OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O fałszywej tradycji politycznej, straszliwej – i przegranej – walce z golonką, oraz pisarze i ch…je, pisarki na turkusowych kanapach, kult Piłsudskiego, kryteria dobrej zabawy i chybiony tytuł

Kryteria dobrej zabawy


Wydawnictwa, jak wiadomo od dawna, służą do tego, by uczyć i bawić jednocześnie. Warunkiem, który musi być spełniony, aby misja weszła w fazę realizacji jest atrakcyjność treści i edycji takiego wydawnictwa. Tę zaś można osiągać na najróżniejsze sposoby, z których część ma charakter nieformalnej umowy. To znaczy, grupa osób, posiadających dostęp do kanałów dystrybucji może się umówić, że absolutne śmieci, będą od teraz lansowane jako cud, miód, ultramaryna, bo jest na to budżet. To się wielokrotnie zdarzało i zawsze wiązało się z pojawieniem się na rynku jakichś nowych graczy. W misji wydawnictw jest jednak drugie dno. Za nauką i zabawą, kryje się propaganda, często polityczna, ale częściej obyczajowa. Cechą propagandy jest masowość. Ona musi być dystrybuowana masowo. To zaś unieważnia zarówno budżety jak i umowy przeznaczane na towar o obniżonej jakości i zawyżonej cenie, który sprzedawany jest za pomocą tak zwanych nowych kryteriów estetycznych. Propaganda bowiem współczesna jest propagandą elitarną. Nie ma dziś mowy o tym, by docierać do masowego czytelnika przy pomocy czytelni ludowych, gdzie leżą książki oprawne w gazetę. Do misji takich jak zmiana kryteriów oceny powołuje się znawców, czasem określanych jako krytycy, a czasem jako eksperci, czasem też jako profesorowie. Ich rzeczywistym zadaniem zaś, jest tłumaczenie nieśmiesznych dowcipów. Nic ponadto. I my ów proceder oglądamy w zasadzie bez przerwy. Ma on różne poziomy, od poziomu najwyższego, czyli lansowania grafików z ASP rozmazujących odchody po papierze zaczynając, na autorach nieśmiesznych historyjek rysowanych lub pisanych na zamówienie kończąc. Czy publiczność to widzi? Oczywiście, że widzi, ale nie wie co zrobić, albowiem poczynania te mają jeszcze jeden wątek. Ich powodzenie gwarantowane jest dzięki temu, że z rynku usuwa się jakość, której zaprzeczyć nie można. To łatwe, jeśli ktoś dysponuje kanałami dystrybucji. Po prostu stawia się zaporowe warunki cenowe i mowy nie ma rzecz jasna o tym, by taki ciekawy produkt doczekał się recenzji, a jeśli już to takiej, o jakiej pisałem tu wczoraj. Zaniżanie poziomu wszystkiego wokół ma swoją cenę. To znaczy ludzie, którzy temu patronują, sami nie chcą być zdegradowani, ale uniknąć tego nie mogą. Mogą się tylko łudzić, że zamykając się w coraz szczuplejszych gremiach ocalą swoją pozycję i swoje życie. Nie ocalą. Zdefasonowanie rynku komunikacji, zakończy się ich unieważnieniem. Z prostego powodu – skoro można wykreować z niczego autorów i grafików, to można też ekspertów. Kryteria będą dowolne i płynne, a tworzyć się będą w wyniku walk frakcyjnych w organizacjach dystrybuujących propagandę w Polsce. No, ale to nie jest nasze zmartwienie. My mamy inne.

Jadę jutro na targi do Łodzi, które potrwają do niedzieli. Nie będę miał ze sobą komiksu Sacco di Roma, który przyjedzie tu dopiero w poniedziałek. Będę miał za to dużo książek dobrej jakości, w tym niektóre po mocno zaniżonej cenie. Na tych targach, podobnie jak na wszystkich innych odbywa się prezentacja tego wszystkiego o czym tu mówię. I śmiem twierdzić, że jestem jedynym wydawnictwem, które nie próbuje wciskać tam czytelnikowi kitu. Nie wiem jak to tam będzie w tej Łodzi, bo jadę tam drugi raz dopiero. Liczę, że będzie lepiej niż w zeszłym roku. Obecność moja na tych i innych targach jest konieczna, albowiem tylko takie imprezy – unikające celebryckiego zadęcia, dają jakąś szansę na dotarcie do czytelnika poszukującego, który nie jest w stanie uwierzyć, że Bonda to pisarka, a Twardoch to jej męski odpowiednik. Targi w Krakowie czy w Warszawie na Stadionie takiej szansy nie dają. To jest katastrofa, jak wszyscy wiemy. Mimo to one istnieją i trwają dzięki sile bezwładu jak sądzę. Co jakiś czas bowiem organizatorzy próbują mnie nakłonić do udziału w jednej czy drugiej imprezie – a byłem na obydwu – proponując mi jakieś rzekome stoiska za przystępną cenę. To nie są żadne stoiska, ale kawałki powyginanej blachy postawione na podłodze bez żadnego wspornika, w cenie 1200 zł za sztukę. Nie ma mowy, żebym się dał na to nabrać. Organizatorzy imprez takich jak ta w Łodzi, jak te w Poznaniu czy Białymstoku, mają co prawda przymus zapraszania tych wszystkich celebrytów kanciarzy, ale nie mogą zrezygnować z wydawnictw takich jak moje, bo impreza straci sens. Wszystkich zaś nie uda się przekonać, że od tego i tego dnia, nie ma już w Polsce innych autorów niż ci lansowani przez gazownię. Ponadto treści produkowane przez tych ludzi mijają się zwyczajnie z praktyką dnia codziennego. Pisaliśmy już o tym wielokrotnie i nie ma się co powtarzać.

Doświadczenia jednak dni ostatnich skłaniają mnie ku takiej oto refleksji – ludzie dystrybuujący propagandę masową mogą pokładać nadzieję w tak zwanych grupach fanów. Fanów, których miłość i przywiązanie ciągnie się, hen, hen, poza grób. Zaglądałem wczoraj, dla przykładu na forum fanów Zbigniewa Nienackiego. Bardzo ciekawe doświadczenie, muszę przyznać. Ciekawe, bo pokazuje nam jak treści nędzne, oszukane, spreparowane, nieautentyczne, utrzymywane są przy życiu samym tylko ogniem serc. To jest w mojej ocenie dziwne, zważywszy na słabość tych treści i wygląda po prostu jak kult czasów dawno minionych i takich samych wzruszeń, które były od samego początku skłamane. Czy to jest metoda na utrzymanie przy życiu współczesnych pisarzy celebrytów? Moim zdaniem nie. Jeśli ktoś pisze powieści musi spełnić kilka warunków. Musi mieć wyrazistą postać w centrum i trochę mniej wyraziste postacie wokół. Musi też serwować ludziom wzruszenia, które tkwią głęboko w ich sercach, jak kryształki oliwinu w bryłach bazaltu. Potrzebna mu więc jest jakaś intuicja. I tym, co by o nim nie mówić, zajmował się Nienacki. Czynił to po swojemu, ale ludziom, szczególnie samotnym i skrzywdzonym nie trzeba wiele, by wymyślić sobie cały świat. Na tym właśnie bazują słabi pisarze i oszuści matrymonialni. Żaden ze współczesnych autorów realizujących wytyczne propagandowe nie jest w stanie wymyślić, ani bohatera ani intrygi. Może to co najwyżej od kogoś przepisać, ale i tak nie ma to znaczenia, albowiem ich celem jest coraz to szybsze i coraz to bardziej powierzchowne opisywanie przeniewierstw Polaków, dokonywanych w czasie II wojny i tuż po niej. Nic innego nie ma znaczenia, całe te setki stron zasmarowywane przez Bondę, to masa tabulettae. Chodzi tylko o to, by przemycić w tym treści dotyczące Burego. To samo jest z Twardochem i innymi. Jestem pewien, że im się nie uda. Ci ludzie od Nienackiego mnie o tym wczoraj przekonali. To jest niemożliwe, żeby powstało kiedyś jakieś forum wielbicieli Twardocha. No chyba, że Bundestag wyasygnuje na to specjalny budżet i zatrudni Mroza do moderacji. Inaczej to nie pojedzie. Wszyscy ci ludzie unoszą się w przestrzeni jak za wcześniej obudzone motyle – w przeczuciu śmierci. Niby świeci słońce i niby jest ciepło, ale to przecież dopiero luty.

Ja zaś mogę Wam obiecać, że nigdy nie zniżę się do tego, by wymyślić coś tak pretensjonalnego i powtarzalnego jak serie literackie, postaram się też, by nigdy, do samej mojej śmierci, nie zabrakło tu różnych niespodzianek.




Dlaczego Baśń socjalistyczna jest tytułem chybionym?


Doszliśmy do bardzo, w mojej ocenie, istotnego momentu w naszej wspólnej tutaj przygodzie. Do takiego mianowicie, że ja powinienem wszystkim dziękować, za to, że przychodzą na spotkania ze mną i zaglądają tu na blog, a do tego jeszcze powinienem niektórych przepraszać, za to, że biorąc za przykład ich uwagi dokonałem jakichś szerszych syntez dotyczących poglądów i pobłądzeń Polaków. To jest w mojej ocenie niezwykłe. Oświadczam więc, że nikomu nie będę dziękował i nikogo nie będę przepraszał. Nie ma żadnego przymusu przebywania w moim towarzystwie, co zawsze podkreślałem. Jest całkowita wolność wyboru i każdy może sam decydować czy spędza czas ze mną, czy może woli posłuchać kogoś innego. To jest – takie postawienie sprawy – jedyna uczciwa formuła. Nie mogę też słuchać, a takie głosy dochodzą do mnie, gdzieś z offu, że są jakieś środowiska, które może i zaprosiłby mnie na pogadankę, ale ktoś tam nie chce, komuś się nie podoba, bo wiadomo, że mogę coś chlapnąć, albo już chlapnąłem, albo też nie akceptuję całego garnituru osób, które w projekt są zaangażowane lub też zwróciłem uwagę, że jedna czy dwie osoby z szacownego jakiegoś gremium wykonują publicznie ruchy średnio dla przeciętnego odbiorcy zrozumiałe. Proszę Państwa, nie podsyłajcie mi takich komunikatów. Po prostu mnie nie zapraszajcie. Ja kiedyś, w czasach, gdy Polonia Christiana zapraszała mnie na pogadanki z Grzegorzem Braunem, miałem do takich spraw cierpliwość. Straciłem ją jednak. Dwóch kolegów z Polonii, Piotrek i Arek, na pewno zapraszaliby mnie kiedy tylko nadarzyłaby się jakaś stosowna okazja, bez względu na różnice w poglądach, które występują zawsze. No, ale są też osoby, które mnie tam nie znosiły i nie chciały, żebym bywał. Powodem była moja niejasna sytuacja osobista, czyli brak ślubu kościelnego. Powód ten był dęty, zważywszy na to, jak wówczas wyglądała sytuacja Grzegorza Brauna, o której nigdy nie wspomniałem, dopóki nie zostałem przez tę sytuację zaatakowany. Właściwie wtedy też milczałem, bo cóż to miało niby za znaczenie? Tym mniejsze ma dzisiaj. Uważam, że podnoszenie takich kwestii – bo komuś się z jakichś przyczyn nie podobam – jest formułą fałszywą, służącą tylko temu, by znaleźć wiarygodny dla publiczności pretekst wykluczenia. Dlaczego tak? Otóż dlatego, że tak zwane formuły kontrowersyjne, gwarantujące zainteresowanie publiczności, emocje i jakieś tam zyski, są w Polszcze naszej zmonopolizowane, przez środowisko, które wzajemnie się dobrze rozpoznaje, a które ja rozpoznaję tylko częściowo. Monopol ten został złamany przed laty, w wyniku totalnego zwycięstwa formatu zwanego PO, kiedy to trzeba było otworzyć śluzy i wpuścić na rynek treści jakąś nową krew. Potem znowu te śluzy zamknięto. No i wtedy okazało się, że w tym na pół zarośniętym stawie pełnym zaprzyjaźnionych żabek, kumaków, karasi i wędkarzy, współpracujących w najlepszej zgodzie, leżę jeszcze ja. Jak ten sum Holdegron w bajce o rozbójniku Rumcajsie. Nie da się mnie nie zauważyć. Wierzcie mi, że ja sam chętnie bym zniknął, ale nie ma w okolicy innego akwenu. Pomyślałem, że jak zorganizuję te konferencje, to będę miał swoją przestrzeń, w której zapanują moje zasady. Okazuje się, że nie jest to jednak takie proste, ale kierunek jest dobry i będzie kontynuowany. W pozostałych obszarach aktywności, które wynajmuję, płacąc za to przecież niemałe pieniądze, czuję się coraz dziwniej. Nie rozumiem bowiem dlaczego, po wykonaniu tej monstrualnej pracy, jaka została tu odwalona, muszę jeszcze się z czegoś tłumaczyć? Nie zachowuję się jakoś szczególnie ekstrawagancko, nie wygłupiam się, jestem przewidywalny i opanowany. Dlaczego więc, komentując różne kwestie, mam potem za to przepraszać? Albo się z tego tłumaczyć?

Chcę podkreślić, że nie jest to problem moich osobistych relacji z czytelnikami. To jest problem dotyczący organizacji sprzedaży i pozyskiwania nabywców. I dlatego o tym piszę. Zaraz przejdę do szczegółów.

Dwóch kolegów próbowało podjąć tu dyskusję o zamachu na prezydenta Narutowicza, poprosiłem, żeby przestali i miałem w mojej ocenie dobry powód. Już zaznaczyłem w II tomie Baśni socjalistycznej jak sprawy się miały z tym zamachem, a w tomie III, wręcz wyłożyłem kawę na ławę. Wiem w jakich rejestrach toczą się dyskusje o tym zamachu i nie ma mowy, żebym mnie tam coś zdziwiło. To jest temat ściśle kontrolowany i nawet ci, którym się wydaje, że odkrywają jakieś nieznane lądy, idą po prostu na pasku moderatorów tej dyskusji. Nikomu się tego wytłumaczyć nie da, albowiem propaganda działa tak, że uruchamia osobiste zaangażowanie i chęć wykazania się jakąś aktywnością na wskazanych przez dystrybutorów propagandy kierunkach. W II tomie socjalizmu opisana jest kwestia podziałów politycznych w rodzinach Narutowiczów, Piłsudskich i Szeptyckich, ale nikt tej dyskusji nie podejmuje w sposób taki, jak to zostało tam przeze mnie zaproponowane. Ona jest podejmowana, rzecz jasna, ale w formułach bliskich panu Baliszewskiemu. To znaczy całkowicie przekłamanych. Im więcej zaś nowych, ciekawych szczegółów się pojawia, tym intensywniejszy staje się ten przymus dyskutowania, aż dochodzimy do całkowitego chaosu, w którym nie jesteśmy w stanie rozpoznać kto swój a kto obcy. Podkreślam więc jeszcze raz, to co napisałem wczoraj – istotnym momentem psychologicznym jest w sprawie Narutowicza wskazanie sprawcy moralnego i na dodatek jeszcze usprawiedliwienie sprawcy faktycznego. To się odbywa na naszych oczach. O gen. Hallerze wielu ludzi nie myśli, albo myśli z pogardą, a inni ludzie idą palić świeczki na grobie Niewiadomskiego. I jeszcze czują z nim wspólnotę jakąś. Trudno doprawdy o większe obłąkanie, pogubienie i szał. Zamach na Narutowicza został zorganizowany po to, by był pretekst do wymordowania posłów prawicy. Koniec, kropka. Innego powodu nie było. Nasz problem zaś dziś zasadza się na tym, w jaki sposób nie dopuścić do tego, by z owego ambarasu wyglądającego jak niedoszły zamach stanu, nie wyjęto Daszyńskiego, który – w opinii autorów siedzących głębiej w tematyce – ów zamach stanu odwołał, nazywając go prowokacją. Czy ktoś za tę prowokację odpowiedział? Rzecz jasna nie.

Dyskusja pod wczorajszym tekstem przekonała mnie ostatecznie, że żadnych sensownych omówień tej tematyki nie będzie, albowiem hołd jaki czytelnicy naszych blogów oddają, skierowany jest albo ku wyginanym niczym miękki, cynowy drut, narracjom medialnym, albo ku jakiemuś niepojętemu estetyzmowi, który został przeze mnie gdzieś tam naruszony. Do tego jeszcze doszła próba strolowania notki poprzez wstawienie tam informacji o polskim złocie, które płynie do kraju. Nikt nie odniósł się do tematu, a jeśli próbował to właśnie w ten sposób, który nie może być tu podnoszony.

Proszę Państwa, wielkim nakładem sił i środków wydałem trzy, bardzo kontrowersyjne książki, w których znajduje się mnóstwo tropów i mnóstwo trupów, że tak sobie ponuro zażartuję, które zasługują na uwagę. Nic z tego, dokładnie nic, nie przedostało się do dyskusji na blogach. Wczorajsza zaś próba zorganizowania takiej dyskusji, zakończyła się klęską. Ta trzecia książka, o której mówię, oprócz rzecz jasna dwóch tomów socjalizmu, to autobiografia Ignacego Mościckiego, od której włos się może zjeżyć na głowie. Jest to jedna z najsłabiej sprzedających się książek w naszym sklepie. Dzieje się tak, dlatego, że ja sam, nie mam żadnej możliwości, by zmienić obowiązujące medialne narracje, które organizują hierarchie publiczności na rynku. Jestem za słaby. Mogę tylko, powołując się na artykuły prasowe, wskazywać, że to wszystko nieprawda. Nie wzbudzę tym jednak zainteresowania, albowiem moje treści są poza widmem medialnym, a nawet poza dyskusją u szwagra na imieninach. Nikt się w ich blasku nie ogrzeje i nikt nie zrobi towarzyskiego sukcesu. Ja doskonale rozumiem niechęć do podejmowania różnych tematów w formułach przeze mnie zaproponowanych, ale na litość, nie mogę przecież jeszcze za te formuły przepraszać, tłumaczyć się z nich i pozwalać, żeby się tu ktoś powoływał na Baliszewskiego, bo sobie akurat coś przypomniał i mogą być, wiecie, jajca….Tego po mnie nie oczekujcie.

Gawędy, które proponuje są wadliwe, także z innego powodu. One zaprzeczają sensowności i intensywności widocznych podziałów politycznych, a co za tym idzie wskazują na to, że rzeczywiste podziały są gdzie indziej. Są ukryte i nie mogą być ujawnione. To już jest dla przeciętnego odbiorcy, który marzy o tym tylko, by stanąć po właściwej stronie i poczuć wiatr w husarskich skrzydłach, stanowczo za wiele. Okay, moja odpowiedź na tę postawę jest jedna – zmienimy ofertę. Nie odbędzie się to szybko, bo wydawnictwo jest nawą niesłychanie trudną do manewrowania i ciężką do tego, niczym średniowieczna galera. Zmienimy ją jednak.

Nikt nie będzie czytał książek o socjalizmie, albowiem zawarta w nich ocena faktów, nie zgrywa się z formułą, którą ludziom do wierzenie podsuwają media. I tego dołu ja, autor i wydawca, zasypać nie potrafię. Istnieje jednak poważna obawa, że dół ten zostanie zasypany śmieciami.

Ludzie oczekują czegoś do wierzenia, a nie czegoś, co im wiarę utrudnia. I nic z tym zrobić się nie da. Praktyka rynkowa wskazuje jednak, że nawet treści entuzjastyczne dotyczące historii, budzą zainteresowanie tylko przez moment. Ja próbuję się z tej pułapki wydostać przekładając treści z I tomu Baśni polskich do plików audio. Rozpoczniemy ten projekt po nowym roku. Czy to coś da? Nie wiem. Podejrzewam, a właściwie jestem pewien, iż sprawy na rynku zmierzają w takim oto kierunku – towarem jest autor, a nie książka. To co jest w książce, ma znaczenie trzeciorzędne, albowiem książka jest za gruba żeby ją czytać. Trzeba treści z książek – które służą do tego tylko, by wskazać towar właściwy czyli autorów – przełożyć na dyskusję w mediach. Jak się domyślacie, ja do takiej dyskusji zaproszony nie zostanę. Pozostanie mi więc przełożenie tych treści na aranżacje słowno muzyczne, co też uczynię. Walczyć trzeba do końca. Jeśli zaś idzie o mój występ w Akademii Wnet, powiem tak, jeśliby moje wydawnictwo padło, albo gdybym zrobił serię jakichś głupstw i doprowadził firmę do krachu, nikt nie będzie miał dla mnie krzty współczucia, ani dobrego słowa. Wykazuję się za dużą aktywnością i każdy będzie czekał, aż znów coś wymyślę. O tym jednak, że mam rację, przekonają się wszyscy wkrótce. I to na przykładzie, który wzbudzi współczucie, litość i zainteresowanie wszystkich. Będzie to w momencie, kiedy wydamy kolejną książkę Szymona Modzelewskiego i ona zrobi klapę. Z powodów, które tu wyżej opisałem. Wtedy dopiero będzie płacz i zgrzytanie zębów. Niech mi nikt jednak nie zarzuca wówczas, że to moja wina, bo nie dość, że nic nie zrobiłem, to jeszcze nikogo nie ostrzegłem.

Z książkami jest tak, że kiedy się już je napisze, muszą być wydane. Potem dopiero zaczyna się ambaras. Potem wpływają tu dobre rady i pouczenia, co też należy, albo należało zrobić, żeby było lepiej. Wygląda na to, że aby sprzedać I i II tom socjalizmu powinienem wpuścić tu Dariusza Baliszewskiego. Tak to widzą niektórzy. Niedoczekanie.




Pisarze i ch…je


Mimo kilkukrotnego już wezwania mnie do opamiętania, nie zamierzam wcale przestać. Nie mogę przyjąć proponowanych przez życzliwe przecież osoby argumentów, albowiem, nawet najbardziej życzliwi ludzie nie widzą wszystkich kontekstów mojej pracy. Proszę Państwa, jeśli nie będę wskazywał, czasem nawet gwałtownie, takich momentów, które w istocie tę pracę paraliżują i odbierają jej sens, mogę się już pakować i zmieniać zawód. Nie pierwszy raz zresztą. Może kogoś to zdziwi, ale ja nie jestem autorem tej miary co Sławomir Koper i nie będę ze swadą opisywał intymnego życia przedwojennych pułkowników, wskazując, przy tym jeszcze, że ja też tak mogę. To nie jest droga, którą wybrałem. Nie mogę też, stanąć do jakiejś dyskusji, w której – pozostańmy przy przykładzie zamachu na Narutowicza – podnoszone będą wszystkie komunistyczne i lewicowe fejki, po to, by okazało się po raz kolejny, że racja i prawda nie są wcale takie jednoznaczne. Otóż są. Jeśli za każdym razem nie będziemy przypominać o tym, że Niewiadomski nie miał znajomych na prawicy, że na okres trzech dni przed zamachem na prezydenta wymieniono ministra spraw wewnętrznych, który potem, po zamachu majowym został wojewodą krakowskim, a podnosić będziemy sprawy takie, jak to, że uzbrojony rzekomo tłum ciskał w powóz prezydenta bryłami lodu, to będziemy w czarnej dupie. Bardzo przepraszam Panie. Jak ktoś jest uzbrojony to strzela, a nie rzuca bryłami lodu. Sieć, księgarnie, uniwersytety, media, wszystko jest pełne kłamliwych narracji dotyczących tego zamachu. Tak się dzieje, albowiem jest to kłamstwo założycielskiej II RP. Nieliczne publikacje wskazujące, że mogło być inaczej, są marginalizowane. Moja książka, podnosi kwestie rzeczywistego sprawstwa i rzeczywistej odpowiedzialności za zamach raz jeszcze. I co? Przychodzi jeden z kolegów i pisze, że on nie może dyskutować, bo nie miał czasu jej przeczytać? A ja mam się na to uśmiechnąć i powiedzieć – super, cieszę się bardzo – tak? Może kiedyś pan ją jednak przeczyta. Okay, jak tak właśnie mówię, bo nie mogę nikogo do niczego przymuszać, ale widząc jak wygląda sprzedaż tej książki i innych podobnych tytułów, zabieram się za zmianę oferty i skierowanie tej nowej oferty do innego całkiem odbiorcy. O czym zresztą powiedziałem wczoraj w pogadance, którą nagrałem u Michała.

Podkreślę więc raz jeszcze – przestrzeń wokół nas jest pełna kłamliwej propagandy produkowanej w najróżniejszych formach, a opisującej zamach na Narutowicza. Ten zamach i postaci z nim związane są bardzo wygodną i sprytną pułapką na ludzi o poglądach konserwatywnych. Jest to pułapka psychologiczna. Wystarczy bowiem, że ktoś zacznie mówić cokolwiek o Gabrielu Narutowiczu, a natychmiast dyżurni konserwatyści polecą palić świeczki na grobie Niewiadomskiego, żeby w ten sposób wyrazić swój konserwatyzm. Inne sposoby jego wyrażania nie są bowiem im dostępne. Nigdy z tego nie wyjdziemy. Podkreślam – nigdy. Uczestnicząc zaś w tej hucpie i podnosząc podrzucane nam pod nogi argumenty czynimy z siebie durniów.

Wczoraj Tomek przesłał mi skan ze strony książki Marka Krajewskiego, słynnego autora kryminałów. Dostał tę książkę w gratisie, w Biedronce, miała uszkodzoną okładkę i była wydana tak nędznie, że powinna być sprzedawana po 10 zł, a wydawca i pośrednicy i tak zacieraliby ręce z uciechy. Książka ta jednak, kosztowała w detalu 39,90. Nosi ona tytuł „Dziewczyna o czterech palcach” i opowiada o momencie historycznym, najbardziej nas dziś interesującym. Ja zacytuję ten fragment, który zaznaczył Tomek, w całości go zacytuję, chociaż jest długi.

– Wczoraj odbyło się zaprzysiężenie nowego prezydenta Narutowicza – Swolkień ciężko sapnął wypuszczając nosem dym. – Gen. Haller idol endeków wezwał do blokady sejmu, aby nie dopuścić do zaprzysiężenia. Na ulicach dwupiętrowe barykady. Hordy akolitów generała nie złożyły broni. Wciąż przetaczają się ulicami Warszawy, walą laskami każdego, kogo wezmą za Żyda i wydzierają się, że Narutowicz to mason i żydowski pachołek. Nie jest im łatwo, bo socjaliści organizują kontrdemonstracje i ścierają się z nimi ostro. Broń palna jest w użyciu. Wczoraj został zastrzelony jeden z socjalistów. Pełno rannych. Sędziwy starzec, poseł Limanowski, sponiewierany okrutnie. Prezydent Narutowicz opluwany i atakowany bryłami lodu. Policjanci widząc znieważanie głowy państwa ani drgnęli. Dzisiaj do dymisji podaje się minister spraw wewnętrznych Kamieński. W kraju strajki i zamieszki. Sowieci zacierają ręce. W tej sytuacji oczy wszystkich kierują się ku naczelnikowi państwa. Jest on w stanie silnego napięcia duchowego. Dlatego odrzuca z pogardą wszelkie drobne sprawy, które mu przeszkadzają w podejmowaniu kluczowych decyzji. Na przykład kpi sobie z zamachu, jaki szykował na niego Niewiadomski. Uważa go za wariata i tylko najżarliwsze prośby moje sprawiły, że nie kazał go puścić wolno. W tej sytuacji nie dziwi, że marszałek nie chce rozdrapywania innej drobnej sprawy, jaką jest samobójstwo kapitana Buki. Nie życzy on sobie stanowczo, by w tej napiętej sytuacji padał cień na jednego z jego dawnych, zaufanych oficerów. Przeciwnicy polityczni, zwłaszcza nienawistnicy endeccy, natychmiast by to propagandowo wykorzystali. Zakomunikował swoją decyzję w tej sprawie na specjalnym zebraniu, na którym byłem ja i szef dwójki pułkownik Matuszewski.

Napiszę najpierw, co wobec takiego zestawu kłamstw, przeinaczeń i demaskacji robi polski prawicowy konserwatysta. Zgadniecie? Na pewno tak. Leci na cmentarza zapalić świeczkę prześladowanemu przez piłsudczyków Niewiadomskiemu.

Idźmy po kolei analizując szczegóły tego opisu, a najlepsze zostawmy sobie na koniec. Zaprzysiężenie prezydenta odbyło się 11 grudnia, a więc opis dotyczy słów wygłoszonych 12 grudnia 1922 roku. Generał Haller nie wezwał do blokady sejmu, ale do uznania legalnie wybranego prezydenta. Na placu Aleksandra, a potem Trzech Krzyży ustawiono niewielką barykadę z ławek, która została przez policję usunięta. Akolici Hallera nie mieli w ogóle broni, a harcerze, którym generał przewodził salutowali na widok powozu, wiozącego Narutowicza. Socjaliści zorganizowali kontrdemonstrację, a na drugi dzień ogłosili strajk powszechny, który sparaliżował miasto. Prawicowe gazety wyszły w zmniejszonych nakładach, lewicowe w zwykłych. Demonstracji lewicy przewodzili radni miasta Warszawy – Józef Łokietek, szef bojówki PPS, Łukasz Siemiątkowski – słynny tata Tasiemka i Marcel Piłacki, wszyscy byli uzbrojeni, a Piłacki strzelał do tłumu. Nieznani sprawcy, albowiem prawica nie miała broni, zastrzelili robotnika niosącego sztandar. Był to Jan Kałuszewski, który brał udział w wojnie bolszewickiej, po stronie bolszewików. Potem zaś, jak gdyby nigdy nic, wrócił do Warszawy, żeby pomieszkać. Akurat jego wyznaczono do tego, by niósł sztandar.

Bolesław Limanowski został zatrzymany w bramie razem z Daszyńskim i Rajmundem Jaworowskim. To oni terroryzowali endeków, a nie endecy ich, albowiem Daszyński miał w ręku rewolwer. Była to jedyna broń palna na całym placu Aleksandra w owym dniu, znajdująca się w rękach prywatnych. Nie liczę bowiem broni funkcjonariuszy i karabinów maszynowych stojących na rogu Pięknej i Alei Ujazdowskich. Daszyński trzymał studentów na muszce, aż się do znudziło Jaworowskiemu, który wyszedł z tej bramy nie niepokojony przez nikogo i poszedł zatelefonować do pobliskiej apteki. Zadzwonił do OKR-u, do Adama Szczypiorskiego, ojca Andrzeja, sławnego powojennego pisarza, który to Adam zdążył być jeszcze współtwórcą KOR. Powiedział mu, żeby wezwał towarzyszy Piłackiego, Siemiątkowskiego i Łokcia oraz ogłosił strajk powszechny. Oceniam ten strajk jako próbę zamachu stanu podjętą wobec wybranych przez prawicę wyborów. Lodem w prezydenta rzucali policyjni prowokatorzy. W tym kobieta podająca się najpierw za siostrę, a potem za córkę Józefa Hallera. Generał nie miał ani siostry, ani córki. Minister Kamieński nie podał się do dymisji, ale został odwołany. Jego miejsce zajął Ludwik Darowski, który był ministrem przez jeden dzień, a jak chcą inni przez trzy dni – do samego zamachu. Po maju 1926 roku Darowski był na krótko zatrzymany, a potem został wojewodą krakowskim.

Sowieci nie mogli zacierać rąk, albowiem jeden z nich maszerował na czele demonstracji PPS, razem z odzianym w futro i melonik towarzyszem Piłackim. To tyle jeśli idzie o kłamstwa. Teraz demaskacje. Przysięgam, że nic nie wiedziałem o tym, jakoby na kilka dni przed zamachem na Narutowicza, Niewiadomski został zatrzymany przez defensywę, którą kierował Marian Swolkień, a następnie wypuszczony w dzień zaprzysiężenia Narutowicza, na osobiste polecenie Piłsudskiego. To jest moim zdaniem informacja druzgocąca, która nie pozostawia żadnych możliwości interpretacyjnych. Nie wiem kim był kapitan Buka, nie wiem czy nie jest to czasem postać fikcyjna. Przyjrzyjmy się nazwiskom widocznym na końcu. Ignacy Matuszewski to bohater, który poniósł śmierć za Polskę, tocząc zażartą prasową kampanię z bolszewikami zainstalowanymi w Nowym Jorku. Wcześniej był jednym z tych ludzi, którzy mieli doprowadzić do buntu w korpusie Dowbora i do rozstrzelania generała. Zostawmy go na boku tym razem. Marian Swolkień jest o wiele ciekawszy. Był to twórca i szef defensywy, którego miałem pozostawić na absolutny deser sprzedażowy, ale niech tam. I tak wszyscy o nim piszą. Marian Swolkień wykonywał swoje obowiązki w II RP do maja 1926 roku, kiedy to został zwolniony ze służby. Przypomnę – był to twórca i wieloletni szef słynnej Defy, który pięć dni przed zamachem na Narutowicza wypuścił z aresztu Niewiadomskiego na rozkaz Piłsudskiego. O czym donosi nam słynny pisarz Marek Krajewski. Co się stało z Marianem po wojnie? A nic. Dożył lat pięćdziesiątych, był przewodniczącym PTTK w Grodzisku Mazowieckim i szefem komisji budżetowej powiatu. Nie więziono go, ani nie torturowano. Obok, w Podkowie Leśnej, mieszkał kolega biurowy Eligiusza Niewiadomskiego, Jan Skotnicki, autor wspaniałych wspomnień. Marian Swolkień, opisywany jest przez historyków i popularyzatorów jako postać wyjątkowa, człowiek przebiegły, inteligentny, sprytny i wzór do naśladowania. Niestety nie mogę Wam zalinkować jego biografii z PSB, bo strona słownika jest akurat w remoncie i być może po jego ukończeniu coś się w tej biografii zmieni. Całe szczęście, mam ten opis skopiowany i wejdzie on do III tomu socjalizmu. I wyobraźcie sobie, że nikt zupełnie nie zadaje pytania – bracia jak to jest, że Fieldorf poszedł na zesłanie i do piachu, to samo Pilecki, Łupaszka i inni, a Marian Swolkień, szef cywilnego kontrwywiadu mający tropić bolszewików, spokojnie dożył swoich dni licząc wpływy do kasy powiatowej w Grodzisku Mazowieckim? Nikogo to, dacie wiarę, nie interesuje. To jest fakt nie budzący żadnych wątpliwości. Mało tego, są tacy, co stawiają pana Mariana za wzór do naśladowania. Dodam jeszcze iż dziwne wydaje mi się, że mając za zadanie tropienie bolszewików Marian Swolkień nie wytropił tego Kałuszewskiego, który razem z radnym Piłackim szedł na czele antyendeckiego pochodu. Dziwne, nie?




O fałszywej tradycji politycznej


Kontrowersje wokół moich ostatnich tekstów nie są dla mnie do końca zrozumiałe, ale postanowiłem się do nich odnieść, albowiem dobrze jest wyjaśnić wszystko, choć jak zwykle nie ma nadziei, że zostanie to właściwie zrozumiane.

Proszę Państwa, od jakiegoś czasu moim poczynaniom nie towarzyszy entuzjazm. To jest mało widoczne, choć taki, na przykład Michał, powtarza mi ciągle, że jednak jest i to za bardzo. Nie jest. Wiem o tym na pewno. Towarzyszy im za to troska o przyszłość i przekonanie, że ostatnie pomysły na podniesienie sprzedaży zakończyły się niepowodzeniem. Mam zwyczaj myśleć uporczywie o różnych sprawach, dopóki nie znajdą one zadowalającego mnie finału. Okoliczności nie mają wpływu na to myślenie, żadne okoliczności, nawet te szczęśliwe. Ja wiem oczywiście, że mój występ w Akademii Wnet bardzo się wszystkim podobał, że były oklaski i przyszło tam mnóstwo ludzi życzliwych, którym podobało się to co mówię. No i wskutek mojej oceny sytuacji wyrażonej w tekstach dzień i dwa dni po spotkaniu, ludzie ci poczuli się dotknięci. Bardzo wszystkich przepraszam. Chcę wyraźnie powiedzieć, że mało mam okazji do tego, by gdzieś bywać poza domem i biurem. Kiedy więc pojawia się taka sytuacja, zwykle staje się ona przedmiotem analiz, których dokonuję w skali trochę ją przekraczającej. Rozumiem, że wszyscy chcą dla mnie dobrze, rozumiem, że się podobało, rozumiem, że były oklaski. Chodzi jednak o to iż nawet najbardziej życzliwie nastawione osoby, nie mogą teraz, choćby nie wiem co, pomóc wydawnictwu i odwrócić tendencji, która pcha nas wprost ku katastrofie. To mogę zrobić tylko ja, konstruując nową ofertę i wychodząc z nią do innego czytelnika. To może, wielokrotnie już tak bywało, zniechęcić tych oddanych czytelników, którzy zorganizowali się wokół promowanych przeze mnie treści. I nie będzie w tym niczyjej winy. Tak już jest. Nie możecie mnie jednak Państwo oceniać za to, że próbuję wyjść z pułapki po swojemu, bez oglądania się na dobre rady. Zawsze bowiem tak czyniłem. Nie mogę też stać się zakładnikiem własnej publiczności, bo to – choćby nie wiem jak świetnie wyglądało teraz – skończy się tak, jak się kończy zawsze – zniechęceniem tej publiczności. To jest pewne jak wschód i zachód słońca.

W czasie spotkania w Akademii Wnet, mieliśmy sytuację modelową. Życzliwi czytelnicy, świetnie odczytujący treści, które tam podawałem, kilka osób wątpiących i sugerujących inne rozwiązania oraz jak najbardziej życzliwa Pani Ewa, która uważa, że może sprawić iż moje książki wzbudzą zainteresowanie w telewizji Trwam. Nie wzbudzą. Ja to wiem, ale nikomu tego nie wytłumaczę, dopóki ten ktoś sam się o tym nie przekona. Kiedy zaś już się przekona, straci całe zainteresowanie dla mojego projektu. Ja to ćwiczyłem wielokrotnie, ale dla Państwa to jest pierwsza przygoda tego typu. Powiem więc wprost – ciężko znoszę jakieś uwagi dotyczące tych moich treści, bo już nie mam siły niczego wyjaśniać.

Pamiętam jak kiedyś pewien człowiek zgłosił chęć napisania recenzji komiksu „Święte królestwo”. Dałem mu egzemplarz, a on napisał taką recenzję, jak należy. To znaczy napisał z czym się zgadza, a z czym się nie zgadza. I byłoby okay, gdyby nie to, że takich recenzji się nie pisze od dawna. Wszystkie recenzje to chamska i ordynarna promocja, która wychowuje czytelnika przyzwyczajając go do tego, że ma wybór między najlepszym a najlepszym, a wszystko to razem i tak jest gó…no warte. Kiedy więc dopuściłbym do opublikowania tej recenzji dałbym sygnał do flekowania mojego projektu. Żadna inna reakcja nie wchodziłaby w grę. Poza tym wszyscy ci recenzenci dobrze wiedzą, że komiksy wydawane przez instytucje należy chwalić, bo tak jest lepiej i może uda się potem zarobić parę groszy. Wobec produktów niezależnych nie są już tak łaskawi, bo oni też chcieliby od czasu do czasu kopnąć kogoś w tyłek i mieć pewność, że nie odda. No więc ja oddam. Tego wszyscy mogą być pewni. Pan recenzent ciężko się na mnie obraził i dziś wypisuje o mnie różne dziwne rzeczy w sieci.

Napiszę więc jeszcze raz – nie mogę być uzależniony od czyichś reakcji i planów, nawet jeśli będą one tak życzliwe, jak słonko w bajce o teletubisiach.

Jak wszyscy widzą, tak zwane treści kontrowersyjne są przejmowane przez media i wydawnictwa w tych mediach obecne. Każda niszowa aktywność obłożona jest takim ryzykiem, że produkowane w niszy treści zostaną po prostu ukradzione i przedstawione w mediach przez certyfikowanych autorów. To się działo już wcześniej i dzieje się dzisiaj. Jeśli my tutaj na coś zwrócimy uwagę, to skończy się to „wypożyczeniem” tej treści przez jakiegoś mądralę, który powie, że niespodziewanie odkrył te fascynujące wątki. Na nic innego nie możemy liczyć. Nie dramatyzujmy jednak zanadto, albowiem z ludźmi mediów sprawa ma się tak, że ich osobowości i metody przez nich stosowane działają bardzo destrukcyjnie. To znaczy często jest tak, że czego by się nie dotknęli ludzie prowadzący programy publicystyczne, historyczne czy jakieś inne, to rzecz ta natychmiast zamienia się w pewną kleistą substancję, która zawsze płynie z prądem. Stąd tak istotne są i zawsze przeze mnie podkreślane kwestie formalne. Nie przebijemy się z ciekawą treścią, bo nam ją ukradną. Możemy jednak opakować ją tak, że wygląd i formuła wyda im się nieatrakcyjna. Oni bowiem muszą być bezwzględnie atrakcyjni, a to znaczy po prostu, że mają wyglądać jak Radek Kotarski albo Jacek Łęski. Jeśli o mnie idzie, to dziękuję….

Dlaczego opatrzyłem ten tekst tytułem „O fałszywej tradycji”? Otóż dlatego, że cała tradycja polityczna, a co za tym idzie publicystyczna w Polsce, naznaczona jest pewnym fałszem. Polega on na tym, że grupy wykonawców cudzych planów i poleceń uzurpują sobie prawo do czynnego sprawstwa zdarzeń. Żeby wiarę w to sprawstwo utrzymać posuwają się do trwałego fałszowania historii. I tak, jak ktoś zauważył, w czasie targów książki historycznej, jakiś pan wystąpi z wykładem o Narutowiczu i Niewiadomskim. Będzie się to nazywało „Życiorysy równoległe” czy jakoś podobnie. To jest jeden z przykładów na utrwalanie narracji, która nie dość, że jest kłamliwa, to jeszcze ma dzielić Polaków według łatwych do propagandowego i emocjonalnego rozgrywania cech i kryteriów. I tak jest ze wszystkim. Publiczność tego słucha, albowiem chce mieć trochę radości z tego, że nie jest przedmiotem manipulacji, ale – w najlepszym razie – przedmiotem troski, albo wręcz podmiotem. Publiczność domaga się poważnego traktowania, a to oznacza w praktyce pochlebstwa. Ja tego nie odnoszę teraz do naszej sytuacji, żeby mi nikt zaraz znów nie postawił jakichś zarzutów. Mówię o sytuacji ogólnej – musi być entuzjazm wywołany przez autora, albo kontrowersja dostępna w ściśle określonych zakresach – Dmowski-Piłsudski, z Ruskim czy z Niemcem…i tyle. Nic więcej nie wchodzi w grę. Jeśli zaś się pojawia, zostaje poddane ostracyzmowi. Nawet wtedy kiedy spore grupy ludzi się tym entuzjazmują, tak jak to się dzieje w naszym przypadku.

Fałszywa tradycja to także przypisywanie sprawstwa politycznego grupom ewidentnie wrogim samej idei Polski. Ja tu mam na myśli wprost lewicę. Nie słyszałem tego, ale ponoć prezes Kaczyński powiedział wczoraj, że trzeba się dogadać z lewicą. Skoro bowiem w Irlandii ludzie do siebie strzelali, nawet z armat, a dziś rozmawiają, to my także możemy. I to jest właśnie utrwalanie fałszywej tradycji w mojej ocenie. Prezes nie rozumie, albo nie chce zrozumieć, że ręka wyciągnięta do tak zwanej lewicy, czyli agentury organizacji globalnych, to jednocześnie odtrącenie ręki ludzi, którzy sami z siebie w Polsce coś robią. Inaczej być nie może, albowiem prezes porusza się po spreparowanym przez media, grząskim terenie publicystyki politycznej, gdzie nie ma miejsca na nic, czego nie rozumieją ludzie tacy jak Łęski czy Pospieszalski. A oni nie rozumieją naprawdę bardzo wielu rzeczy, choć złudzenie mają dokładnie odwrotne.

A skoro wyciąga się rękę do kogoś takiego jak lewica, to znaczy, że porozumienie z nią musi się odbyć czyimś kosztem, bo porozumienia zawsze kosztują. Możemy się tylko domyślać czyim. Ja tu nie krytykuję prezesa, który jest równo przez lewicę atakowany, ale sposób komunikacji z wyborcą. Pomijając już sam pomysł porozumiewania się z kimś kto nigdy nie był i nie jest reprezentantem narodu, ani żadnej grupy działającej w Polsce, a był zawsze uzurpatorem, dochodzi jeszcze kwestia rozpoznania realiów. Prezes nie ma pojęcia co się działo w Irlandii, on wie, że trzeba podrzucić ludziom dobry i chwytliwy przykład. Tyle, że to jest przestarzały i nieskuteczny sposób komunikacji. On się może spodobać ludziom takim jak Kwaśniewski i nikomu więcej. W Irlandii zaś, wskutek źle rozumianych porozumień między Irlandczykami doszło do fizycznej likwidacji ludzi takich jak prezes i jego akolici. Zwyciężyli zaś i objęli na długie lata władzę ludzie tacy jak Czarzasty i Zandberg. Prezes tego nie rozumie, albowiem on działa w myśl formuły zawartej w tytule tego wykładu – „Narutowicz i Niewiadomski. Życiorysy równoległe”. To nie są żadne życiorysy równoległe. To jest pułapka. Mam na myśli takie stawianie sprawy. A nie dość, że pułapka, to jeszcze utrwalanie fałszywej tradycji politycznej.




Kult Józefa Piłsudskiego i jego racjonalne podstawy


Nie jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad ostatnimi komentarzami pod tekstami dotyczącymi zamachu na Gabriela Narutowicza. To jest doprawdy niezwykłe. Mam na myśli łatwość, z jaką godzimy się na oddawanie wszystkiego, ze szczególnym wskazaniem na własne, trzeźwe osądy, nie za miskę soczewicy nawet, ale za możliwość oddawania hołdów Józefowi Piłsudskiemu. Tak jakby Józef Piłsudski reprezentował jakąś własną, autorską koncepcję państwa, która w dodatku pozwoliła nam przetrwać dziejowe burze i doprowadziła Polskę do jakiegoś sukcesu. Nie na wielką skalę, ale na taką naszą, środkowoeuropejską. Jak wiemy tak się nie stało, a nazwisko Józefa Piłsudskiego nie jest kojarzone z klęską, ale z sukcesem zwanym odzyskaniem niepodległości. Czym było odzyskanie niepodległości? Potwierdzeniem stanu faktycznego, czyli dewastacji państw centralnych oraz Rosji i wydaniem koncesji na okradanie nowo powstałego państwa Polskiego sojusznikom, głównie Francuzom. Taka była cena tej niepodległości. Można wręcz powiedzieć, że cała nadzieja Polaków na sukces niepodległego państwa została pogrzebana już na samym początku, poprzez podpisywanie umów na rozwój przemysłu zbrojeniowego i innych branż, mających doprowadzić kraj do stanu kwitnącego. Co w istocie doprowadziło do trwałej, chronicznej zapaści. Można powiedzieć, że budżet młodego państwa został wprost wydany na samym początku w łapy międzynarodowych złodziei, których uwiarygodniała socjalistyczna klika, uzurpująca sobie prawo wyłączne do odzyskanej niepodległości. Czy ludzie pokroju Józefa Piłsudskiego w ogóle rozumieli co to jest niepodległość? W pewien, uproszczony, dziecinny sposób na pewno tak, ale nie rozumieli niepodległości, tak jak się ją rozumie w Londynie, Paryżu czy innych krajach, która przez stulecia toczyły uporczywą walkę o przetrwanie zakończoną sukcesem. Państwa myślące poważnie o niepodległości nie wyrzekają się, za darmo, wielkich połaci terytoriów w imię obłąkanych i zbrodniczych doktryn. A Polska się takich terytoriów wyrzekła i na dodatek uczyniła to poprzez ludzi Piłsudskiego. On sam schował się za ich plecami, żeby nie stracić dobrej opinii w oczach narodu, a przychylna mu prasa oskarżyła o podpisanie traktatu ryskiego endeków. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. Dlaczego porzucono kresy? Otóż dlatego, że przyjęto – z całą niekonsekwencją – za podstawę rozważań o nowym państwie, doktrynę etniczną. Z założenia oszukaną i idiotyczną, która jest po prostu pułapką na różne, aspirujące do politycznego sukcesu elity. Damy wam własne państwo – mówią bankierzy – ale w granicach etnicznych. ZSRR, nie musiał mieć granic etnicznych albowiem budował państwo klasowe a nie narodowe. I nikt w Polsce, z Józefem Piłsudskim na czele, nie zwrócił uwagi na fakt, że sąsiedztwo państwa klasowego, posiadającego różne uwierzytelnienia od organizacji finansowych to śmierć wszystkich znajdujących się w okolicy państw narodowych. I nie mówcie mi, że w tamtych czasach nie można się było tego domyślić. Można było, a nawet trzeba było.

Polityków wybitnych poznaje się po tym, że nie boją się ryzykować życiem. Czy Józef Piłsudski kiedykolwiek ryzykował swoim życiem? Największym ryzykiem, jakie musiałby wziąć na swoje barki, byłoby doszczętne zniszczenie bolszewików. Po tym akcie podjęto by na pewno próbę zlikwidowania go, jako tego człowieka, który zaprzepaścił plan banków. On jednak tego nie zrobił, albowiem budował Polskę w granicach etnicznych z jakąś tam opcją federacyjną, całkiem nie możliwą do realizacji. Zostawmy to jednak. Największym sukcesem męża stanu jest zawsze wychowanie następców. To się zdarza rzadko, ale się zdarza. Czy Józef Piłsudski wychował następców? Oczywiście, że nie, wychował zaczadzonych przez swój własnych charyzmat durniów, nie rozpoznających nie tylko okoliczności politycznych, ale wręcz niczego, wliczając w to dzień i noc oraz następstwo pór roku. Czy Polska pod ich rządami osiągnęła sukces? Nie, została pogrzebana, a następnie wskrzeszona w innych całkiem granicach, przez komunistów, którzy budowali państwo hybrydowe – klasowo-narodowe, opierając się na sojuszu z ZSRR. Było to państwo opresyjne, oszukane i złe, ale wielu ludzi na świecie, decydujących o trendach w polityce, uważało, że jest ono potrzebne. Czy dzisiejsza Polska jest komuś potrzebna? Na razie wielu polityków globalnych deklaruje, że tak. Zobaczymy co będzie dalej. Do jakiej tradycji odwołuje się ta dzisiejsza Polska? No przecież nie do komunistycznej, choć tkwimy w granicach wyznaczonych w Jałcie. Na tym głupim Netflixie, kiedy pokazali mapę Europy, już po poprawkach, wskazujących gdzie sięgały Niemcy przed wojną, nikt nie odważył się przesunąć granic Polski międzywojennej na wschód. Tak, jakby ten widok miał kogoś zabić. To jest symptomatyczne. Polska ma być tu gdzie jest, ale w warstwie propagandowej ma odwoływać się do Polski przedwojennej, firmowanej przez Piłsudskiego najpierw, a potem przez jego następców, samych durniów. Po co nam jest dziś potrzebny Piłsudski? To jest substancja lotna służąca do okadzania umysłów. Innej funkcji Józef Piłsudski nie ma. Nie można przywołać żadnej jego myśli, którą dałoby się potraktować serio. Jedyne co po nim zostało to wulgarne bon moty, z lubością cytowane przez grzecznych i pierdołowatych młodzieńców. Mam tu na myśli te powiedzonka o prowadzaniu kur szczać, albo o pierdlu i burdelu. Jeśli kogoś to jeszcze śmieszy i czuje się przeze mnie dotknięty, najmocniej przepraszam. Nie można też wskazać żadnej dynamicznej sytuacji w której Józef Piłsudski uczestniczyłby z całą pewnością. Z wyjątkiem może akcji pod Bezdanami. Do Kielc Piłsudski wjechał samochodem razem ze swoim sztabem. Początek ofensywy znad Wieprza spędził nie z żołnierzami, ale łażąc w te i z powrotem po urzędzie pocztowym w Irenie, dziś dzielnicy Dęblina. W czasie zamachu majowego zaś, nie pokazał się nawet na ulicy. Potem zaś umarł w aurze człowieka czynu, który prowadził szarże konne na przeważające siły wroga. Nic takiego nie miało miejsca, jak dobrze wiemy. Nie mamy nawet pewności, czy Józef Piłsudski potrafił utrzymać się w siodle.

Jedno Józef Piłsudski robił znakomicie – budował swoją własną legendę poprzez likwidowanie krytycznych lub choćby tylko rzeczowych publikacji na swój temat. To jest trwały, jeśli nie najtrwalszy element naszej tradycji niepodległościowej – powielanie kłamstw, przeinaczeń, deprecjonowanie opinii i analiz innych ludzi. W imię czego? W imię ochrony pamięci Józefa Piłsudskiego, który co prawda mógł czasem skłamać na swój temat, ale przecież nie sposób tego udowodnić, bo inni przecież też mogli czynić to samo. O co więc chodzi? To jest sytuacja żywo przypominająca rozliczanie agentów po roku 1989. Padło wtedy hasło – wszyscy jesteśmy umoczeni. Przed wojną zaś najważniejsze hasło brzmiało – Piłsudski ma zawsze rację. Kolejne zaś, drugie w kolejności – cukier krzepi – wymyślone przez Wańkowicza. I tak, ludzi, którzy przez swoją płytką i obłąkaną politykę nie dali narodowi szansy na rozwój i normalne życie, są dziś wielbieni i wynoszeni na piedestał. Deprecjonuje się zaś tych, którzy śmieli się im przeciwstawiać lub choćby tylko mieli do ich postępowania jakieś krytyczne uwagi. To jest, podkreślam, najtrwalszy element tradycji niepodległościowej. Nie możemy się go niestety pozbyć. Nie możemy, albowiem rozumujemy w kategoriach politycznego symbolizmu. Wałęsa nie mógł się pozbyć wizerunku Matki Boskiej z klapy marynarki, a my nie możemy krytykować Piłsudskiego, bo się okaże, że nie jesteśmy Polakami. Na dziś to tyle, jadę do Łodzi.




O straszliwej – i przegranej – walce z golonką, jaką stoczyłem w miasteczku Łódź, w lokalu o nazwie Bierhalle


Dawniej golonkę jadłem rzadko. Wszystko przez to, że uwielbiał ją mój ojciec i zawsze kazał sobie przyrządzać gotowaną. Każdy mniej więcej wie, jak wygląda gotowana golonka. To jest wielki kawał miękkiego, smacznego mięsa, otoczony grubą warstwą, drgającego i prześwitującego miejscami tłuszczu, na którym trzyma się świńska skóra. Ta zaś po ugotowaniu jest prawie tak samo miękka jak tłuszcz i sterczą z niej białe, sztywne kłaki, których przed ugotowaniem nie opala się. A przynajmniej nie opalało się u mnie w domu. Ojciec zasiadał do golonki, jakby to było jakieś nieziemskie misterium. Golonka dymiła na talerzu, a on zabierał się do niej samym tylko widelcem, albowiem nie uważał, by prawdziwy mężczyzna potrzebował czegoś więcej do rozprawienia się z golonką. Zaczynał od skóry, którą pochłaniał w całości, owijając ją na tym widelcu. Nie wiem jak to robił, ale była to jakaś wyższa szkoła konsumpcji pochodzenia druidycznego chyba. Gdyby bowiem ktokolwiek, ja czy nawet taki wyczynowiec jak valser, próbował wciągnąć ten płat, drgającej, owłosionej skóry świńskiej przez otwór gębowy umarłby w czasie tej operacji natychmiast i byłaby to śmierć w męczarniach. A stary rozprawiał się z tym, jak francuski smakosz z ostrygą. Potem przechodził do konsumpcji tłuszczu. W tym momencie wychodziłem do innego pomieszczenia. Nie mogłem na to patrzeć, ani jako dziecko, ani jako człowiek młody, wchodzący w dorosłość. Potem ojciec umarł i nie musiałem już patrzeć jak zajada golonkę.

Przez długi czas broniłem się przez pokusą zjedzenia golonki, bo obawiałem się, że przyniosą mi na talerzu to, co miałem okazję oglądać w domu. W zasadzie za jedzenie golonki zabrałem się całkiem niedawno. Pierwszą próbę podjąłem w miasteczku Łodzi, kilka lat temu, kiedy byłem tu na festiwalu komiksu. Nie pamiętam w jakim hotelu spałem, ale gdzieś przy dworcu kaliskim. I tam mieli w karcie golonkę pieczoną. Zaryzykowałem i okazało się, że trafiłem. Była przyrządzona w płatach, skórka była pięknie wypieczona i chrupka, a tłuszcz się wytopił, zostało go tylko trochę i był bardzo smaczny. Potem, zamawiałem jeszcze golonkę kilka razy. Za każdym razem wstawałem od stołu jak bąk, który chciałby wzlecieć w powietrze, ale nażarł się za dużo nektaru z kwiatka i może tylko wolno i bardzo ostrożnie chodzić po ziemi, pilnie uważając na to, by nie rozdeptało go coś większego od niego.

Wczoraj, podbechtany ewidentnie diabelską pokusą, zamiast zamówić sobie coś lekkiego na dole, w restauracji hotelowej, poszedłem na miasto. Chciałem zobaczyć jak wieczorem wygląda ulica Piotrkowska. Otóż nie wygląda zbyt szczególnie, w niektórych lokalach nie wolno palić i ludzie stoją na zewnątrz, z papierosami w rękach, zziębnięci i wygląda to tak, jakby czekali na jakiegoś pijanego frajera, z gotówką. Najpierw minąłem jakiegoś pana siedzącego na ławeczce, który trzymał w ręku książkę i był całkiem nią pochłonięty. Pan był oczywiście z brązu, ale ja nie rozpoznałem kto to i pomyślałem, że bliższą znajomość zawrę z nim jak będę wracał do hotelu. Szedłem i szedłem, minąłem restaurację Tel Aviv, do której nie zajrzałem przez swój, wyssany z mlekiem matki antysemityzm, minąłem kolejną ławeczkę, na której siedział Julian Tuwim, którego poznałem od razu, bo już kiedyś byłem w tym miejscu w dzień. Potem zaś zobaczyłem lokal o nazwie Bierhalle, w którym mieścił się też browar. Jakiś gruby pan palił papierosa przed samym wejściem, co z całą pewnością zniechęcało klientów, ale on się nie przejmował. Zajrzałem przez szybę raz, zajrzałem drugi i postanowiłem wejść. Akurat był wolny stolik dla jednej osoby. Lokal ten urządzony jest przedziwnie, ma kilka poziomów, a wystrój i gadżety mają, zdaje się, przypominać niemieckie bierhalle. Wyszło to tak sobie, bo właściciel kazał kelnerkom, z wyglądu studentkom niższych lat pedagogiki, ofiarom systemu bolońskiego, poprzebierać się w te dziwne bluzki z falbankami, dekoltami i wstążkami, a także w spódnice z fartuszkami na wierzchu. Może w Niemczech ma to sens, ale w Polsce nie za bardzo. Miałem wrażenie, że pani, która przyniosła mi kartę, a potem przyjęła zamówienie, to moja Michalina, tylko w coś przebrana. Na tyle lat bowiem wyglądała. Piwo podawali albo w kuflach, albo w takich dziwnych dystrybutorach stawianych na środku stołu. Miało toto kraniki i każdy sobie nalewał ile chciał. Zajrzałem w kartę, a że było ciemno, a ja coraz gorzej widzę, nie zobaczyłem tam nic, poza pieczoną golonką, która akurat znajdowała się na wprost moich oczu. Byłem bardzo głodny, bo nie poszedłem niczego przekąsić w ciągu dnia, miałem tylko kanapki z domu. Pomyślałem, że zjem jeszcze chleb ze smalcem, bo golonkę mieli mi przynieść za pół godziny dopiero. Zamówiłem oczywiście piwo, produkowane na miejscu, pszeniczne. To małe dziecko w dziwnej kiecce przyniosło mi chleb, smalec i ogórki, a ja ledwie się z tym uporawszy, pociągnąłem kilka łyków piwa i wtedy – a było zupełnie tak, jakby czas się zatrzymał – wjechała na stół golonka. Ja pierniczę…..! Leżało to na wielkiej, okrągłej desce , otoczone całymi, pieczonymi kartoflami, z jednej strony miało ogórki kiszone, a z drugiej kiszoną, podgotowaną kapustę z kminkiem. Na przodzie były chrzan i musztarda. Całość wyglądała jak uszykowana do walki hiszpańska piechota w bitwie pod Recroi. Ultimo tertio po prostu. Brakowało tylko powiewających chorągwi z krzyżami. Skórka była pięknie przypieczona i wyglądała na bardzo chrupką. Zacząłem myśleć o strategii. Rzucenie się na to i gwałtowne pochłonięcie jak największej ilości nie wchodziło w grę, albowiem miałem już w brzuchu ponad połowę piwa z dużego kufla, a do tego chleb, smalec i ogórki. Na pewno bym przegrał, a może jeszcze stałoby się coś gorszego, nie tylko nie dojadłbym golonki, ale przydarzyłby się jakiś refluks, nie daj Panie Boże. Próbowałem coś wymyślić i poszukać jakiejś pomocy. W tej chwili minęła mnie kelnerka i z autentyczną troską zapytała – czy da pan radę? Uśmiechnąłem się i powiedziałem – jasne, oczywiście, że dam, co to dla mnie. Odwróciłem się na chwilę i spojrzałem w bok, na ścianę. Wisiało na niej duże prostokątne lustro. Dam Wam dobrą radę – nigdy nie zamawiajcie golonki i piwa w lokalu, w którym na ścianie, obok waszego stolika wisi lustro. To jest przedmiot szatański, powieszony tam po to, byście mogli dokładnie obserwować własny upadek i poniżenie. Spojrzałem w to lustro, zobaczyłem swoje posępne oblicze, dobrze już zaczerwienione, a miejscami przypominające tą gotowaną golonkę, co ją przed laty podawała ojcu na stół własna moja matka i zrozumiałem, że to było kuszenie. Był przecież piątek, a ja zamiast zamówić rybę, zeżarłem smalec, a teraz miałem zamiast pochłonąć golonkę. Byłem w pułapce, a nie mogłem przecież wyjść. Chciało mi się jeść, a golonka stała i patrzyła na nie wyraźnie i szyderczo, tą dziurą w kości, która zawsze jest w środku, w tym mięsie i tłuszczu, niczym jakiś cyklop. Pomyślałem, że jak się zabiorę za nią tak powoli, po kawałeczku, to dam radę. Zacząłem od skórki, zjadłem wszystko i zabrałem się za tłuszcz oraz mięso. Pochłaniałem też pieczone ziemniaki, smarując wszystko obficie chrzanem i musztardą. Szło mi nieźle, ale golonki nie ubywało. Normalnie jak w bajce, jakby to była golonka odrostka, która po każdym kęsie regeneruje się i wzrasta na nowo. Pani Kelnerka podeszła znowu i powiedziała, że jak przegram, to ona zapakuje mi to w pudełko i będę mógł całość zabrać do domu. Spojrzałem najpierw na nią, a potem w lustro. Było coraz gorzej. Powiedziałem, że się zastanowię. Zjadłem ziemniaki, musztardę, chrzan i chciałem zabrać się za kolejny kawał mięsa, ale wyraźnie poczułem, że to koniec. Jeszcze raz spojrzałem w lustro i odwróciłem wzrok. W tym samym momencie podeszła do mnie kierowniczka Sali. – I co, nie da pan rady – zapytała. Uśmiechnąłem się tylko, a ona pokiwała ze zrozumieniem głową. Kiedy przechodziła kelnerka, poprosiłem o rachunek i zapakowanie golonki. Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem. Kiedy wychodziłem wszyscy wydawali się mi współczuć i mówili, żebym jeszcze kiedyś tam wrócił i nie wynosił złych wspomnień.

Na ulicy było zimno. Szedłem szybko, bo chciałem się natychmiast położyć, w ręce miałem styropianowy pojemnik pełen golonki, wciśnięty w dużą foliową torbę. Ciężar był znaczny, z pół kilo może. – Ciekawe ile to wszystko razem ważyło – zastanawiałem się. Kiedy byłem przy ławeczce z dziwnym panem z brązu, co trzymał książkę w ręce, miałem ochotę biec. – A niech cię szlag – pomyślałem o nim brzydko i wręcz rzuciłem się na przejście dla pieszych. Hotel był po drugiej stronie, całkiem niedaleko.

Obudziłem się w nocy, zdziwiony nieco bulgotaniem wydobywającym się z mojego własnego brzucha. Za oknem była biała ściana sąsiedniego hotelu. – Jasno – pomyślałem – zaraz zacznie świtać – jakoś mi się udało. Na śniadanie może nie zejdę, bo nie dam rady, ale zaraz będzie dzień i wszystko zacznie wyglądać inaczej. Pomyślałem, że jak zerknę na zegarek uspokoję się jeszcze bardziej. No i zerknąłem. Była druga pięćdziesiąt osiem. Przede mną jeszcze co najmniej cztery godziny przewracania się w łóżku. O matko…Golonka stała na blacie przy oknie, obok komputera. Nie zajrzałem do środka, żeby mnie nie ugryzła. Nawet teraz jeszcze nie otworzyłem tego pudełka, choć jest dobrze po dziewiątej, a ja znów mam ochotę na coś do jedzenia. Zaraz sobie zejdę na dół, wypiję kawę, zjem jajecznicę, poprawię ogórkiem i pojadę na targ. Żebym tylko dał radę tam wysiedzieć.




Pisarze i pisarki na turkusowych kanapach


Moje stoisko umieszczone jest na wprost dwóch turkusowych kanap, na których, co jakiś czas rozsiadają się wygodnie pisarze i pisarki, żeby opowiadać o swoich książkach. Tak się złożyło, że zabrakło autorów na dzień dzisiejszy i organizatorzy zaproponowali, żebym ja też tam wskoczył i coś opowiedział. Niestety zabrakło też konferansjerów, więc będę jednym i drugim. Ktoś może powiedzieć – jak zwykle. To prawda, jak zwykle. Ostatnio przypominam taki epizod ze swojego życia, kiedy to ktoś wydał polecenie, żeby mnie gdzieś tam pokazać w telewizorze. Na targach w Gdyni podeszła do mnie Anna Popek i stanowczym bardzo głosem poprosiła bym się jakoś zaprezentował. I ja tak zrobiłem. Pani Anna powiedziała, że wybierze jakąś moją książkę do tej prezentacji i ktoś do mnie zadzwoni, żebym zrobić ze mną wywiad. Wybrała książkę czeską. Próbowałem ją przekonywać, żeby jednak wzięła coś innego, ale mi się nie udało. Potem jeszcze opowiadałem Annie Popek o przepędach wołów przez południowej województwa I RP. I wszystko było cacy. Zadzwonił do mnie nawet kolega, zaznajomiony z różnymi ludźmi w PAP-ie, żeby mi powiedzieć iż PAP szuka jakiegoś mojego zdjęcia. Mieli je umieścić w jakimś biuletynie czy gdzieś. No, a potem zadzwoniła do mnie dziennikarka, żeby zrobić ten wywiad. I ja jej opowiedziałem o hodowli karpia w Czechach w XV wieku, najlepiej jak umiałem. I tak się właśnie skończyła moja przygoda z telewizją. Wczoraj, co już wygląda wręcz ja jakiś wyraźny znak z góry, podszedł do nas pewien pan. Kupił od razu kilka nawigatorów, a potem jeszcze autobiografię Mościckiego. Siedzieliśmy na stoisku we trzech: cortes, parasol i ja. Rozpoczęła się gawęda o tych książkach, no i o potrzebie pisania historii poprzez wątki gospodarcze. Pan się bardzo ucieszył, stwierdził, że nasza postawa jest bliska jego postawie. Potem się jeszcze okazało, że pochodzi on z Ryk, gdzie się urodziłem. Na koniec zaś wyszło najlepsze. Sympatyczny czytelnik okazał się wykładowcą w toruńskiej szkole mediów Ojca Rydzyka. Myślałem, że po zjedzeniu golonki w piątek dostanę jakąś reprymendę z góry, a tu coś takiego. Pogadaliśmy miło i rozstaliśmy się w uśmiechach.

Tak wyglądał dzień wczorajszy. Przez cały czas, na tych turkusowych kanapach siadają pisarze i opowiadają o swojej twórczości. Największą publiczność zgromadziło pewne małżeństwo, które podróżuje z małą dziewczynką po krajach Ameryki Łacińskiej. Opowiadali o wężach, wodospadach i wszystkich tych rewelacjach, które starsi czytelnicy dobrze pamiętają z książek Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka. Nic się w konstrukcji książek podróżniczych lub za takowe uchodzących od tamtych czasów nie zmieniło. Szok kulturowy rządzi, chicha fermentująca na ślinie i anakondy wypełzające z błotnistych bajorek zajmują miejsce im należne i nie są przez nikogo i przez nic zagrożone.

Prócz podróżników pojawiają się na kanapach badacze historii najnowszej. I tu, prócz jednego autora, który opowiadał o żołnierzach wyklętych, rządzi narracja znana nam z gazowni. Niektórzy pisarze przemawiali do pustych krzeseł. Przydarzyło się to pewnemu inżynierowi, który napisał książkę, ale nie wiem o czym, bo mówił cicho i niewyraźnie. Miał jednak konferansjera i mowy nie było, żeby zszedł z kanapy. Ze mną może być inaczej. Zaczynam o 13.45 i będę sam. Jeśli nikt nie przyjdzie, pogadanki nie będzie.

Z tych wszystkich występujących najbardziej zdziwiła mnie młoda pisarka w czerwonej sukience i czarnym kapeluszu, bardzo chuda, z tatuażem na udzie. Opowiadała o tym, że nie można umieszczać wśród postaci, w powieści siebie samej. Od początku jednak dla wszystkich słuchających było jasne, że jej bohaterki, seryjne morderczynie wykonujące roboty na zlecenie to po prostu jej alter ego. Ta biedna dziewczynina, wzięła się za pisanie, bo chciała być kimś innym niż jest w rzeczywistości. Jakby tego było mało, w jej książkach występują też krwiożercze pomidory z kosmosu. To jest już szczyt szczytów.

Patrzę na to wszystko i myślę, że wszyscy ci ludzie powinni iść na golonkę do Bierhalle przy ulicy Piotrkowskiej, na pewno wyszliby na tym lepiej. Na dziś to tyle, bo muszę się pakować, zjeść i jechać na targ.


© Gabriel Maciejewski
18-24 listopada 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / za: www.bierhalle.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2