost nieprawdopodobnym. A co jeśli teraz wziąć pod uwagę komunistów w mundurach, wywodzących się ze środowiska o tradycji robotniczej i antykościelnej tak głębokiej, że strach, takich jak Janusz Gajos pochodzący z Dąbrowy Górniczej? Ci to już musieli zachowywać się i błyszczeć tak, jakby się w tym spirytusie wykąpali. Tak sądzę, choć mogę się mylić. Może coś innego wpływa na aktorów, że mają ten charakterystyczny zaśpiew w głosie. Tylko co to może być? Przychodzi mi na myśl tylko ten spirytus z Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego….no chyba…? Ale to przecież niemożliwe…? Chyba, że ktoś ich oszukał i oni golą zwykłą siwuchę, wypędzoną z przydrożnych topoli ściętych jesienią i smutnych jak sam nie wiem co.




Mentalność heretyków


Co jakiś czas powracamy tu do kwestii herezji, która jest zawsze tym samym – ogłupieniem mas służącym organizacji masowej i taniej produkcji. Herezja, żeby funkcjonować musi mieć pewną strukturę, a jej nieodłącznym i najważniejszym elementem są „doskonali”. Doskonali są doskonali i nie ma mowy, by przez sekundę nawet pomyśleli o tym, że ostatni będą pierwszymi. Oni mają być pierwszymi i to jest najważniejsza myśl tkwiąca w ich głowach. Nigdy się jej nie pozbędą, a to z tego względu, ze struktura herezji, w odróżnieniu od tego co obiecuje Ewangelia, jest jak najbardziej z tego świata. Kłopot jaki mamy z herezją polega na tym, że wszystkie jej opisy i interpretacje – a pisząc „herezja” mam na myśli zawsze średniowieczne herezje tkackie – mają charakter antykościelnej propagandy. Zostały zwykle wymyślone później, dla celów politycznych, bynajmniej nie doraźnych, ale wypływających z ciągle niezmiennej tradycji walki z Kościołem instytucjonalnym, mistycznym, hierarchicznym, każdym. W propagandzie ten najważniejsze miejsce zajmuje męczeństwo heretyków, którzy z jasnymi twarzami szli na stos i stamtąd byli, pardon, ciupasem, odstawiani prosto do nieba. Ta ich pewność siebie i sławne – Bóg rozpozna swoich – które miało paść z ust Arnauda Amaury w czasie kiedy płonęły pierwsze stosy w roku 1209 – stanowi fundament popularnych wyobrażeń na temat herezji. Pomijając już fałsz owego, zacytowanego tu zdania, zadziwiające jest to, że nikt nigdy nie zastanawiał się nad tym jak bardzo ogłupieni i zmanipulowani byli doskonali. Ja się tu dziś nie chcę zajmować historią, o której pisaliśmy tyle razy. Chcę jedynie wskazać na analogiczne zachowania dzisiaj. Ktoś wczoraj napisał, że aktorzy popierający opozycję piliby wodę z Wisły, nawet gdyby im pokazać zdjęcie sikającego do tej Wisły Trzaskowskiego. I to jest prawda, albowiem mają oni heretycką mentalność, to znaczy nie wyprą się kłamstwa, w którym żyją. Wynika to wprost z faktu, że przeszli przez szereg wtajemniczeń i odwrotu nie ma. Pogarda zaś jaką obdarzają tych mniej doskonałych, pogarda która wrosła im w serca i którą odziedziczyli uniemożliwia jakiekolwiek, trzeźwiejsze spojrzenie na okoliczności. Na stos pewnie by nie poszli, ale szczyn Trzaskowskiego napiłby się niejeden.

Dlaczego ja z taką łatwością łącze sprawy odległe w czasie i przestrzeni? Czynię tak, albowiem w retoryce heretyckich propagandystów wieku XIX opisujących historię podboju Langwedocji i w retoryce polskich socjalistów, a potem komunistów, dostrzegam te same formuły. Jeśli w wywiadzie jakiego Andrzej Żuławski udzielił Krytyce politycznej znajduje się passus o czystości tradycji, z której wywodzi się rodzina Żuławskich to w zasadzie nie trzeba nic dodawać. I nie ma tu doprawdy znaczenia żadnego fakt, że historia herezji jest przefiltrowana przez propagandę. To wszak nie Kościół ją filtrował, ale republika, w dodatku w jasnym celu i z zamiarem podniesienia znaczenia herezji. No więc heretycy, socjaliści, komuniści i wszyscy inni mają to czego chcieli, triumf swojej prawdy, swojego dobra i swojego piękna na ziemi. I teraz mogą już z jasnym uśmiechem na twarzy pić wodę z Wisły, tuż przy tej rurze co wystaje z oczyszczalni „Czajka”. Nikt im tego nie zabroni, przeciwnie, wszyscy będą ich do tego zachęcać. O jednym bowiem ci ludzie zapominają – o tym mianowicie, że została na nich nałożona pewna odpowiedzialność. Można to nazwać odpowiedzialnością za kuszenie. To znaczy ich rolą jest przekonanie bliźniego, że ta woda z Wisły to oranżadka w proszku rozpuszczona w szampanie z winnicy Marka Konrada. Oni nie mogą tak po prostu umrzeć, bo na przestrzeni wieków zmieniły się wytyczne w samym środku herezji i ludzie ci mają żyć i dawać przykład. No więc żyją. Robią sobie operacje plastyczne, doskonalą warsztat pracy, stanowiąc wzór niedościgły na adeptów zawodu, w którym przyszło im pracować. Są też zawodowymi mędrcami, albo zawodowymi błaznami, w zależności od tego co akurat ma większe wzięcie. I cały czas muszą być widoczni. To bowiem gwarantuje ciągłość heretyckiej tradycji. Gdyby nagle okazało się, że ludzie są wobec nich obojętni, że oni nie robią już na nikim wrażenia, a tak się stanie w kolejnym pokoleniu, organizacja pośle ich na stos bez jednej łzy. Bo to gwarantować będzie uwagę tłumów.

Dziś właśnie, z samego rana dowiedziałem się, że do Polski we wrześniu przyjechał Marek Konrad ze swoją młodą żoną, żeby otworzyć nowy sklep w Warszawie. To jest doprawdy coś niesamowitego, bo impreza jaka się z tego powodu odbyła wyglądała, w mojej ocenie, jak zebranie lombardzkich pośredników, francuskich producentów heretyckich specjałów, nadzorców i błaznów propagandystów. Na miejscu byli bowiem, prócz samego Konrada i jego żony, także jej ojciec Grzegorz Turnau, a do tego Jan Englert, Janusz Gajos, Stanisław Tym, Henryka Bochniarz i Magdalena Środa. Sam creme de la creme świeckiej, czystej i doskonałej tradycji. I jest tylko jeden problem – wszyscy oni są starymi dziadami i starymi babami, a przez to możliwości przykuwania uwagi mają mocno ograniczone. Nawet ta 40 lat młodsza żona Konrada nie jest już żadną sensacją. Żeby takową wzbudzić pan Marek musiałby się rozwieść i ożenić z jakimś innym dzieckiem. Wszyscy ci ludzie demonstrują coś, co można by nazwać postawą, gdyby nie ich przygarbione plecy. Niech więc będzie, że demonstrują nie postawę, a gotowość. Do czego? To jasne, do życia wiecznego tu na ziemi. – Ale przecież to niemożliwe – zawoła ktoś bystry, ktoś w typie redaktora Terlikowskiego, który o dziwo na tę imprezę nie został zaproszony. Oczywiście, że niemożliwe, dlatego właśnie oni tak bardzo się starają. I gdyby trzeba było wstąpić na stos, poszliby tam z uśmiechem, nie mają bowiem innego wyjścia. Tylko jednak skończony dureń mógłby w takiej chwili okazać im współczucie.

Ja wiem, że to jest trudne do zrozumienia, albowiem człowiek, szczególnie niedojrzały jest bezbronny wobec własnych emocji, nie rozumie też, że one mogą być łatwo stymulowane poprzez dostarczenie stosownych bodźców. Fach ten ma długą tradycję i można ją nazwać tradycją błazeńską lub aktorską. No, ale po dokładniejsze szczegóły na jej temat odsyłam wszystkich do betacoola, na jego blog.




O książkach ważnych i nieważnych czyli pułapki legendowania


Czasem udaje mi się wymienić kilka, a nawet kilkanaście słów z jakimś pracownikiem uniwersytetu. Zwykle jest to osoba życzliwa i od początku dobrze do mnie nastawiona, bo te nieżyczliwe i źle nastawione, a zatrudnione w akademii w ogóle do mnie nie podchodzą. Takie pogawędki są zawsze bardzo inspirujące, bo widać wtedy dokładnie różnicę w oczekiwaniach wobec czytelników i samych autorów, różnice jakie dzielą rynek i akademię. I ja miałem to szczęście, że pogadałem sobie na targach w Lublinie z prof. Anną Barańską z zakładu historii XIX wieku KUL (chyba dobrze napisałem?). W zasadzie sporządziliśmy protokół rozbieżności, co i tak uważam jest dużym sukcesem. Nie są to jednak rozbieżności tak straszliwe i przerażające, byśmy nie mogli kiedyś jeszcze pogadać, a może czegoś sprzedawać. To czym zajmuje się bowiem Anna Barańska jest z naszego tutaj punktu widzenia szalenie istotne i stanowi inspirację pierwszej klasy. No, ale na razie nie będę zdradzał co to jest. Rozmawialiśmy o książkach, o Hipolicie Milewskim, o jakości edycji, a także tłumaczeń, i temu podobnych sprawach. No i o trudnościach z jakimi mierzyć się musi historyk zawodowy, a także o tym, czy autorzy rynkowi pomagają czy przeszkadzają szerzeniu się wiedzy historycznej i jej popularyzacji. Ja teraz, mając w pamięci tę rozmowę, chciałbym umieścić jej węzłowe punkty w jakimś szerszym nieco kontekście i odejść w ogóle od spraw związanych z akademią. Do tego potrzebny mi będzie wczorajszy tekst toyaha, który przypomniał postać niejakiego Sławomira Kmiecika. Ja zdążyłem już o nim zapomnieć, podobnie jak zapomniałem o wszystkich medialnych kreacjach, które próbowano wypromować w czasie największego zainteresowania katastrofą smoleńską. Był to czas, kiedy wydaliśmy książkę Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu”, składającą się z felietonów opublikowanych na blogu w salonie24. Tak się wtedy robiło, a zainteresowanie blogami było tak duże, że książka się jakoś tam sprzedała. Ponieważ ja nie mam w sobie za grosz wydawniczego sprytu i przez to współpracujący ze mną autorzy cierpią z powodu braku gotówki, ucieszyłem się, że Toyah i jego córka wymyślili taki tytuł, o tym liściu. Uznałem, że skoro na blogach jest taka ilość ludzi świadomych i „czających bazę” nie będzie problemu ze sprzedażą. I na to pojawił się Kmiecik ze swoją książką „Przemysł pogardy”, która składała się z wycinków prasowych szkalujących Lecha Kaczyńskiego i jakichś tam komentarzy do nich. Pan Kmiecik z miejsca dostał medialne wsparcie, a nasza książka o liściu zeszła na dalszy plan. Wiadomo bowiem, że jak coś się nazywa „Przemysł pogardy” i ma na okładce Lecha Kaczyńskiego, trafi do czytelnika od razu. W przeciwieństwie do takiej książki o liściu. Nie wiem gdzie jest dziś pan Kmiecik, nie wiem czy poza zgromadzeniem tych wycinków w jednym miejscu, dokonał jeszcze czegoś niezwykłego, ale ja jestem tu gdzie byłem i mam na koncie znacznie więcej książek pod zupełnie dziwnymi i odejchanymi tytułami. Nie będę ich wymieniał, wszyscy wiecie o co chodzi. Teraz słów kilka wyjaśnienia. Po co ja się znów mierzę z tym samym tematem? Otóż czynię to albowiem chcę pokazać, jak bardzo subtelnym obszarem jest rynek. Chcę też pokazać, że współpraca akademii i rynku może przynieść ciekawe owoce, pod pewnymi jednakowoż warunkami. Trzeba najpierw ustalić przeciwko komu gramy. I ja to mogę wskazać natychmiast – gramy przeciwko mediom. Dlaczego? Albowiem media wchodzą w rolę akademii i ją unieważniają. Czynią to za pomocą kupowanych za granicą formatów, albo za pomocą trywialnych konstrukcji takich jak „Przemysł pogardy” pana Kmiecika. Budują też pewne złudzenia, którymi karmi się wielu ambitnych autorów akademickich, a do tego jeszcze grzeją mit popularyzacji, korzystając ze wspomnianych wyżej formatów lub formatów odziedziczonych po poprzednich epokach.

Skoro ustaliliśmy przeciwko komu gramy, trzeba wskazać teraz na jakim boisku. Gramy rzecz jasna w internecie, bo tylko tam możemy grać. W żadne inne miejsce nikt nas nie wpuści. Możemy jeszcze pograć na targach, ale okoliczności zwykle nie sprzyjają. Choć tam właśnie widać dokładnie jak się sprawy mają – przy naszym stoisku jest tłok, autorzy akademiccy niejako z założenia budzą zainteresowanie, a Semka z Markiem Pyzą grzeją ławę i gapią się w ścianę jak bezmyślne cielęta. I tak jest co roku. Gra, którą podjęliśmy ma kuriozalne zasady. Polega bowiem na tym, że po boisku biegają dwie drużyny spasionych grubasów w wieku niezbyt zaawansowanym jeszcze, poubierane w koszulki z napisami: Messi, Ronaldo, Lewandowski, Elvis Presley, Jurij Gagarin i żaden nie potrafi prawidłowo podać piłki. Nie mówiąc już o podaniu widowiskowym. Drużyny te w dodatku markują grę, nie grają ze sobą naprawdę, a jedynie chcą sprawić takie wrażenie. W kątku zaś grupka ludzi patrzy jak kilku autorów żongluje głową i podbija piłkę, a z tego biorą się różne teksty, o błaznach, królowej Elżbiecie i ikonografii banknotów. I to jest nie do uwierzenia dla tych co po boisku biegają, pocąc się jak rasowe psy z wadami genetycznymi, bo oni zainwestowali przecież w koszulki, czyli w formaty i miało być tak pięknie. Autorzy medialni, w sensie – z mediów się wywodzący mają przy tym taką ambicję i plan, by skupić na sobie całą uwagę publiczności, ta zaś musi – to jest warunek konieczny – legitymizować się jakimś tam pojęciem. Nie ma więc mowy, by adresowali oni swoje produkcje do tak zwanych zwykłych ludzi. Oni chcą mieć czytelnika sformatowanego, a ten znajduje się w salach wykładowych uniwersytetów. Media, chcąc nie chcąc, muszą więc zawalczyć o studentów. No, ale tam są ci cholerni profesorowie o różnych specjalizacjach, w większości niezrozumiałych dla dziennikarzy i całkowicie według nich nieatrakcyjnych. Poza tym sformatowany, w założeniu świadomy i inteligentny czytelnik to tylko połowa sukcesu. Drugą połowę trzeba uzyskać na rynku, gdzie markuje się sprzedaż, pobierając dotację i wciska badziewie oprawione w kolorowe okładki. Nie można z tego zrezygnować, albowiem sformatowany pod propagandę rynek jest podstawą do uzyskiwania grantów wydawniczych. Media więc muszą podjąć działania następujące – muszą przekonać wszystkich, którzy z mediów korzystają, że nie ma innej opcji jak te formaty, które proponują. Nic innego nie jest możliwe, gorzej nawet – jeśli się pojawia, to jest z całą pewnością słabe, złe i fałszywe. Udowodnienie tego byłoby proste, gdyby nie to, że dawno temu blogerzy, niektórzy przynajmniej, porzucili anonimowość i bez lęku stanęli oko w oko z mediami. I tego odwrócić się nie da. Nawet jeśli ci autorzy umrą, mleko się już rozlało. Trzeba jedna zawracać tę Wisłę kijem i za żadne skarby nie dopuścić do tego, by rynek wszedł w jakąkolwiek interakcję z akademią. Bo z tego mogą wyniknąć tylko cholerne kłopoty. To znaczy, może się okazać, że małe obszary sprzedażowe, poza kontrolą mediów i poza wpływem medialnych formatów zostaną znacznie poszerzone. I to jest istotny sens organizowanych przeze mnie konferencji. Poszerzenie tych obszarów nie będzie z pewnością łatwe i nie dokona się od razu, ale z pewnością się dokona. O ile rzecz jasna uda się utrzymać te konferencje, albo jeśli ta metoda znajdzie jakichś naśladowców. Do czego zachęcam. Jakie widzę pułapki na tej drodze? W zasadzie jedną – jeśli autorzy obecni na rynku, tacy jak my tutaj, a także inni, którzy borykają się z trudnościami w innych segmentach, zaczną naśladować – serio i bezmyślnie, w dobrej wierze – formaty medialne, albo formaty kupowane za granicą, w całości przeznaczone do dystrybucji propagandy. Z tym trzeba walczyć, a jedną z metod jest pastisz. O czym, mam nadzieję, wkrótce się przekonamy.

Ponieważ na zajętych przez media obszarach rynku trwa dzika kotłowanina, warto zauważyć, jakich metod używa się do promowania określonych treści, formatów i autorów. Podstawową metodą jest legendowanie. Tutaj mamy na przykład dossier Sławomira Kmiecika skopiowane ze strony „Lubimy czytać”
Dziennikarz, redaktor, publicysta, komentator – z wieloletnim doświadczeniem pracy w prasie, ale także w telewizji i internecie. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Pisuje o najnowszej historii Polski i polityce. W tej drugiej sferze, im wnikliwiej ją obserwuje, tym więcej dostrzega groteski i teatru absurdu, czyli powodów do śmiechu. Nie boleje nad tym jednak, gdyż satyra polityczna od lat jest jego pasją. Opublikował na jej temat trzy książki: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym (Czytelnik, Warszawa 1998), Chichot (z) polityka (Alma-Press, Warszawa 1998) oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999-2009 (Zin-Zin Press, Poznań 2010), a także wiele artykułów i wywiadów. Autor dorocznych, wierszowanych szopek politycznych.
Ja nie twierdzę, że pan Kmiecik, nie umie opowiedzieć śmiesznego żartu. Chcę tylko wskazać na to, jak nie należy promować autora.

Inny przykład. Oto fotografia Pawła Goźlińskiego
http://www.theatreolympics2016.pl/goscie/pawel-gozlinski

A tu recenzja jego książki
Polaka portret skrwawiony

Portret Polaka na emigracji był zawsze bardzo barwny, a jego wymowa zmieniała się wraz ze stopniem przydatności napływowych czy umiejętnością ich asymilacji z otoczeniem.

Piekiełko unaocznione przez Pawła Goźlińskiego nie napawa bynajmniej dumą. „Jul” będący połączeniem formuły kryminału, mrożącego krew w żyłach thrillera i smutnej refleksji w pełni oddaje klimat polskiej emigracji lat 40 XIX wieku. Autor zabiera nas do Paryża, gdzie polscy powstańcy jawią się jako roszczeniowi i ulegający nałogom, a w emigranckim kręgu kwitną szulerka i pijaństwo, zdarzają się też akty przemocy. Władza najchętniej wysłałaby niewygodnych „gości” do Algierii w celu wcielenia ich do Legii Cudzoziemskiej i każdy pretekst jest dobry, by pokazać złą stronę Polaków.

Goźliński głównym bohaterem „Jula” czyni Adama Podhoreckiego, weterana powstania listopadowego, człowieka zgorzkniałego, małej wiary i bez moralnego kręgosłupa (o czym przypomina mu major Strużyn, przedstawiciel Trzeciego Wydziału). Wracając do domu ze stałych już odwiedzin w szulerni, skacowany i wyprany z sił mężczyzna jest świadkiem wstrząsających wydarzeń. Ulicą rue Mouffetard od Panteonu zbliża się ku niemu ognista kula, która w miarę zmniejszania odległości zaczyna przypominać… człowieka. Niemal bezgłośny skowyt dobywa się z płonących ust istoty, a sylwetka poprzecinana jest wibrującymi pasami ognia, zamiast rąk stwór ów ma kikuty. Powodowany litością Adam dobywa broni i skraca męki żywej pochodni, zostając mimowolnym, choć niewinnym zabójcą.

Tym samym Podhorecki ściąga na siebie uwagę paryskiej policji i prowadzącego sprawę komisarza Langa, a fakt, iż nie przyznał się do znajomości z ofiarą, Janem Żebro-Kownackim, młodym adeptem towianizmu, czyni naszego bohatera w dwójnasób podejrzanym. Morderstwa (bo pojawiają się kolejne zbrodnie) pod bokiem Prefektury i siedziby Sǔreté przy rue de Jérusalem są solą w oku władz, które chętnie widziałyby jako zabójcę – polską bestię.

Podhorecki musi udowodnić swoją niewinność, co jest o tyle trudne, że ślad jego poszukiwań jest wyjątkowo krwawy. Żebro-Kownacki czy żarliwa polska patriotka Zośka Korwin-Biełżyńska to zaledwie początek makabrycznej serii, a w sprawę wmieszany jest dodatkowo sam… Mickiewicz, towarzysz i świadek początków przemiany byłych powstańców w księży – towiańczyków.

Czy Adamowi Podhoreckiemu uda się, wędrując tropem pozostawianych znaków, wytropić mordercę? Odpowiedzi udzielić może jedynie Paweł Goźliński, serwując wyjątkowo gorzką do przełknięcia pigułkę prawdy.

„Jul” to powieść pełna „smaczków” zabarwionych nutą historii i powstańczymi retrospekcjami. To także pozbawiający złudzeń i obdarty z idealizmu portret polskiej emigracji, która w oparach alkoholu czy haszyszu wydaje się zapominać o honorze, dumie i prawości. Znakomicie dopracowany styl Goźlińskiego to świadectwo ogromnego doświadczenia, ale i wielkiego talentu, czego „Jul” jest najlepszym przykładem.
Wokół czego odbywa się legendowanie tych autorów? Kmiecik po napisaniu „Przemysłu pogardy” stał się specjalistą od dobrego humoru i wyszukanych dowcipów, serwowanych w pakietach, raz do roku, w okolicach Sylwestra. Mamy tu sytuację analogiczną do lansu, jakim próbowano swego czasu pobudzić karierę Jerzego Petersburskiego jr pisząc, że jest to człowiek z „genem showmana”. Proszę Państwa, z poczuciem humoru jest tak, że jak ktoś je ma, to ludzie się śmieją i nie ma sensu do tego dodawać jakiegoś komentarza. Wystarczy nazwisko. Tak więc jakiekolwiek próby lansowania autorów śmiesznych poprzez tłumaczenie ich żartów, skazane są na klęskę.

Z Goźlińskim jest jeszcze gorzej, bo on dawniej w tych swoich zajawkach pisał, że ciężko pracował gdzieś na roli czy w lesie i, jak to mówią – z niejednego pieca chleb jadł. Ciężko mi w to uwierzyć, albowiem ja naprawdę podjadałem ten chleb z różnych pieców i wiem, że opowiadanie o tym wprost budzi jedynie zdziwienie. Żeby wywołać efekt o jaki chodziło Goźlińskiemu, musi być ta gawęda jakoś asekurowana. I tutaj jest asekurowana przez wszystkie możliwe medialne autorytety – przez laureatów nagrody Nike, przez dziennikarzy z gazowni, przez zaprzyjaźnione media i instytuty. Po co? No, żeby wepchnąć Goźlińskiego na boisko w koszulce z napisem Ronaldinho i przekonać wszystkich, że jest on królem strzelców. To się nie może udać, choćby z tego powodu, że jak ktoś płonie i ma zamiast rąk i nóg kikuty, to nie może biegać. Może co najwyżej leżeć. No, ale dla autorów medialnych takie drobiazgi nie istnieją, albowiem chodzi o to, by wykorzystać kupiony lub ukradziony format i zaprezentować go odbiorcy według pewnego kanonu – taki teatr Kabuki dla ubogich.

Legendowanie jest pułapką, dlatego jak ognia należy wystrzegać się stylizacji, charakteryzacji i naśladownictwa. Za nic na świecie nie można pozwolić na to, by porównywano nas do kogokolwiek w nadziei, że pomoże to sprzedaży albo promocji. Wybraliśmy drogę najtrudniejsza, ale mamy tę przynajmniej satysfakcję, że jest to droga autentyczna, a narzędzia które stosujemy także wykonane są z solidnego materiału. Młotek jest ze stali, a nie z gumy, siekierka takoż. I jak ktoś się zamachnie, afekt będzie stosowny, choć metaforyczny. To nic, że wielu ludzi go nie zauważy. Spora część dostrzeże jakość i ten charakterystyczny błysk stali na ostrzu. I to wystarczy. Nie będziemy chodzić na łatwiznę i nie nazwiemy „Baśni jak niedźwiedź” gawędą o wielkich i odważnych Polakach. Nigdy tego nie zrobimy. Możemy za to uczynić Kmiecika i Goźlińskiego bohaterami powieści kryminalnej, której akcja rozgrywa się w XIX wiecznym Petersburgu. To jest jak najbardziej do zrobienia.

Na dziś to tyle.


Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…


© Gabriel Maciejewski
24 września - 1 października 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2