OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Rozmowa z pewnym Panem

Rozmowa, jaką – po ponad trzech latach namawiania – przeprowadziłam pod koniec lata tego roku z autorem felietonów i grafik satyrycznych, panem „Digitale Scriptor” znanym także, a może przede wszystkim jako „des”.


Anna Pomorska, ITP²:
— Czasami odnoszę wrażenie, że lubi Pan pastwić się nad lewactwem…

Digitale Scriptor:
— Przepraszam, ale muszę przerwać, bo jest Pani w wielkim błędzie. Nigdy nie piszę o lewactwie, tylko obnażam i „pastwię się” nad idiotyzmami. Zapewniam Panią, że wszelkie lewactwo, jako niewarte nawet najmniejszej wzmianki w rozmowach inteligentnych ludzi, pominąłbym zupełnym milczeniem gdyby nie fakt, że lewactwo już wiele lat temu stało się wręcz synonimem idiotyzmu i od bardzo dawna jest źródłem być może nawet 99% głupoty na całym świecie.

Jednak faktem jest i to, że w cywilizowanym świecie nie tylko lewactwo czyni i mówi głupoty.

Pamiętajmy też, że to, co obecnie ogólnie nazywamy lewicą czy lewactwem na Zachodzie, że ci ludzie jeszcze pokolenie temu byli przecież powszechnie uważani tam za demokratów, czyli normalnych ludzi o może trochę bardziej liberalnych poglądach. Niestety, w ciągu jednego tylko pokolenia wiele pojęć zmieniło znaczenie, niektóre nawet o 180 stopni […] W każdym razie muszę w tym miejscu podkreślić, że nigdy nie pomijałem możliwości drwin i naigrywania się z jakichkolwiek idiotyzmów, a ich pochodzenie, ich źródło, było mi zawsze obojętne. Nie cierpię głupoty z każdej strony politycznego spektrum, zarówno z lewej jak i z prawej.

— Jednak z lektury Pańskich felietonów jasno wynika, że lewactwo jest największą zarazą trawiącą współczesny cywilizowany świat, a „des jest zagorzałym wrogiem lewactwa. Przypominam, że to Pan samemu tak napisał dekadę temu w jednym z felietonów, jakie są u nas nadal dostępne.

— A ja Pani przypomnę, że ja także lata temu prosiłem, abyście zmienili w końcu stopkę redakcyjną dodawaną pod moimi felietonami. „DeS” to tylko skrót od „Digitale Scriptor” a skrót „des” widniejący na mojej „fotografii” w podpisie jest tam tylko dlatego, że trudno byłoby zmieścić całe „Digitale Scriptor” w tak malutkim obrazku. Jestem autorem zawsze podpisującym się pełnym „Digitale Scriptor”, a nie skrótem „des”! W żadnej naszej korespondencji nigdy nie podpisałem się skrótem „des”.

— Rzeczywiście, ma Pan rację. Zapewniam, że dopilnuję, aby zostało to naprawione.

— Byłbym bardzo wdzięczny, ale bardzo w to wątpię, bo nie Pani pierwsza mnie o tym zapewnia! [śmiech]. Tak więc, jeżeli chodzi o publikowanie pod pseudonimem „Digitale Scriptor”, to w tym także jest Pani w błędzie. Tego [pseudonimu] używałem …

— Można wiedzieć od kiedy?

— … od dawna, już w latach 90. Później jedynie skróciłem do formy „des”.

— Teraz nic nie rozumiem. Przed chwilą upomniał mnie Pan, że nie „des”, ale „Digitale Scriptor”, a za chwilę sam przyznaje, że używa „des”?

— Pani Anno, no przecież… [westchnienie] „Digitale Scriptor” to – powiedzmy – moje imię i nazwisko, a „des” to inicjały, których używam dla uproszczenia i ułatwienia.

— Ułatwienia czego?

— Ułatwienia sobie życia. Po którymś z kolei pytaniu o znaczenie [łacińskiego pseudonimu „Digitale Scriptor” – red. ITP] przez kolejną z rzędu osobę na którymś forum szybko zrozumiałem, że tak pewnie będzie zawsze, no bo kto dzisiaj zna łacinę? Nawet lekarze już nie znają. Zmieniłem wtedy swój nick na – poręczniejszy z resztą – skrót „des”. I od tego czasu nie pytano o znaczenie [tych trzech literek – red. ITP]. Zapewne przyjmowano, że są to moje inicjały, bo tak wówczas powszechnie robiono, ewentualnie, że jest to skrót od mojego imienia. Sam w takim myśleniu wielokrotnie pomagałem, np. podawałem swe imię jako Desmond.

— Dlaczego takie dziwne imię?

— Pasowało do skrótu „des”, przecież to oczywiste? […] Przypominam, że mówię o latach, gdy większość pseudonimów spotykanych w sieci to nawet nie były imiona, ale właśnie inicjały, czasami z dodatkiem cyfry lub dwóch. Wszechobecne dzisiaj nicki typu „1luv2fckU” były niespotykane lub naprawdę rzadkie. Wtedy pojawiały się już dłuższe, jak „adam4” czy „mark77”, ale krótkie, zaledwie 3 literowe pseudonimy nadal były powszechne i łatwe w uzyskaniu. Nawet dwuliterowe były jeszcze możliwe, pamiętam że parę razy udało mi się uzyskać samo „ds”, chociaż było to już coraz trudniejsze, bo użytkowników [internetu – red. ITP] przybywało wtedy wręcz lawinowo i tak krótkich kombinacji szybko zabrakło. Z resztą na BBS i forach były wówczas limity co do ilości znaków jakie można było użyć, bodajże 6 czy 8 to było maksimum, podobnie jak z długością haseł.

— Dzisiaj większość witryn nie pozwoliłaby na używanie tak krótkiego hasła… Czyli, jak z tego rozumiem, chronił Pan swoją prywatność od samego początku używania internetu, nawet gdy jeszcze nie pisał Pan o polityce?

— Droga Pani. Dzisiaj chyba już jest oczywiste, że tylko kompletni głupcy publikują w sieci swoje opinie o czymkolwiek bez zastanowienia i pod swoimi prawdziwymi imionami, prawda? Ewentualnie robią tak ludzie bardzo naiwni moim zdaniem, ufający w jakąś–tam fikcyjną sprawiedliwość społeczną, wbrew ewidentnym i wszystkim znanym faktom zamordowania setek, a w rzeczywistości pewnie nawet tysięcy autorów i dziennikarzy w ostatniej tylko dekadzie. Niestety, jesteśmy tak tresowani od dzieciństwa, abyśmy ufali otaczającemu nas ładowi społecznemu […] więc nie jest łatwo tzw. przeciętnemu człowiekowi uwierzyć, że to nie ja jestem „paranoikiem”, lecz to on sam jest naiwniakiem wierzącym w to, co oficjalne propagandownie każą mu wierzyć – i to wbrew faktom znanym jemu samemu także […]
Nikt z tych, którzy wiedzą jak działają komputery, jak działa internet i jak działa polityka – zapewniam Panią – każda taka osoba chroni swą prywatność najlepiej, jak potrafi.

— O pańskiej „paranoicznej” ochronie prywatności porozmawiamy za chwilę, bo mam wiele pytań na ten temat. Wróćmy do Pana pseudonimu, dlaczego akurat taki i dlaczego akurat w języku łacińskim?

— Uczyłem się łaciny w tym samym czasie, gdy po raz pierwszy podpiąłem swój komputer do sieci. Musiałem zarejestrować się na jednej z ówczesnych BBS i wybrać sobie pseudonim, awatar i tak dalej. „Cyfrowy autor”, czy też „cyfrowy twórca” – czyli „digitale scriptor” – wydawało mi się wtedy fajnym nickiem. Ot, cała tajemnica.

— Wtedy? Teraz też jest to całkiem fajny pseudonim.

— Teraz tak nie uważam.

— Nie? A jaki pseudonim wybrałby pan dzisiaj?

— Nie mogę Pani powiedzieć, bo też go używam. [śmiech]

— Czyli tak, jak przypuszczałam i miałam o to zapytać – „Digitale Scriptor” to nie jest jedyny pseudonim, pod którym Pan publikuje.

— Oczywiście, że nie jedyny. W każdym języku używam innych pseudonimów. „Digitale Scriptor” używam tylko dla tekstów w języku polskim, chociaż – z uwagi na kilka tłumaczeń – akurat ten pseudonim obecnie istnieje także w anglojęzycznym internecie.

— To w ilu językach Pan publikuje?

— Nie odpowiem na to pytanie, bo znacznie ułatwiłoby dotarcie do moich rzeczywistych danych.

— A ile języków Pan zna? Czy o to można zapytać?

— Zapytać zawsze można. Co nie znaczy, że odpowiem. […]

— Więc nie powie Pan?

— Nie odpowiem… […]

— Rozumiem, ale i tak jestem pod wrażeniem. […] Musi Pan być z tego dumny.

— […] a wracając do powodów do dumy, to powiem, że kilka dni temu byłem z siebie naprawdę bardzo dumny. Ogromnie brzydzę się wężami, no i właśnie po raz pierwszy w życiu wziąłem takiego obrzydliwca do ręki i nie dostałem zawału serca! [śmiech]

— W takim razie szczerze gratuluję przezwyciężenia fobii. Ja boję się pająków, ale na pewno nigdy żadnego nie dotknę.

— Powiedziałem, że się nimi brzydzę, a nie boję, to przecież różnica. A Pani pewnie też nie boi się, tylko brzydzi arachnidami.

— A ja powiedziałam pająki, a nie arachnidy. I to chyba nie jest polska nazwa dla pająków?

— Bo jestem pewny, że mówiąc „pająki” miała Pani na myśli wszystkie sześcio czy ośmionożne robale z tego rzędu, czyli arachnidy, co jest rzeczywiście łacińską nazwą, ale także i polską. Na przykład solfugi to nie pająki, ale jestem pewien, że uciekałaby Pani przed nimi szybciej, niż przed zwykłym kątnikiem domowym…

— Zna się Pan na pająkach?

— Nie. Po prostu wydaje mi się, że każdy człowiek powinien umieć przynajmniej nazwać stworzenia, wśród których żyje, a taki kątnik domowy jest wszędzie.

— To jak nazywał się ten wąż, którego wziął Pan do ręki?

— Hydrodynastes giga.

— Naprawdę? Brzmi groźnie.

— Naprawdę. Ale wbrew imponującej nazwie nie jest groźny. Zanim zdecydowałem się wziąć to obrzydlistwo do ręki [, to] oczywiście sprawdziłem w sieci kto zacz, przede wszystkim czy jest to jadowite. Musiałem więc zapytać o jego nazwę żeby poszukać informacji w sieci.

— Nie prościej i szybciej było zapytać o to właściciela?

— Prościej, ale czy można ufać słowom właścicieli takich stworzeń? Chyba dla każdego posiadacza np. pitbulla to jest tylko ich kochany piesek, może i teoretycznie groźny – ale przecież nie nasz własny Brutusek, prawda? Więc po co było pytać, skoro i tak szukałbym potem potwierdzenia jego słów w sieci.

— A ja właśnie wyguglałam co to są te solfugi, o których Pan wspomniał wcześniej. Rzeczywiście obrzydliwe. Ale… wynika z tego, że mieszka Pan, albo mieszkał, w Australii. Wymsknęło się Panu i potem usuniemy, czy też jest to celowa dezinformacja?

— Widzę, że Pani znowu „pije” do mojej rzekomej „paranoi” prywatności. Ani jedno ani drugie. Miał być poważny wywiad, więc staram się odpowiadać uczciwie albo wcale. Właśnie też rzuciłem okiem na Wikipedię i szczerze powiem [że] nawet nie wiedziałem, że solfugi są najbardziej rozpowszechnione akurat w Australii, bo spotkałem się z nimi w Iraku.

— Czyli mieszkał Pan jakiś czas w Iraku?

— Pani Anno, no przecież nie trzeba od razu zamieszkać w jakimś kraju, żeby wiedzieć, że hasają tam solfugi czy inne robale!

— Źle się wyraziłam, chodziło mi oczywiście, że musiał Pan tam przebywać. Więc co Pan tam robił?

— Zwiedzałem.

— Kiedy i co? Przed czy po ostatniej wojnie w Iraku?

— Na ostatnie pytanie nie odpowiem.

— To jakie miasto czy miasta Pan tam zwiedził?

— Pustynie.

— Poważnie?! A co jest tam takiego ciekawego do zobaczenia? Sahara może by mnie nie zdziwiła, ale to raczej za daleko od Iraku…

— Poważnie. Zdziwiłaby się Pani, gdybym opowiedział, ale nie mogę i nie chcę, bo to zajęłoby zbyt wiele czasu i to raczej osobny…

— … „ale to już osobny temat”, jak Pan to często pisze. Robiąc korekty przysyłanych przez Pana felietonów nie mogłam nie zauważyć, że jest to jakby Pański znak firmowy.

— Nic na to nie poradzę, że prawie każdy temat, za jaki się zabieram, jest zwykle powiązany z innymi. Kiedyś, lata temu, zwrócono mi uwagę, że za bardzo się „rozwlekam” i po zastanowieniu, z żalem, ale musiałem się z tą uwagą zgodzić. Z żalem, bo zawsze chcę jak najczytelniej i najwszechstronniej przedstawić dany temat czy zagadnienie, a bardzo często nie można tego zrobić bez rozpisywania się na wiele kolumn w wątkach pobocznych. Dlatego w takich miejscach sygnalizuję w ten sposób, że coś wymaga poszerzenia danego tematu, czy też osobnego zaznajomienia się z takim zagadnieniem. […] W każdym razie od dawna staram się nie rozszerzać żadnych wątków pobocznych i stąd ten mój „trade mark” […]

— Jakie są Pana poglądy polityczne?

— Zapewne pod tym pytaniem oczekuje Pani ode mnie określenia, jaką partię popieram – a ja naprawdę nie popieram absolutnie żadnej. Proszę to podkreślić. […] Wszystkie partie polityczne, nawet najlepsze, po pewnym czasie stają się koteriami, których najważniejszym celem i zadaniem staje się zdobycie lub utrzymanie już zdobytej władzy samo w sobie. […] Programy wyborcze, hasła, i tak dalej – to tylko narzędzia mające partiom umożliwić zdobycie lub utrzymanie już zdobytej władzy. Im więcej upływa czasu od zwykle idealistycznych korzeni w chwili założenia partii, tym bardziej każda partia gnije od środka. Proszę tylko przypomnieć sobie, co stało się z bolszewikami. Ich dzieci i wnuki stały się za Breżniewa praktycznie tymi, kogo oni sami zwalczali i mordowali zaledwie pokolenie–dwa wcześniej.

— Kiedyś już Pan to gdzieś opisał, więc akurat to pamiętam. Ale ponawiam pytanie o Pańskie osobiste poglądy.

— To bardzo trudne pytanie.
[dłuższa pauza]
Cóż, żeby na nie odpowiedzieć zrozumiale, chyba musiałbym napisać serię felietonów…

— Aż tak skomplikowane są Pańskie zapatrywania?

— Nie są „aż tak” skomplikowane, ale nie są też jednowymiarowe czy czarno–białe. Po za tym dobrze wiem, że jeśli np. podam teraz, że popieram niektóre elementy Narodowców, to zaraz ktoś zaszufladkuje mnie wśród niemieckich zbrodniarzy nazistowskich, a jeśli powiem, że popieram pewne elementy socjalizmu, to trafię do szufladki – fuj! – lewactwa, albo nawet komuchów, i tak dalej.

Skoro oczekuje Pani skondensowanej odpowiedzi i pewnie najlepiej w jednym zdaniu, to proszę bardzo: żyj i daj żyć innym – to moje poglądy polityczne, społeczne i wszystkie inne w jednym krótkim credo. Proszę jednak zwrócić uwagę, że wbrew pozorom wcale nie jest to takie proste ani oczywiste.

— Nie jest? „Żyj i daj żyć innym” – już prościej chyba nie można.

— Tak? Więc niech Pani teraz odpowie na moje pytanie: czy uważa Pani, że aborcja powinna być dopuszczalna czy zabroniona?

— Jako katoliczka jestem przeciwna dokonywaniu aborcji.

— Nie pytałem jakiego jest Pani wyznania, ale wnioskuję z tego, że jest Pani za ograniczeniem tzw. wolności kobiet jeżeli chodzi o możliwość dokonywania aborcji na żądanie, tak?

— Chyba widzę, do czego Pan zmierza…

— Jeżeli jest Pani za zabronieniem aborcji, to znaczy, że jako kobieta przedkłada Pani cudze prawo do urodzenia się ponad własnym prawem do samostanowienia swoim ciałem…

— … a gdybym była zwolenniczką aborcji, to znaczyłoby, że przedkładam moje prawo do rozporządzania swoim ciałem ponad cudzym prawem do narodzin? To zbyt uproszczone i zbyt czarno–białe przedstawienie sprawy.

— Więc powtórzę: żyj i daj żyć innym. Niby to takie proste i chyba każdy się z tym zgadza, ale proszę tylko w następnym pytaniu zapytać o aborcję i od razu widzimy, że – jak sama Pani to stwierdziła – to wcale nie jest takie proste. Czyli dokładnie tak, jak z góry uprzedzałem.

Będąc mężczyzną osobiście nigdy takiego dylematu nie będę miał, ale Pani, jako – sądząc po głosie –raczej młoda kobieta, jest Pani tym człowiekiem, który mógł, lub może w przyszłości stanąć przed takim właśnie niełatwym wyborem. I jako katoliczka, załóżmy hipotetycznie, że ciąża bardzo poważnie zagrażałaby Pani życiu, lekarze nie dają Pani absolutnie żadnej szansy na donoszenie ciąży lub  przeżycie porodu, a Pani ma już powiedzmy dwójkę maluszków na wychowaniu. Czy wtedy, w takiej sytuacji, jako katoliczka, także wybrałaby Pani donoszenie takiej ciąży? Proszę jeszcze nie odpowiadać. Proszę się głęboko zastanowić. Pani życie i przyszłość Pani już narodzonych dzieci, potrzebujących matczynej opieki, w zamian za doprowadzenie do narodzenia tego jednego poczętego życia?

— To bardzo ekstremalny przykład. Większość aborcji nie jest dokonywana dlatego, że ciąża zagraża życiu matki, ale dlatego, że ktoś nie chce mieć dziecka w ogóle, lub z powodu jego „niewłaściwej płci”, czy wykrycia jakiejś wrodzonej wady.

— Unika Pani odpowiedzi?

— Jestem pewna, że nawet w tak ekstremalnej sytuacji nie zgodziłabym się na aborcję.

— Przykład rzeczywiście jest ekstremalny, ale wbrew pozorom nie jest rzadki. I dziękuję za, mam nadzieję, szczerą odpowiedź. Parę miesięcy temu widziałem taki amerykański film, w którym główna bohaterka – a jest to prawdziwa historia – z dyrektora kliniki aborcyjnej stała się przeciwniczką aborcji. Ona i Pani jesteście, moim zdaniem, przykładami takich samym ekstremum.
Ona z oczywistych powodów, z zakłamanej doradczyni usilnie namawiającej kobiety do aborcji stała się zagorzałą przeciwniczką aborcji bo raz przypadkiem zobaczyła, że usuwany w jej klinice „płód” to nie jakiś zlepek komórek, ale rzeczywista, żyjąca istota – tak, jakby to nie było dla niej oczywiste od samego początku, bo babsko miało własne dziecko, ale nie będę tu opowiadać fabuły filmu. Rzecz w tym, że ona praktycznie przeszła z jednego ekstremum w drugie.
A Pani dlatego, że jako katoliczka, wybierając zgodnie z wiarą zachowanie „życia poczętego” ponad gwarancję zachowania własnego życia i dobro swoich już narodzonych dzieci – praktycznie zdecydowałaby się Pani na popełnienie samobójstwa w imię wiary.

— Wiele kobiet, którym lekarze nie dawali najmniejszych szans, jednak donosiły, urodziły i przeżyły ciążę. Wszystko jest w rękach Boga.

— Ale też bardzo wiele z nich zmarło nie doczekawszy się tej bożej łaski, chyba Pani nie zaprzeczy?! Powiem więc dosadnie i mam nadzieję, że nie urazi to Pani: według takiej logiki jest to „zgadzam się na to, że umrę podczas porodu, ale tak naprawdę wcale w to nie wierzę, bo przecież mój Pan Bóg miłosierny nie pozwoli mi umrzeć i oczywiście uratuje mnie przed śmiercią”. Pan Bóg niczym bajkowy rycerz na białym koniu w ostatniej chwili ratujący biedną królewnę przed pożarciem przez złego smoka.

— To nie

— Proszę nie zaprzeczać, bo i tak nie uwierzę w żadne takie słowa. Za wyjątkiem islamskich terrorystów–samobójców, którzy decydują się rzeczywiście poświęcić swoje życie w ofierze dla swego boga,[…]  ale przecież i oni robią to nie za darmo: chcą zginąć jedynie w zamian za domniemane luksusowe życie pośmiertne w ich wyimaginowanym raju, prawda? Poza nimi prawie każda wierząca osoba z kręgów judeochrześcijańskich, która podejmuje działania zagrażające jej własnemu życiu, decyduje się na to właśnie dokładnie tylko z tego powodu, że wierzy, iż gdy przyjdzie co do czego, to miłosierny Bóg nie dopuści do ich śmierci. […] Dlatego Polacy–katolicy uratowali najwięcej na świecie Żydów podczas II wojny światowej. Dlatego też tak wielu naszych rodaków przez to zginęło, ale to kolejny osobny temat.
W Pani przypadku jest dla mnie oczywiste więc, mówiąc innymi słowy, że zdecydowałaby się Pani na popełnienie samobójstwa, będąc jednak pewną we własnym przekonaniu, że jednak do tego, do Pani śmierci nie dojdzie, bo Ktoś, Pan Bóg, z pewnością uratuje Pani życie w ostatniej chwili.
Zamiast dokonać jedynego logicznego wyboru, czyli zabić to, co zagraża Pani życiu, skoro jest taka możliwość i w 100% gwarantuje, że Pani będzie żyć dalej!
Tak ja to oceniam, zgodnie z logiką, i proszę mi wybaczyć, jeśli w którymś momencie uraziłem tym Pani przekonania religijne.

— Nie uraził mnie Pan, ale ta „logika” jest niesprawiedliwa, bo oparta na nie normalnym, bardzo ekstremalnym przykładzie.

— Droga Pani, sam akt aborcji nie jest normalny, więc…

— Akurat z tym stwierdzeniem zgadzam się jak najbardziej.

— Chodziło mi tylko o to, aby na przykładzie aborcji pokazać Pani, że „żyj i daj żyć innym” to wcale nie jest tak proste stwierdzenie, jak to się z reguły wydaje, to wszystko.

— Więc jest Pan za prawem do aborcji?

— Nie jestem, ale uważam, że każda kobieta sama musi zadecydować, czy dać temu pasożytowi, jaki rozwija się w jej łonie, szansę na urodzenie się człowiekiem, czy też pozbyć się go z własnej macicy niczym każdego innego pasożyta z np. jelit, tym samym – niestety – odmawiając mu prawa do narodzenia się.

— Pasożyta?!

— Czym innym jest płód w ciele kobiety, jeżeli nie pasożytem? Samemu nie jest w stanie żyć samodzielnie. Aby rozwijać się, aby w ogóle przeżyć przez wiele miesięcy potrzebuje do tego ciała kobiety. To przecież z samej definicji określenie organizmu pasożytniczego. I nie zmienia tego fakt, że ten pasożyt już od chwili połączenia się gamet posiada kompletne DNA człowieka, w jakiego mogą się one rozwinąć z powstałej zygoty. A skoro posiada kompletny genotyp, więc pomimo, że jest to dopiero zygota, to jednak pobierając jej DNA wiemy z całą absolutną pewnością, że jest już genotypem konkretnego, unikalnego, jedynego na świecie człowieka, jakim może się stać – jeżeli tylko nosząca go kobieta pozwoli na jego urodzenie. A jednak jest to DNA jeszcze nie człowieka, a tylko zygoty, pasożyta żyjącego w ciele kobiety, prawda?

— Jestem zszokowana…

— Nie chciałem Pani szokować, tylko zmusić do zastanowienia. Porównanie jest celowo drastyczne, ale tylko na pierwszy rzut oka. Cała natura jest przecież właśnie taka – drastyczna i często dla nas szokująca.

Nasza cywilizacja, kultura, stara się tę drastyczność otaczającego nas świata złagodzić i – że tak powiem – niejako uczłowieczyć, ucywilizować, ale natury przecież nie można oszukać i wbrew tym wszystkim ogromnie popularnym, milusim wideo na YouTube, pokazującym niesłychanie rzadkie wyjątki od reguły, na których np. lew troskliwie pielęgnuje źrebię zebry i tak dalej – to jednak prawda jest taka, rzeczywistość otaczającego nas świata jest taka, że lwy karmią się zebrami i innymi zwierzętami, zaś szanse na lwa opiekującego się swoim pokarmem są mniejsze od Pani szans na wygraną w totolotka. I to jest rzeczywistość, a to, co pokazuje wideo na YouTube, chociaż było zdarzeniem rzeczywistym, jest przecież fałszem. Bo każde życie karmi się innym życiem, taka jest okrutna natura samego życia.

Tak samo ludzie, pomimo cywilizacji, kultury, nauki i tak dalej, ludzie też co jakiś czas masowo wyrzynają się nawzajem nie gorzej od mrówek czy innych szerszeni, prawda? Co prawda już nie pożeramy się nawzajem od kilku tysięcy lat, a nawet zabijanie innych nauczyliśmy się zawsze w jakiś sposób „owijać w bawełnę”, wymyślamy coraz to nowe, satysfakcjonujące nas usprawiedliwienia tych rzezi i robimy to prawie zawsze „w imię czegoś”, ale robimy to tylko dlatego, bo mamy lepiej rozwinięte mózgi od lwów czy szerszeni i stąd potrzebujemy wymówek – dla uspokojenia własnej świadomości. Ale sam akt zabijania nie jest niczym innym niż wojna różnych gatunków zwierząt o dostęp do terenu żerowania, czy też nawet prewencyjne niszczenie jajeczek lub zabijanie przedstawicieli nawet własnego gatunku tylko z innej grupy, gdy tamte stają się zbyt liczne. Dla samej zasady usuwania obcych, bo nawet bezrozumne mrówki przecież wiedzą, że nadmiar mrowisk w tym samym terenie jest śmiertelnym zagrożeniem dla nich samych, więc czasami wyrzynają się nawzajem nie z głodu, ale z poczucia zagrożenia. Jak ludzie. Taka jest natura.

„Żyj i daj żyć innym” nie jest więc takie proste, a przy okazji – nie jest to też równoznaczne z jednym z przykazań Pani wiary, mam oczywiście na myśli „Nie zabijaj”, które podobno też zależy tylko od interpretacji wyznawcy. Czy Pani jada mięso, czy jest może wegetarianką lub weganką?

— To ja miałam zadawać Panu pytania, a nie odwrotnie.

— Ale moje pytania są także odpowiedziami na to, o co Pani pyta […]

— Wspomniał Pan o „piątym przykazaniu pochodzącym z mojej”, a nie „naszej” religii. Nie jest Pan katolikiem?

— Jak ogromną większość Polaków, tak i moi Rodzice wychowywali mnie najlepiej jak mogli na prawego Polaka, Chrześcijanina i katolika. […]
Wiara i religie były, są i zawsze będą potrzebne ludziom, gdyż większość przedstawicieli naszego gatunku przecież nie potrafi nawet samemu zadecydować, co mają zjeść danego dnia, a co dopiero zastanowić się nad tym, czy to co robią jest dobre czy złe dla nich samych, o innych nawet nie wspominając […] Bez wątpienia gdyby kiedyś nie powstały żadne religie, [to] bylibyśmy nadal wyprostowanymi małpami walącymi upolowane zwierzęta i siebie nawzajem maczugami po łbach. […]

Zgodnie z nauką nie mamy żadnych dowodów na istnienie Pana Boga, ani też na brak Jego istnienia (proszę nawet nie wspominać w tym miejscu o Emmanuelu Kancie, bo to osobny temat). Osobiście mam ogromną nadzieję, że jestem w błędzie co do roli Pana Boga w naszym życiu, […] Jeśli musiałbym w tej chwili jakoś siebie określić, to częściowy agnostyk byłby w pewnym sensie najbliższy prawdzie; uważam po prostu, że ja, że my jako ludzkość jesteśmy nadal zbyt głupi, aby dyskutować o Bogu. Oczywiście wydaje nam się, dokładnie tak samo jak wydawało się każdemu poprzedniemu pokoleniu naszych przodków, że wiedza i nauka w obecnych czasach są już tak fantastycznie rozwinięte, że zjedliśmy wszystkie rozumy. A przecież nadal jesteśmy głupi jak tabaka w rogu; każde nowe pokolenie jest ociupinkę mniej głupie od poprzedniego, bo przejmuje całą naszą wiedzę i dodaje do tego własną, ale przecież w takim tempie nawet tysiące lat nie wystarczą, aby poznać choćby naszą własną planetę, bo przecież nadal nie wiemy o niej prawie nic pewnego, prawda? Nawet nie mamy pewności, po czym chodzimy, co tak naprawdę jest we wnętrzu Ziemi. Ba! Nie wiemy nawet tak prozaicznych rzeczy, jak to, czy Ziemi wnętrze jest płynne czy stałe. Z resztą po co zagłębiać się do wnętrza, my przecież nie wiemy nawet co znajduje się na dnie oceanów, a więc zaledwie na naskórku naszej planety. Więc co tu mówić o nieskończonych przestrzeniach wszechświata? Zapewniam Panią, że nawet za dziesięć tysięcy lat, jeśliby nasz gatunek miał aż tak długo przetrwać, ludzie nadal nie będą w stanie odpowiedzieć na tak z pozoru dziecinne pytanie jak „skąd się to wszystko wzięło?”, a więc de facto pytanie o Boga. A skądś przecież musiało się wziąć, prawda? […]

— To proste, oczywiście od Boga, ale najwyraźniej zmusza mnie Pan w tej chwili do przyjęcia roli adwokata diabła, więc dopowiem: Wielki Wybuch …

— Owszem, Big–Bang! i powstał wszechświat, jaki znamy, a właściwie nie znamy, tylko sobie wyobrażamy. Ale co było przed Big–Bangiem, co lub kto zainicjował ten Wielki Wybuch? No właśnie. W tym momencie wszelkie teorie naukowe są niczym innym, niż wiarą w istnienie Pana Boga, gdyż idąc poza Wielki Wybuch niczego już nie można potwierdzić ani zaprzeczyć żadną rzeczywistą nauką, a wszystkie teorie, choćby najlepsze, są nie do udowodnienia. A to jest już przecież dokładnie to samo, co wiara.
Wszechświat skądś się wziął i niezaprzeczalnie istnieje, bo sami codziennie odczuwamy jego mikroskopijny fragment. I tylko to wiemy z absolutną pewnością, a zarazem jest to wszystko, co wiemy z absolutną pewnością […]
Nie pamiętam kto to kiedyś powiedział, ale miał absolutną rację: brak zwątpienia jest cechą tylko ludzi bardzo młodych. Tak więc moim zdaniem wszelkie dyskusje o zagadce naszego istnienia, obojętnie czy mówimy o Bogu, czy też nazywamy to Wielkim Wybuchem, teorią strun czy jakąkolwiek inną teorią „naukową” jakich fizycy jeszcze wiele wymyślą i ogłoszą, na obecnym poziomie naszej nauki i wiedzy ludzkości i jeszcze przez długie tysiąclecia przyszłości jest i będzie tylko przelewaniem pustego w próżne – bo każda z nich opiera się na wierze w teorię lub religię, a nie na faktach, które można potwierdzić empirycznie. Więc może zmieńmy temat?

— Przykro mi, że nie jest Pan wierzący.

— Przecież jestem wierzący, wierzę, że wszechświat został stworzony, bo sam nie mógł się stworzyć, gdyż byłoby to co najmniej nielogiczne. W przeciwieństwie do Pani uważam jedynie, że nie wiem jak został stworzony, lub przez Kogo. Mówię jedynie o tym, że żadna religia ani żadna nauka nie jest w stanie tego wyjaśnić, ale wszyscy chcą abym „wierzył” w ich dogmaty lub teorie i to jest dla mnie absurdalne podejście do tych spraw. […] Chyba rozczarowałem Panią?

— Zaskoczył mnie Pan. Nigdy nie domyślałabym się z Pańskich tekstów, że jest Pan ateistą, to znaczy przepraszam – agnostykiem.

— Bo nie pluję na Kościół, czy ogólnie na Chrześcijaństwo? Zapewniam Panią, że żaden normalny, logicznie myślący i nawet najzagorzalszy ateista nigdy tego nie robi, gdyż większość logicznie myślących ludzi niewierzących ma z reguły ogromny szacunek do religii. A tym bardziej agnostycy. Tylko lewackie potomstwo marksizmu-leninizmu i ich płatni propagandyści tak robią, zgodnie z ich wytycznymi, które z resztą mają tyle wspólnego z ateizmem, co utopijny komunizm Marksa i Engelsa miał wspólnego z komunizmem praktycznym w ZSRS, czy choćby w PRL.

— Wróćmy więc do polityki. Czym był dla Pana PRL?

— Aż tak stary nie jestem, […] Jeżeli jednak chciała Pani tym pytaniem sprowokować mnie do do jakiegoś negowania, czy też otwartego plucia na PRL, to chyba zszokuję Panią ponownie, twierdząc, że od okresu PRL–u bardziej mierzi mnie pierwsze ćwierćwiecze Trzeciej Rzeczypospolitej, gdyż w całej ponad tysiącletniej historii Polski nigdy nie było bardziej zakłamanych, oszukanych i skorumpowanych rządów i nigdy nie było większego bezprawia w Polsce, niż to było właśnie w początkowym okresie istnienia III RP. To było najbardziej zmarnowane ćwierćwiecze w historii Polski. Nawet nie mówię, aby porównywać początki III RP z okresem istnienia II RP,  bo to jak niebo i ziemia, ale porównajmy tylko zmiany, jakie zaszły w Polsce choćby w pierwszym dwudziestoleciu PRL między 1945 a 1965, z pierwszymi dwiema dekadami istnienia Trzeciej RP. Czy może Pani wymienić coś, cokolwiek, co powstało w ciągu pierwszych 20 lat istnienia III RP i nadal istnieje i będzie służyło następnym pokoleniom?

— Musiałabym się dobrze zastanowić.

— Nie musi Pani, bo nic takiego nie powstało. Obojętnie jak długo zastanawiałaby się Pani, to i tak nic takiego nie znajdzie, bo nic takiego po prostu nie ma. Prędzej znajdzie Pani mnóstwo przykładów na to, co ubyło w pierwszym dwudziestoleciu III RP, niż przybyło, ale to też osobny temat. Dlatego powiedziałem, że to było zmarnowane ćwierćwiecze. [To była] Absolutna czarna dziura w rozwoju Polski. Jednak chwilowy zastój w rozwoju – bo ćwierć wieku to dosłownie chwilka w skali państwa – nie jest wcale dziwny; takie okresy zawsze zdarzały się w historii każdego kraju. To systematyczny demontaż własnego państwa, jakiego w tamtym czasie dokonywały pseudo-polskie rządy, które masowo likwidowały to, co Polacy stworzyli w czasach II RP i PRL – droga Pani, coś takiego po prostu nigdy wcześniej nie wydarzyło się w naszej historii!

Komuchy w PRL byli służącymi ZSRS i oni sami i my wszyscy to wiedzieliśmy, ale nawet wśród nich zdarzały się przypadki wierzgania pod tą sowiecką uprzężą, prawda? Nawet gdy przefarbowali się w pseudodemokratów i okradli nowo tworzoną III RP ze wszystkiego, co im się wtedy udało, było to też w pewnym sensie zrozumiałe, bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że to są zdrajcy i właśnie tego należało po nich oczekiwać. Oni sami także przeważnie nie udawali żadnych patriotów, przynajmniej jeszcze nie wtedy.

Natomiast tego, co złodzieje i zdrajcy z PO–PSL robili w swoich ostatnich 8 latach rządów w tej niby wolnej, istniejącej już od 2 dekad Trzeciej RP, tego po prostu nie można porównać z niczym innym w naszej historii. Tak bezczelnego oszustwa i złodziejstwa nie było w naszej historii. Nigdy.
Systematyczny demontaż państwa polskiego pod rządami PO–PSL można porównać jedynie do okupacji niemieckiej, odbiegającej od niemieckich rządów okupacyjnych tzw. Generalnej Guberni…

— Nie przesadza Pan? Za rządów PO–PSL nie mordowano ludzi.

— …odbiegającej od niemieckich rządów GG jedynie brakiem masowych rozstrzeliwań Polaków, które z resztą za każdym razem były przecież usankcjonowane i zgodne z prawami narzuconymi przez niemieckiego okupanta. W PRL także nikogo nie mordowano, przynajmniej tak jest to pamiętane przez społeczeństwo (poza tzw. „wypadkami” i „zdarzeniami” w Poznaniu, Gdańsku, Radomiu itd.), a jednak lista ofiar polskojęzycznych komunistów jest bardzo długa i wcale nie kończy się na księdzu Popiełuszce, bo w rzeczywistości trwa nadal i pomimo zmiany PRL na III RP wiele ofiar należałoby przypisać do PRL pomimo ich zaistnienia już w III RP, jak np. śmierć Jaroszewiczów, która była przecież celowo spektakularną kontynuacją czystek Kiszczaka, mającą pokazać innym nieposłusznym, że pomimo upadku PRL to on i jego ludzie rządzą w III RP i nikt im nie podskoczy. Nie pierwszym, ale pierwszym głośnym morderstwem III RP była śmierć pana Michała Falzmanna w 1991 roku. Od tego czasu lista „seryjnych samobójców” III RP to już kilkaset nazwisk i to samych tylko ludzi znanych. O szaraczkach, którzy mieli pecha bycia np. przypadkowymi świadkami tego czy owego, po czym popełnili „samobójstwa”, o nich nigdy się nie dowiemy. O dostrzeżonej nawet przez media fali „seryjnych samobójców” po tzw. „katastrofie smoleńskiej” nie chcę nawet zaczynać, bo nasza rozmowa potrwa parę godzin.

— Głosował Pan na PiS?

— Niestety tak.

— Dlaczego „niestety”?

— Bo to przecież były wybory samorządowe. W takich wyborach powinienem był, teoretycznie, głosować na przedstawiciela z mojego regionu, który ma najlepszy i najbardziej mi odpowiadający plan rządzenia w najbliższych latach w moim mieście, okręgu, regionie czy województwie. W praktyce jednak oboje wiemy, jak wyglądają wybory samorządowe w polskim systemie wyborczym: kandydaci pochodzą z różnych zakątków Polski i nie mają nic wspólnego z miejscowymi wyborcami, bo są z tzw. nadania partyjnego. To chory system, który jest jedną z pozostałości po PRL i ustaleniach okrągłego kantu w Magdalence. Tylko JOW–y [jednomandatowe okręgi wyborcze – red. ITP] mogą to zmienić, ale żeby to zrozumieć społeczeństwo najpierw musi dorosnąć do demokracji.

Właściwie to musi najpierw nauczyć się, co to jest demokracja, na czym polega. Trudno jednak uczyć się demokracji na takim systemie wyborczym. Bo to, co mamy obecnie w III RP to nie jest żadna demokracja, to pogranicze oligarchii w formie zinstytucjonalizowanej, partiokracja. Najgorsze w tym systemie jest to, że aby go zmienić potrzebna jest większość sejmowa, a w sejmie zasiadają jedynie przedstawiciele partii, zaś JOW–y nie są w interesie żadnej partii bez wyjątku. Więc bez jakiejś – ogólnie mówiąc – rewolucji raczej nigdy nie pozbędziemy się tego obrzydliwego, śmiechu wartego systemu wyborczego, oficjalnie zwanego „demokratycznym” chyba dla przekory lub innego makiawelicznego powodu. Ale to już osobny temat [śmiech]

— Wkrótce wybory parlamentarne. Na kogo będzie Pan głosował?

— Jeszcze nie wiem. Ze wszystkich najbardziej odpowiadają mi niektórzy [kandydaci] z Konfederacji, jednak wiem, że właśnie z powodu tego oszukańczego systemu wyborczego jaki mamy, każdy głos oddany na Konfederację będzie odpowiednikiem wielu głosów odebranych PiS-owi, bo jestem przekonany, że Konfederacja wejdzie do Sejmu. Więc prawdopodobnie zagłosuję jednak na kandydata PiS.

— Każdy wyborca ma tylko jeden głos, więc oddając swój głos na kandydata Konfederacji „odbierze” Pan tylko jeden głos PiS-owi.

— Najwyraźniej nie rozumie Pani, jak działa proporcjonalny system wyborczy. Wbrew wątpliwościom wielu ludzi z prawej strony uważam, że Konfederacji uda się przekroczyć próg wyborczy i w kilku okręgach wygra kilku, może z 5 posłów Konfederacji. A więc będzie to pięciu mniej posłów PiS, bo wyborcy PiS i Konfederacji to podobne grupy (podobni pod tym względem, że żaden z nich nigdy nie zagłosowałaby na kandydatów bandy PO–KO–PSL). Tym samym PiS, aby nadrobić te 5 straconych miejsc w Sejmie, musiałoby więc wygrać te miejsca w innych okręgach wyborczych „odbierając je” PO–KO–PSL, a żeby to zrobić w obecnym systemie proporcjonalnym PiS będzie potrzebował kilkakrotnie więcej głosów dla tych 5 kandydatów, niż potrzebuje dla nich Konfederacja.

— Nadal nie rozumiem. Jeden wyborca to jeden głos…

— To naprawdę proste. Pani z pewnością myśli o wyborach w kategoriach JOW–ów czyli wyborów bezpośrednich, gdzie rzeczywiście 1 wyborca to 1 głos na 1 kandydata, i tak też chyba wszyscy mamy „wybory” zakodowane w umysłach, bo w taki mniej–więcej sposób jest to wmawiane nam w szkołach, mediach i całej tej propagandzie.

Jednak w proporcjonalnym systemie wyborczym to iluzja, wcale tak nie jest. […] Wprowadzenie do Sejmu nowych, małych partii odbywa się w takim systemie zawsze z mniejszą lub większą, ale zawsze znaczącą stratą dla większych partii. Dlatego każdy głos oddany np. na Konfederację będzie odpowiednikiem może dwóch, a może więcej głosów odebranych PiS–owi, zależnie od okręgu. Na tym właśnie polega oszustwo wyborów proporcjonalnych.

W wyborach bezpośrednich nie byłoby to możliwe, bo uczciwie policzono by głosy kandydatów ze wszystkich partii według liczby głosów zebranych przez poszczególnych kandydatów. Nie wspominając już o fakcie, że żaden z kandydatów nie musiałby być z nadania partyjnego. W tym chorym, oszukańczym „proporcjonalnym” systemie wyborczym jaki jest u nas praktykowany, wyborcy w rzeczywistości nie głosują przecież na kandydatów tylko na partie, a władzę nierzadko obejmują rządy, które wcale nie zostały wybrane przez głosujących!

— Czyli to tak, jak z wyborami w USA. Donald Trump przegrał tam w liczbach bezwzględnych, ale dzięki pośrednikom–elektorom jednak wygrał wybory.

— Analogia jest jak najbardziej odpowiednia, chociaż w szczegółach to zupełnie różne systemy wyborcze. […] Czyli jednak zrozumiała Pani, o czym mówiłem.

— Zrozumiałam sens tego co Pan mówi. Szczegółami i analizą liczb zajmę się po spisaniu naszej rozmowy.

— Proszę tak zrobić. Zawsze uważam, że każdy powinien samemu sprawdzać wszystkie informacje. Niestety większość ludzi przyjmuje wszystko jak leci, bez najmniejszego wysiłku sprawdzenia czegokolwiek i to też jest wielki paradoks współczesności. Jak nigdy wcześniej w historii, obecnie mamy dostęp do praktycznie ogromnej większości zasobów wiedzy zebranej przez ludzkość, a bardzo rzadko kto z tego korzysta. Internet w krótkim czasie stał się publicznym ściekiem, do którego każdy sra, sika i pluje kiedy mu się chce. Zupełne zaprzeczenie tego, czym miał być i początkowo nawet był. Tak samo jest ze współczesną pseudo–demokracją; gdyby któryś ze starożytnych Greków zmartwychwstał i zobaczył naszą współczesną „demokrację” opartą na tych wszystkich szemranych systemach wyborczych, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że nazwałby to oszustwem i wszczął rewolucję przeciw partyjnej dyktaturze.

— Jednak proporcjonalne systemy wyborcze obowiązują wszędzie na świecie. Pańskim zdaniem to oszustwo?

— Przede wszystkim: nie wszędzie na świecie. Na przykład Szwajcaria jest jednym z ostatnich społeczeństw nadal żyjących w prawdziwej demokracji. Ale zdaje się, że wyczułem chyba nutkę przekąsu w Pani głosie, gdy powiedziała Pani „oszustwo”. Czy według Pani nie jest oszustwem, gdy dzięki takim koślawym, pseudo–demokratycznym systemom wyborczym np. Donald Trump został oficjalnie wybrany prezydentem USA – wbrew wyborowi większości wyborców, którzy zagłosowali przecież na Hillary Clinton?

— Jak pamiętam, był Pan zagorzałym przeciwnikiem Clintonowej. Teraz wolałby Pan ją zamiast Trumpa?

— Oczywiście, że nie, wolę kogokolwiek od tej zakłamanej, wściekłej suki Clinton. Stwierdzam jedynie fakt, że większość amerykańskich wyborców oddała głosy na Hillary Clinton, a nie na Trumpa. I nie była to wcale jakaś niewielka większość, to było ponad 2 procent i 3 miliony więcej głosów oddanych na Clinton. A wygrał Trump (i dzięki Bogu), co jednak najlepiej świadczy o tym, jak chory jest każdy proporcjonalny system wyborczy. Więc powtórzę: to jest oszustwo.

— Kończąc wątek o polityce, ostatnie pytanie: kto wygra w wyborach parlamentarnych?

— Przecież Pani wie.

— Ale chcę to usłyszeć od Pana.

— Prawo i Sprawiedliwość wygra z pewnością, prawdopodobnie w wielkim stylu, zdobywając większość konstytucyjną i dzięki temu w końcu pozbędziemy się tej pokracznej, PO–KO–munistycznej konstytucji, pan Macierewicz przeprowadzi odkładaną od 30 lat lustrację, ludzie Ziobry w końcu wyhodują jaja i postawią Tuska w stan oskarżenia, a może nawet zdążą go zamknąć za zdradę stanu… ale to tylko wtedy jeśli PiS zdobędzie większość konstytucyjną. Bo jeśli, nie daj Boże, PiS jej nie zdobędzie, to będzie to ostatnia kadencja rządów PiS.

— Dlaczego ostatnia?

— Bo po kolejnych czterech latach niemożliwych do przeprowadzenia – gdyż ciągle blokowanych przez „opozycję totalną” – reform państwa, bez pokazania, że sprawiedliwość jest jednak możliwa i posadzenia złodziei i zdrajców za kratkami, w wyborach w 2024 społeczeństwo uzna, że taka sytuacja to wina PiS–u, a nie „opozycji”. Społeczeństwo zawsze wini obecnie rządzących, przeszłość lub przyczyny rzadko kto pamięta i na tym bazuje przecież cała obecna propaganda PO–KO–PSL. Nie wiem, czy Pani zauważyła, ale przez ostatnie 4 lata rządy PiS dotarły już prawie do limitu swych możliwości, bo bez zmiany konstytucji niemożliwe będzie urzeczywistnienie choćby tzw. programu „Cela+”. Dlatego wygrana PiS–u większością konstytucyjną będzie w tych wyborach sprawą kluczową nie tylko dla PiS, ale i dla przyszłości Polski za 5 czy 10 lat. Inaczej wszystko, co robi PiS, co PiS zrobiło, okażą się pobożnymi życzeniami, gdyż pierwszy nie–PiS–owski rząd po prostu „odkręci” i unieważni wszystko to, co rządy PiS dotąd zrobiły i III RP wróci do swej chorej „normy”. Aby zmiany były trwałe potrzebna jest więc nowa Konstytucja która uniemożliwi im „odkręcenie” tego wszystkiego, gdyż ta, którą mamy w spadku po „okrągłym stole” to – jak ja to mówię niby satyrycznie, ale ze smutkiem – to praktycznie tylko dwa artykuły: pierwszy i ostatni tej garbatej konstytucji mówią, że…

— …że „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. To chyba najbardziej popularny z Pańskich rysunków jakie u nas się pojawiły. Ostatnio gdy sprawdzałam, a było to jeszcze w ubiegłym roku, miał grubo ponad pół miliona odsłon.

— Grafik. To grafika komputerowa, nie rysunek. Nie maluję ani nie rysuję, wszystko jest robione na komputerach.

— No tak. Od kiedy Pan robi te grafiki?

— Chyba tak długo, jak długo mam komputery. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich nauczyłem się używać był Windowsowy Paint, wtedy jeszcze nazywał się Paintbrush. Do dzisiaj niezastąpiony jeśli chcemy zrobić coś na szybko, np. dodać dymka do fotki.

— Pan nadal używa Painta?!

— Oczywiście. Dlaczego mam odpalać Photoshopa, jeśli w parę sekund mogę zrobić to samo w Paintcie?

— To ma sens, ale mimo wszystko: Paint?… doprawdy jestem zaskoczona. Chyba nikt by się nie przyznał, że używa Painta.

— Bo to amatorska wiocha? Majkrosoftowy syf i prymityw? To wszystko prawda, ale co z tego? Żeby dopisać coś śmiesznego lub kąśliwego do jakiejś fotki naprawdę niepotrzebne jest żadne profesjonalne studio Adobe.

Powiem tak: zanim nawet mój najnowszy, wypasiony komp[uter] załaduje suitę Adobe, ja już mam to skończone na Paintcie. Powiem więcej: w większości siedzę na Linuksie i często brak mi tego majkrosoftowego prymitywa. Mam tam GIMPy i inne, ale to nie to samo. To także kwestia przyzwyczajenia, jak myślę.

Oczywiście, gdy tworzę coś od podstaw, a nie dodaję tylko dymka z tekstem do już istniejącego obrazka, to suita Adobe jest wtedy niezastąpiona.

— Teraz „siedzi” Pan na Linuksie czy Windowsie?

— Zwykle na Linuksie, ale specjalnie dla Pani kupiłem laptopa z Windowsem.

— Pan żartuje?

— Chciała Pani poważny wywiad, więc nie, nie żartuję.

— Proszę wyjaśnić.

— Szkoda czasu, to zbyteczne.

— Nalegam?

— [bardzo teatralne, głębokie westchnienie] Jak Pani pamięta, jak zwykle odmówiłem jakiejkolwiek rozmowy przez Skype. Ale potem zmieniłem zdanie. Bo przyszło mi do głowy bardzo proste rozwiązanie problemu zachowania anonimowości. Byłem wtedy w Berlinie i wyszukałem sklepik z używanymi gratami elektronicznymi i kupiłem sobie na zapas kilka starych laptopów „na wagę” za 100 Euro. To starocie, żaden normalny Linux na tym nie pojedzie (chyba że jakiś archaiczny), ale wgranie Windows 7 i Skype nie było problemem i oto rozmawiamy. Oczywiście nie powiem gdzie jestem i jak się łączymy, nie wiem jaki mój IP adres widzi Pani u siebie, ale zapewniam, że nie jestem teraz w Berlinie ani w Niemczech. Nawet jeśli Pani byłaby z CIA i mając ekskluzywny dostęp do Echelona dzięki temu wydobyła nawet ID i numer procesora i wszystkich innych elementów tego laptopa, to przecież ja nigdy wcześniej jego nie używałem, więc co najwyżej mogłaby Pani namierzyć jego poprzedniego właściciela, prawda? A po naszej rozmowie po prostu go dokładnie zniszczę. Laptop jednorazowego użytku!
[śmiech]
Jakich to czasów dożyliśmy, nieprawdaż?

— To bardziej niż trochę przekracza mój zasób wiedzy o komputerach.

— A większość Czytelników wie na ten temat pewnie jeszcze mniej od Pani, dlatego z góry uprzedzałem, że to zbyteczne [poruszanie tego tematu]. Ale skoro już to zaczęliśmy… Dzięki zdrajcy Snowdenowi od dobrych kilku lat wiemy już, że każdy, kto używa internetu, jest namierzany przez system Echelon, a najprawdopodobniej także inne, nowsze systemy, których nazw i możliwości nawet jeszcze nie znamy. Dopóki nie pojawi się nowy zdrajca i nie ujawni tych informacji, możemy jedynie domyślać się ich obecności, gdyż potwierdzają to chociażby wykryte dotąd, ostatnio nagminne infiltracje sieci Tor (co m.in. było przyczyną zaprzestania przeze mnie używania jakichkolwiek kont „des-a” nawet przez Tora, jak to robiłem jeszcze do zeszłego roku aby np. odpowiedzieć na pytanie czy komentarz). Ale to całkiem osobny temat, więc zawężmy się tylko na tym, co wiemy na pewno dzięki Snowdenowi, czyli starym Echelonie.

Tak więc wystarczy, żeby tylko raz zalogowała się Pani np. na fejsbuku, aby Echelon natychmiast zanotował wszystkie Pani dane z fejsbuka i przypisał je do danych tego konkretnego urządzenia, z którego się Pani tam zalogowała, bo te oczywiście zebrał najpierw, już w chwili Pani pierwszego połączenia się z internetem. Czyli posiada nie tylko adresy MAC i IP komputera, ale też np. unikalny numer procesora w komputerze, oraz wiele innych podobnych danych, dzięki którym za każdym następnym razem – nawet gdyby Pani już nigdy więcej nie zalogowała się z tego komputera do żadnego fejsbuka i nigdzie indziej – to dzięki tym raz zebranym danym Echelon zawsze Panią rozpozna w tłumie użytkowników sieci, nawet gdy jest Pani niby–anonimowym, nigdzie nie zalogowanym użytkownikiem. Przepraszam, muszę uściślić: Echelon zawsze rozpozna Pani urządzenia, które Pani używa, jak komputer, laptop, telefon, i zawsze będzie je przypisywał do wiadomego mu (z Pani zalogowania się na fejsbuku) użytkownika Anna P., a przynajmniej będzie tak robił do czasu, dopóki ktoś inny nie zaloguje się z Pani urządzenia. Wtedy dane tego urządzenia przypisze także tej drugiej osobie. Śledząc użytkowników sieci zapisuje także tzw. „behavioral pattern”, czyli sposób Pani poruszania się po sieci. Dzięki temu jest w stanie odróżnić Panią od np. Pani męża, nawet gdy oboje anonimowo używacie tego samego komputera…

— W jaki sposób?

— Przecież przed chwilą to powiedziałem: „behavioral pattern”, wzorzec zachowań. Prosty jego przykład: Pani z pewnością nie raz kliknęła w reklamy zawierające jakieś ciuchy, podczas gdy Pani mąż nigdy nie kliknąłby w taką reklamę. Na tym to polega, w ogromnym uproszczeniu oczywiście.

Tak więc nawet będąc anonimowym użytkownikiem sieci, nigdzie nie zalogowanym, w ten sposób zdradza Pani swoje własne cechy odróżniające ją od innych użytkowników sieci. Nie trzeba ukończyć psychologii aby wiedzieć, że osoba odwiedzająca witrynę kolorowych fatałaszków to prawie z całą pewnością kobieta, a osoba przeglądająca witrynę z wynikami meczów ligowych czy boksu to prawie z całą pewnością mężczyzna, prawda? A Echelon jest tak zaprogramowany, że pod kątem „behavioral pattern” nie tylko śledzi, ale zapamiętuje, zapisuje praktycznie na zawsze wszystkie ruchy użytkowników, dzięki czemu jest w stanie stworzyć ogromnie dokładną psychologiczną sylwetkę każdego użytkownika sieci, o jakim ma dane. A ponieważ nikt z nas nie używa jednorazowych komputerów ani telefonów, to obojętnie jak byśmy się starali, jest to niemożliwe, aby Echelon nie zebrał w krótkim czasie całkiem grubej „teczki” informacji na każdego z nas. Można powiedzieć, że Echelon wie więcej o wielu użytkowników sieci, niż najlepszy nawet psychiatra byłby w stanie wydobyć ze swych pacjentów.

— To przerażające!

— Taka jest rzeczywistość, niestety. A właściwie nie, co ja mówię [śmiech], taka była rzeczywistość w roku 2013 (proszę to podkreślić), gdy Edward Snowden uciekł z USA i ujawnił to wszystko. Jak jest obecnie nikt nie wie, być może tylko szefowie wywiadu czy głowy największych państw, chociaż czasem wydaje mi się, że nawet i oni być może już nad tym nie panują. W każdym razie dzisiaj, 6 lat później, może być tylko gorzej. […]

Tego laptopa, po zainstalowaniu Windozy, połączyłem z siecią pierwszy raz może 15 minut przed naszą rozmową, bo musiałem stworzyć sobie fikcyjne konto w Microsoft żeby użyć Skypa. Oczywiście nie u siebie w domu, tylko z publicznego punktu dostępu w innym mieście i miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Więc nawet jeżeli Echelon lub inny nowszy system zaraz po podłączeniu do sieci był w stanie przejrzeć dane tego laptopa nawet przez sieć Tor – a zawsze zakładam, że jeśli jest taka możliwość, to z pewnością została zrobiona – to jedyne osoby, do których może przypisać wszelką identyfikację tego laptopa jest moje dopiero co utworzone, fikcyjne konto Skype w Microsofcie, oraz osoby, do których ten laptop kiedyś należał. Mnie, mam na myśli mojej prawdziwej osoby, nie ma w tym nigdzie, a po zakończeniu naszej rozmowy konto Skype, przez które z Panią rozmawiam, nie będzie nigdy więcej użyte, a laptop zostanie dokładnie zniszczony.

— Laptop jednorazowego użytku. Teraz rozumiem.

— To dobrze. Proszę mi więc także uwierzyć, że jeśli komuś rzeczywiście zależy na znalezieniu kim Pani jest (lub ja), to jest to jedynie kwestią dostępnych tej osobie środków. Bo jedyną możliwością zachowania względnej anonimowości byłoby tylko i wyłącznie nieużywanie internetu w ogóle. Ja zdaję sobie z tego sprawę, oczywiście, ale jako że nie mam żadnych powiązań politycznych, militarnych czy innych takich, więc zakładam, że jako zwykły „nikt” raczej nie stanowię żadnego obiektu zainteresowania dla kogokolwiek, no może poza paroma starymi ubekami urażonymi moimi tekstami. Ale oni – jestem przekonany – nie posiadają ani takich środków, ani wpływów, aby podczas naszej rozmowy mogli sobie użyć Echelona do namierzenia geolokalizacji tego konkretnego laptopa, a następnie przeszukania zapisów kamer z ostatniej godziny w pobliżu miejsca, gdzie teraz znajduje się ten laptop, wytypowania z tych zapisów obrazów osób, którymi mogę być ja, porównania danych tych osób z bazami danych telemetrycznych i fotograficznych w celu negatywnej selekcji (czyli odrzucenia wszystkich osób znanych i szukania tych nieznanych) i zawężenia przeszukiwania do tej ostatniej nierozpoznanej osoby, którą najprawdopodobniej byłbym ja. Mając już obraz mojej fizjonomii musieliby przeszukać bazy danych z fotografiami z praw jazdy czy paszportów aby odnaleźć moje dane. I zapewne to wszystko mogłoby i nastąpiłoby szybciej, niż ja o tym Pani w tej chwili mówię – gdyby tylko komuś wystarczająco wpływowemu lub wysoko postawionemu na tym zależało. Jeszcze raz podkreślam, musiałby to być ktoś naprawdę dysponujący wielkim zakresem uprawnień i władzy odpowiadającej np. szefostwu CIA … Stąd nigdy nie twierdzę, że jestem w stanie zachować swoją prywatność i anonimowość. Jednak nie sądzę, abym stanowił wystarczający powód zainteresowań jakichkolwiek szczególnie wysoko postawionych służb, które posiadają lub mają dostęp do takich możliwości. Dlatego zgodziłem się na tę rozmowę i stąd ten laptop jednorazowego użytku, który w połączeniu z moimi zwyczajowymi środkami ostrożności są najprawdopodobniej wystarczającymi środkami zabezpieczenia przed dawnymi ubekami i im podobnymi płotkami. [śmiech]

— Skoro jednak nie ma Pan nic „na sumieniu” to po co ta cała, za przeproszeniem, paranoja z anonimowością?

— Z tego samego powodu, dla którego Pani także nie podpisuje się prawdziwym imieniem i nazwiskiem, tylko pseudonimem „Anna Pomorska”. Dlaczego Pani to robi? Nie nie, proszę mi nie odpowiadać, to było retoryczne – ja wiem, że Pani robi to w celu uniknięcia potencjalnych kłopotów, prawda? Czyli po to, aby jakiś otumaniony propagandą NaTemata lewacki idiota czy inny czerwony bachor lub czytelnik gazowni nie podpalił Pani samochodu na parkingu, żeby nikt nie groził Pani córce w szkole odwetem za Pani opinie, wreszcie po to, żeby jakiś urażony prawdą gnojek z ubeckiej rodzinki nie ciągał Pani po „niezawisłych” sądach za obrazę pamięci jego ukochanego tatulka czy dziadziusia, który kiedyś był ubeckim bydlakiem, a Pani tylko stwierdziła ten fakt lub wyciagnęła na jaw. Bo nawet jeśliby Pani sprawę wygrała w tych naszych „niezawisłych” sądach, to i tak byłoby to zmarnowanie wielu nerwów, czasu i być może pieniędzy, prawda?

— Prawda.

— No więc ja robię tak samo jak Pani i większość ludzi, bo kto chociaż raz nie zamieścił gdzieś anonimowego komentarza w sieci z dokładnie tych samych powodów, prawda? Tylko ja robię to trochę lepiej, bo wiem jak to robić lepiej, a Pani nie wie. Jednak powody i cele mamy dokładnie takie same: z góry zapobiec potencjalnym kłopotom, bo jeśli znamy kogoś dane personalne, to takiej osobie można bardzo, bardzo łatwo sprawić wiele kłopotów, od fałszywych donosów choćby do skarbówki zaczynając, poprzez groźby i szkody materialne i tak dalej. A lewactwo uwielbia i – jak przecież wiemy – nadal praktykuje metody swoich ubeckich przodków włącznie z aktami fizycznej przemocy i z pewnością nigdy ich nie zaprzestanie.

— Tak… czyli to by było na tyle w temacie „paranoja”, bo właśnie unieważnił Pan cały szereg pytań, jakie chciałam Panu zadać.

— Bardzo mi przykro?

— Proszę nie żartować. Czyli, jak rozumiem, np. nigdy nie używa Pan fejsbuka?

— Źle Pani rozumie. Używam fejsbuka tak samo, jak wszyscy. No, prawie tak samo.

— Znowu mnie Pan zaskoczył.

— Bo Pani chyba uważa mnie za kogoś ukrywającego się czy nie wiem kogo, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Ale proszę pomyśleć logicznie: gdybym ukrywał się, to mieszkając w Europie czy innej Ameryce i nie używając fejsbuka przez tyle lat przecież natychmiast musiałbym stać się podejrzanym dla różnych służb!

Oczywiście jako „Digitale Scriptor” nigdzie nie istnieję. Natomiast ja jako rzeczywista osoba, mam przecież rodzinę, przyjaciół, dość obszerne grono towarzyskie, a skoro rodzina i znajomi są na fejsbuku, więc oczywiście i ja tam jestem. Ale też nie znaczy to, że poza moimi podstawowymi danymi jest tam wiele informacji o mnie. W przeciwieństwie do wielu z moich znajomych nie ma tam całego mojego życia w najdrobniejszych szczegółach podpartych słitfociami. Ja wiem jak działa internet i dlatego nigdy dobrowolnie nie zamieściłem w sieci niczego bardziej osobistego niż imię i nazwisko, lub to, co i tak wyszłoby na jaw na profilach znajomych, jak np. szkoły do których chodziłem.
Po prostu traktuję fejsbuka dokładnie tak, czym jest: publicznie dostępnym narzędziem kontaktu. Z podkreśleniem słowa publiczne, w sensie, że każdy może tam zobaczyć i przeczytać wszystko, co kiedykolwiek tam zamieściliśmy. Jeżeli o tym pamiętamy i nie zamieszczamy tam niczego prywatnego, niczego osobistego, nie używamy żadnych z jego szpiegowskich apek i po prostu traktujemy fejsbuka dosłownie jak ścianę koło trzepaka na podwórku z lat naszej młodości, na której każdy mógł kredą napisać co chciał i każdy inny mógł to przeczytać – to fejsbuk nigdy nie będzie dla nas żadnym zagrożeniem.

Niestety, większość z moich znajomych, pomimo ostrzeżeń (nie ode mnie – ja od dawna już staram się nikomu ze znajomych nie „psuć humoru głupotami” w społecznościówkach i tylko „lajkuję” ich posty czy fotki i nic więcej), naprawdę większość z nich w ogóle o tym nie myśli i często odnoszę wrażenie, że nawet nie chcą o tym wiedzieć. Co jest, moim zdaniem, bardziej przerażające od samego faktu inwigilacji społeczeństw przez takiego fejsbuka czy Google, o służbach różnych krajów nie mówiąc.

DOKOŃCZENIE ROZMOWY W NOWYM ROKU TUTAJ



Rozmowa i transkrypcja © Anna Pomorska
opublikowano 28 grudnia 2019
specjalnie dla Ilustrowany Tygodnik Polski²:
tiny.cc/itp2





[…] = obszerniejsze fragmenty, które po transkrypcji zapisu rozmowy zostały usunięte z tekstu przez Pana Digitale Scriptora.

Ilustracja: © DeS specjalnie dla ITP²


UAKTUALNIENIE: 2020-01-02-00:27 CET / A.P. [dodano link do dokończenia]

4 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chociaż z wieloma opiniami tego pana się nie zgadzam to muszę przyznać że posługuje się piękną polszczyzną aż miło czytać!

    OdpowiedzUsuń
  3. WEZ TY .EBNIJ SIE W DEKIEL PO.EBIE!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. ”nie mamy żadnych dowodów na istnienie Pana Boga, ani też na brak Jego istnienia”
    FUNDAMENTALNY BŁĄD W LOGICE. NIE MOŻNA UDOWODNIĆ NIEISTNIENIA CZEGOŚ, MOŻNA DOWIEŚĆ JEDYNIE ISTNIENIE CZEGOŚ

    OdpowiedzUsuń

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2