Ten stan rzeczy zmienił Ronald Reagan, do dziś za swą „reaganomikę” znienawidzony przez lewicowy establishment. Podobnie jak w innych dziedzinach – transporcie, energetyce, usługach finansowych – użył narzędzi przymusu państwowego do odtworzenia rynkowej konkurencji. Już w kilka lat po podzieleniu AT&T średnie ceny połączeń telefonicznych spadły ponad trzykrotnie, ruszyło też nadrabianie opóźnień we wzbogacaniu oferty o usługi związane z nowymi technologiami: połączenia faksowe, modemowe etc.
Wbrew bowiem stereotypowi, w którym USA jawią się jako kraj zawsze przodujący, długotrwały oligopol poważnie spowolnił ich telekomunikację. Jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy nie tylko w Azji, ale nawet w Polsce telefony komórkowe były już tak powszechne, że nie wyobrażano sobie bez nich życia, w Ameryce można je było zobaczyć tylko u funkcjonariuszy rządowych – w szerokim użyciu najbardziej zaawansowanym urządzeniem pozostawał tzw. „beeper”, przez który można było za pomocą telefonistki przywołać jego posiadacza do aparatu stacjonarnego.
Bardzo dziś potrzebujemy kogoś, kto miałby wolę i siłę powtórzyć ten sukces Reagana na nowym, wyrosłym z telekomunikacji rynku – wyszukiwarek internetowych i mediów społecznościowych.
I to nie tylko na rynku amerykańskim, bo analogiczny do wyżej wspomnianego oligopol zbudowany został w ostatnich dziesięcioleciach na skalę światową.
Orwell sprywatyzowany
Historyczna analogia nie oddaje całej grozy obecnej sytuacji. Reagan interweniował, bo monopol zawyżał ceny i blokował innowacje. Ale zagrożenie nie wykraczało poza ekonomię.
W najczarniejszych snach nie przyszłoby nikomu do głowy, że AT&T mogłoby swą monopolistyczną pozycję wykorzystać, na przykład, do tego, żeby zablokować możliwość posiadana telefonów członkom Partii Republikańskiej lub odmówić połączeń z biurami tej partii. Czy jakiejkolwiek innej organizacji, uznanej przez pracowników firmy za „niezgodną ze standardami” korporacji, albo nazwanej przez kogoś „faszystowską”. Nie do pomyślenia byłoby, żeby telekomunikacyjny monopolista, powołując się na jakieś ustanowione przez siebie „standardy społeczności telefonujących”, podsłuchiwał i wybiórczo wyłączał rozmowy, albo ograniczał jednym numerom możliwość łączenia się z innymi.
Nie wyobrażano sobie też sytuacji, że jakaś korporacja może kontrolować z zagranicy przepływ informacji w danym kraju, nawet pomiędzy instytucjami rządowymi i publicznymi, i odmawiać podporządkowania się prawom tego kraju, otwarcie lekceważąc jego władze.
W czasach Reagana takie wizje uznano by za przesadne nawet w fantastycznonaukowej grotesce. W świecie dzisiejszych mediów społecznościowych to już przecież normalność.
Czego nie ma w internecie, to nie istnieje dla ogromnej większości ludzi, szczególnie tych z młodszego pokolenia, czerpiących z sieci całą swoją wiedzę o świecie. A w internecie nie ma tego, co któraś z czterech wymienionych korporacji „zbanuje”. Jeśli hasło nie pojawia się w odpowiedzi na pytanie zadane wyszukiwarce – desygnat przestaje istnieć. Zostaje, mówiąc językiem genialnej w swym profetyzmie powieści George’a Orwella, „wyparowany”. Można też, jak u Orwella, w miejsce „wyparowanej” osoby czy faktu podłożyć z czasem fikcyjną.
Analogia do świata powieści Orwella idzie bardzo daleko. W „1984” zainstalowane w każdym domu „teleekrany” pełniły dwojaką rolę – z jednej strony, wtłaczały poddanym totalitarnego reżimu propagandę i narzucały im „nowomowę”, z drugiej – szpiegowały każdego w każdej chwili i podczas każdej czynności. Dokładnie taką rolę pełnią dziś miliony smartfonów i komputerów. Z jednej strony – wielkie korporacje, a ściślej biorąc, ich doskonale anonimowi i kierujący się sobie tylko znanymi kryteriami pracownicy, decydują o tym, co może, a czego nie może wiedzieć ich właściciel, z drugiej zaś szpiegują go bezustannie, sprawdzają gdzie jest, co kupuje, jak się zabawia etc. – a sposób, w jaki wykorzystują zdobytą wiedzę, jest wyłącznie ich wewnętrzną sprawą. Chyba że – do czego jeszcze wrócimy – zderzą się z silnym, realizującym własne interesy aparatem państwowym.
Jest też jednak zasadnicza różnica. U Orwella te wszystkie narzędzia kontroli nad ludźmi i sterowania nimi były w ręku rządzonego po dyktatorsku, totalitarnego państwa. I ani wtedy, gdy Orwell pisał swą powieść, ani wtedy, gdy Reagan demonopolizował rynek telekomunikacyjny, nikomu nie przychodziło do głowy, że podobny system odbierania wolności i powszechnej cenzury mógłby zostać zbudowany kiedykolwiek przez kogoś innego, niż państwo, rządzone przez tego rodzaju reżim.
Przeciwnie – w swobodzie prywatnej działalności widziano najlepsze zabezpieczenie na przyszłość wolności, zarówno słowa, jak i wszystkich innych. Duchowi przewodnicy republikańskiej kontrrewolucji, Alvin i Heidi Tofflerowie czy George Gilder, poświęcali wiele miejsca wizjom rozwoju internetu, entuzjazmując się, że nowa sieć komunikacyjna sama w sobie raz na zawsze oddaliła wszelkie dawne zagrożenia, że internetu, gdzie każdy może być jednocześnie odbiorcą i twórcą upowszechnianych treści, z samej jego natury nie da się cenzurować, i nie może go zdominować kilku wielkim nadawców, jak stało się to z telewizją czy wcześniej rynkiem prasowym.
Pierwsza przesłanka tych optymistycznych wizji legła w gruzach dość szybko, gdy lekcję skutecznego cenzurowania sieci dały światu komunistyczne Chiny. Ale to nie zachwiało wiarą, że w świecie demokratycznym i rynkowym internet będzie ostoją wolności. Mimo świeżego przykładu koniecznych demonopolizacji, których szczęśliwie zdołały USA w latach osiemdziesiątych dokonać, zupełnie nie pomyślano o doświadczeniu XIX wieku i tym, czego ono dowiodło: że jeśli państwo abdykuje na rzecz wolnego rynku i nie ma kto dopilnować, aby rynkowe reguły były przestrzegane przez tych, którzy mają wystarczające siły, by nie liczyć się ze słabszymi, to wolny rynek ginie, zniszczony przez wyrastające szybko monopole oraz zmowy kartelowe.
Korporacje rządzą
Co poszło źle? Powtórzyła się właśnie sytuacja z pierwszego okresu kapitalizmu – głośno chwaląc wolny rynek i swobodę, zbudowano system korporacyjnych monopoli i zmów kartelowych, często korzystających z życzliwości władzy publicznej, który praktycznie te głoszone wszem i wobec wartości zniweczył.
Lewica, narzucająca swój punkt widzenia językowi debaty publicznej, nazwała ten system „prywatyzowania kosztów, uspołeczniania zysków” „neoliberalnym” – bardzo nietrafnie, gdyż w istocie mówić należy o systemie „neokomunistycznym”.
Zresztą, okrzepłszy, zupełnie już otwarcie legitymizuje się on nauczaniem Marksa. O ile bowiem „kapitalizm monopolistyczny” wieku XIX był dla marksistowskiej lewicy wrogiem, o tyle jego XXI-wieczny nawrót, po zrealizowaniu na Zachodzie „długiego marszu przez instytucje”, który dał jej panowanie w państwowych, opiniotwórczych i korporacyjnych elitach, jest afirmowany jako ustrój dający „Dzieciom Marksa i Coca-coli” możliwość zrealizowania wreszcie odwiecznej wizji „nowego, wspaniałego świata”.
Problem dotyczy oczywiście nie tylko korporacji informatycznych, ale te akurat, kontrolując przebieg informacji, okazują się dla budowania lewicowego totalitaryzmu kluczowe.
Jak każda budowa, i ta przebiega etapami. Początkowo wiele zdarzeń sprawiało wrażenie spontanicznych – dziś widać, że korporacje wyciągają wnioski z błędów, a ich polityka jest coraz bardziej świadoma i bezwzględna.
Dwa lata temu Mark Zuckerberg, założyciel i szef facebooka, musiał tłumaczyć się z masowej „wycinki” kont należących do amerykańskich konserwatystów i sympatyków Partii Republikańskiej oraz ograniczania ich zasięgów. Przesłuchiwany w tej sprawie przed komisją Senatu, Zuckerberg zarzekał się, że kontrolę nad treściami przekazywanymi sobie przez użytkowników facebooka prowadzą tylko „algorytmy” i nikt nie skupia uwagi na pojedynczych kontach. Zapewniał też, że niezbędne ingerencje mają swego rodzaju demokratyczną legitymację, ponieważ usuwane są te treści, które jako niedopuszczalne zgłasza „społeczność facebooka”, choć przyznał, że ten mechanizm może być nadużywany przez zorganizowane grupy wyznawców określonej ideologii. Tym tłumaczył represje, jakie dotykały konta działaczy pro-life, ruchów chrześcijańskich oraz sympatyków prawicy. Być może wyjaśnienia te wzięto za dobrą monetę, a być może politycy amerykańscy nie chcieli stawiać spraw na ostrzu noża, dostrzegając swą bezsilność – w każdy razie sprawa facebookowej cenzury „rozeszła się po kościach”. Podobnie, jak ujawnienie mechanizmu profilowania użytkowników, zresztą stosowanego od dawna i nie tylko przez firmę „Cambridge Analitics” czy stosunkowo niedawna kwestia przekazania danych milionów użytkowników do Chin.
W USA facebook musiał się przynajmniej tłumaczyć. W krajach takich jak Polska korporacja zachowuje się z neokolonialną butą. Nikt nie wie nawet, bo korporacja uważa to za swoją tajemnicę, kto tak naprawdę zarządza polską częścią facebooka, kto i na jakich zasadach kieruje pracą cenzorskich zespołów, fizycznie znajdujących się poza granicami Polski.
Do pewnego momentu facebook na wszelkie skargi odpisywał standardową notą, że zażalenia na sposób wywiązywania się przezeń ze zobowiązań wobec użytkowników można składać tylko do jednego, konkretnego sądu w Kalifornii. Decyzja organów wspólnotowych Unii Europejskiej zobowiązała go wprawdzie do uznawania jurysdykcji krajów, w których prowadzi działalność, ale na razie pozostaje to w teorii. Facebook kpi sobie w żywe oczy z użytkowników, nawet nie siląc się na tłumaczenia, jakie to jego „standardy” i w jaki sposób naruszyć miały konkretnie wykluczane treści i osoby. Znany cytat „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi” doskonale odzwierciedla stosunek do klientów i jego, i innych wielkich korporacji.
Oficjalne oświadczenia korporacji, że nie cenzurują one treści według klucza politycznego, i „pozostają neutralne”, zwalczając każdą „mowę nienawiści” bez względu na jej zabarwienie, zakrawają na kpinę.
Można by w nieskończoność podawać – nawet ograniczając się tylko do obszaru polskojęzycznego – przykłady dobitnie temu przeczące. Gdy z jednej strony mimo wielokrotnych zgłoszeń, zbywanych odpowiedzią „nie stwierdzono naruszenia standardów” latami utrzymywane są na facebooku nawet najobrzydliwsze profile atakujące patriotyzm, wiarę i inne wartości, w rodzaju osławionego profilu „Jan Paweł II zaj…ł mi sztalugi” czy hejterskiego, antyprawicowego „Soku z buraka” – błyskawicznie „wycinane” są wpisy i konta, na które padnie cień podejrzenia o związek z czymkolwiek, co pachnie „skrajną prawicą”.
Podobnie jak w praktyce komunizmu sowieckiego, cenzorskie zapisy, widać wyraźnie, dotyczą nie tylko treści – na przykład każdej, nawet wyważonej krytyki imigrantów czy homoseksualizmu – ale też osób i organizacji.
Facebook posunął się do oświadczenia wprost, że z zasady będzie usuwał wszelkie wzmianki o polskich organizacjach narodowych oraz historyczne symbole polskiego ruchu narodowego, ani dbając, że chodzi o organizacje działające zgodnie z polskim prawem, na mocy rejestracji, których nikt poza sądem RP nie ma prawa wyłączać spod konstytucyjnego prawa do wolności słowa.
Facebook wydaje się największym grzesznikiem, ale to tylko dlatego, że swe oddanie „politycznej poprawności” głosi i realizuje otwarcie. YouTube również usuwa z zasady pewnych nadawców – na przykład w ciągu kilku minut znika każdy materiał umieszczony przez Jacka Międlara, bez względu na treść, nawet życzenia świąteczne. Podobne kłopoty ma wciąż popularny youtuber Marcin Rola. Z kolei przedstawiciele Twittera nieoficjalnie chwalą się, że oni, sprytniej od ludzi Zuckerberga, stosują „shadowbaning”, czyli blokując konta, odcinają je dyskretnie, nie informując właściciela. Otwarcie wyrwało się jednemu z jego amerykańskich pracowników, że „najfajniejsze jest w tej pracy, że jak widzę jakiegoś głupka głosującego na Trumpa, to go po prostu wyciszam” – wzbudziło to krótka burzę w części mediów tradycyjnych, ale zostało zbyte jako „nadgorliwość”
Sztuczka, używana od lat przez Youtube, polega na pozostawianiu cenzurowanej treści, ale usunięciu jej z wyszukiwarki. To pozwolę sobie użyć własnego przykładu: do pewnego momentu po wpisaniu do wyszukiwarki Youtube hasła „Ziemkiewicz o Unii Europejskiej” otrzymywało się długą listę relacji z moich spotkań, na których mówiłem na ten temat. Nagle wszystkie one zniknęły.
Od tej chwili, by obejrzeć któryś z tych materiałów, trzeba wpisać dokładnie tytuł, po którym został on zapisany. W ten sposób serwis zablokował, niby to nie blokując, bardzo wiele różnych wypowiedzi krytycznych wobec UE. Zapewne nie przypadkiem zbiegło się to w czasie z informacją o przeznaczeniu przez KE znaczących funduszy na „poprawę wizerunku integracji europejskiej w sieci”.
Odzyskać cyberprzestrzeń
Rzecz nie w tym nawet, kogo i jak internetowe korporacje blokują i kogo szpiegują, ale w tym, że działają one z zupełną pogardą dla państw, w których funkcjonują, nawet w USA – cóż dopiero w Polsce. Ich pracownicy czują się u nas jak dziewiętnastowieczni kolonizatorzy, przekonani, że mają misję „cywilizować” dzikusów i prawo wynagrodzenia sobie wysiłku tego cywilizowania ich kosztem.
Polska specyfika jest zresztą taka, że tę politykę korporacje prowadzą często rękami Polaków z pochodzenia, reprezentujących podobną, targowicką mentalność co politycy i media „opozycji totalnej”. Z władzy nad polską debatą publiczną, jaką daje im praca dla korporacji, korzystają z palikociarską pasją niszczenia „polskiego ciemnogrodu”, który „robi nam obciach przed światem”.
Mniejsza zresztą o jednostki – każdy z tych ludzi pewnego dnia może zobaczyć na swym biurku karton na spakowanie w kilka minut rzeczy, a obok strażnika, który odbierze mu służbowe karty i smartfon a potem wyprowadzi z wieżowca. To jedynie ślepi słudzy korporacyjnego molocha, groźnego, potężnego, nie poddającego się żadnej kontroli i kierującego tylko maksymalizacją zysku.
Tam, gdzie korporacje zderzają się z silną wolą – potrafią nie tylko powściągnąć „cywilizacyjne” zapędy swych funkcjonariuszy, ale posłusznie współpracować z każdym reżimem. Google w trosce o ogromny rynek chiński posłusznie poddaje się tamtejszej cenzurze, podobnie jak i YouTube, a Facebook udostępnił władzom dane o użytkownikach, mimo oburzenia, jakie wzbudziło to na Zachodzie.
W naszej części świata korporacje kreują się jednak na obrońców wolności. Z jednej strony, dekorują się tęczą i natrętnie propagują lewicowe ideolo. Z drugiej – zapowiadają walkę z „fejk niusami”. Jak zamierzają odróżnić „fejk niusy” od prawdziwych? Polski przedstawiciel jednej z korporacji ujawnił na niedawnej sesji, zorganizowanej przez fundację „Ordo Iuris”, że kryterium to stanowić będzie potwierdzenie informacji przez wybrane, „wiodące” media. Czyli – informacja o gwałtach w Kolonii, czy aresztowaniu Tommy’ego Robinsona zostaną, jako „fejk niusy” usunięte z wyszukiwarek, a tym samym z internetu, natomiast „nius” o sześćdziesięciu tysiącach nazistów maszerujących przez Warszawę pozostanie w nich, jako „potwierdzony”.
Chyba nie trzeba dodawać, że w ten sposób korporacyjny dyktat w sieci w kilkadziesiąt lat odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni nadzieje, jakie w niej pokładano.
Czas bić na alarm. Obieg informacji w sieci, a szczególnie ich wyszukiwanie i media społecznościowe powinny zostać poddane ochronie prawnej, na zasadach podobnych do mediów tradycyjnych. Państwo musi mieć wolę i narzędzia do wyegzekwowania swych konstytucyjnych gwarancji na całym swym terytorium, także we współtworzącej je cyberprzestrzeni.
Inaczej staniemy się kopią marionetkowych, kolonialnych państewek z dawnych wieków, rządzonych przez kompanie handlowe z kolonialnych mocarstw.
(tekst ukazał się w nr 34/2018 tygodnika „Do Rzeczy”)
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz