OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Najmierniejszy barak w obozie

Obraz Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej utrwalony w naszym stereotypowym myśleniu o historii jest podwójnie fałszywy. Z jednej strony po 1989 r. coraz mocniej narzuca się narrację stygmatyzującą PRL jako zło, i to czyste. Ma to podkreślać zbawczy charakter demoliberalizmu i okcydentalizmu (zachodniactwa): Jałta była „dziejową niesprawiedliwością”, za to dziejowa sprawiedliwość zostałaby wymierzona, gdyby Polska wskutek II wojny światowej wylądowała w bloku atlantyckim i zamieniła się w kontynentalny odpowiednik „USS Britain” czy „USS Japan” (którym tak bardzo stara się być dzisiaj, pod rządami obozu postsolidarnościowego). W rezultacie tej bezkrytycznej demonizacji PRL stawia się dzisiaj w Polsce pomniki incydentom samobójczym, głupim, a także haniebnym (jak działalność szpiegowska Polaków na rzecz amerykańskiego wywiadu czy najemnictwo dla US Army), podciągając je pod pojemną kategorię „antykomunizmu”.

Z drugiej strony, demonizacji PRL przeciwstawia się inny stereotyp, sięgający korzeniami jeszcze czasów jej istnienia. Podkreśla on, że powojenny system polityczny miał łagodniejszy charakter, niż w innych krajach bloku wschodniego. Miarkowały go właściwa Polakom awersja do ideologizowania, a nawet bylejakość i lenistwo, zaś odgórnie narzucone zasady działania reżimu często skutecznie sabotowały nasz chłopski rozum, cwaniactwo i kombinatorstwo. W konsekwencji w kraju panował klimat nie tyle grozy i terroru, ile raczej absurdu, w którym jednak dało się żyć łatwiej niż pod cięższymi dyktaturami w innych „demoludach”. W porównaniu ze swoimi sąsiadami Polacy mieli więc choć skromne powody do zadowolenia, co znalazło wyraz w powiedzeniu o „najweselszym baraku w obozie”.

Standardowa krytyka PRL jest nic nie warta, ponieważ sprowadza się właściwie do pomstowania, że w tym okresie w Polsce „nie było demokracji” (tylko rządy dyktatorskie, fałszowanie wyborów, represje wobec opozycji antysystemowej i tak dalej). To oczywiście prawda, ale fakt ten stanowił podstawową zaletę ówczesnego systemu politycznego. Odsuwając na bok brednie o moralnej czy cywilizacyjnej wyższości CIA nad KGB, powinniśmy się cieszyć, że wskutek wojny Polska znalazła się w bloku wschodnim, a nie w zachodnim, że „żelazna kurtyna” na cztery i pół dekady odgrodziła nas od zachodniego demoliberalizmu i jego wpływów, bo dzięki temu nasz kraj pozostaje dziś nie aż tak zdegenerowany jak Europa Zachodnia, a społeczeństwo nadal bardziej zachowawcze od tamtejszych. Oburzać się o wyjątkowo jakoby opresyjne metody sprawowania władzy przez „komunę” mogą tylko ludzie, którzy zwyczajnie nie wiedzą, że na przykład Republika Federalna Niemiec pod względem stopnia inwigilacji opozycji antysystemowej, a V Republika Francuska pod względem brutalnego postępowania z aktywistami opozycji antysystemowej ani nie ustępowały PRL w tamtym okresie, ani nie ustępują jej dzisiaj, po tylu latach. Ustanowienie po wojnie fasadowego pluralizmu trzech partii (PZPR, ZSL i SD) z trwałym ośrodkiem kierowniczym należy ocenić jako lepszy i zdrowszy model polityczny, niż choćby system dwupartyjny z prawdziwymi mechanizmami parlamentarnymi i alternacją władzy, o którego niszczycielskim charakterze możemy się przekonać na przykładach Wielkiej Brytanii i USA, a coraz bardziej niestety także dzisiejszej Polski. O państwie w takim stopniu narodowym jak PRL, o jej militaryzmie, a nawet o jej stopniu suwerenności (sic!) możemy dziś jedynie pomarzyć w państwie uczonym przez Zachód multikulturalizmu, rozbrojonym i rozpuszczającym się powoli w strukturach międzynarodowych.

O tych zaletach PRL pisałem już nieraz. Ale ich pomijanie nie jest wcale większym – ani mniejszym – błędem, niż wychwalanie Polski Ludowej jako „najweselszego baraku w obozie”. PRL była bowiem państwem marnym i źle rządzonym, nie dlatego, że wchodziła w skład bloku wschodniego, a właśnie na jego tle. Krytykowanie PRL, bo nie było w niej dolarów, bo miała gospodarkę upaństwowioną zamiast równie wolnorynkową co Botswana, bo leżała w strefie sowieckiej hegemonii zamiast na Księżycu itp. jest intelektualnie miałkie i merytorycznie nic nie wnosi (a celuje w nim, niestety, prawica), ponieważ opiera się na podstawianiu fikcyjnej rzeczywistości w miejsce obiektywnie wówczas istniejących realiów. Ta krytyka, którą można umownie określić jako „antykomunistyczną” [1], zupełnie nie dostrzega natomiast, że w bloku wschodnim, nawet przy obowiązujących w nim, odgórnie narzuconych wzorcach politycznych, nie wszystko bynajmniej musiało wyglądać tak, jak wyglądało w PRL. Przypadki sąsiednich państw tego samego obozu dowodzą możliwości wyboru lepszych rozwiązań, których peerelowska elita wprowadzić albo nie umiała, albo nie chciała. A właściwie, w różnych okresach i momentach miejsce miało jedno i drugie.

Rzucającą się w oczy cechą PRL był brak dynamizmu w polityce zagranicznej. Właściwie należałoby chyba mówić o braku własnej polityki zagranicznej w ogóle (i III Rzeczpospolita tę cechę po PRL odziedziczyła). Na dobrą sprawę jedyną liczącą się samodzielną inicjatywą dyplomatyczną Polski z tego okresu pozostaje „plan Rapackiego” (zamiany Europy Środkowej w strefę bezatomową), ogłoszony na forum ONZ w 1957 r. Poza tym wyjątkiem obecność PRL na arenie międzynarodowej znamionowały bezwład i inercja, ciągnące się przez kolejne dekady aż do końca jej istnienia.

Otóż wbrew przekonaniu rozpowszechnionemu w literaturze pisanej na modłę antykomunistyczną nie istniały żadne obiektywne mechanizmy czy reguły skazujące na takie ubezwłasnowolnienie państwa wciągnięte po II wojnie światowej do sowieckiej strefy wpływów. Nie istniała też nigdy „doktryna Breżniewa”, którą tak naprawdę ukuli sobie autorzy zachodni na podstawie pojedynczego przypadku Czechosłowacji. Jak wiadomo, Jugosławia wyłamała się z bloku wschodniego już w 1948 r., a więc jeszcze przez jego formalną instytucjonalizacją przez powołanie RWPG (1949) i Układu Warszawskiego (1955). Chiny uczyniły to samo w latach pięćdziesiątych. Rumunia za rządów Gheorghego Gheorghiu-Deja w 1958 r. usunęła ze swojego terytorium wojska sowieckie. Jego następca, Nicolae Ceauşescu, poszedł o krok dalej: w 1968 r. sprzeciwiał się planom interwencji w Czechosłowacji i odmówił udziału w niej Rumunii, a gdy Związek Sowiecki i jego sprzymierzeńcy rozpoczęli sierpniową inwazję na Czechosłowacką Republikę Socjalistyczną, głośno potępił działania Moskwy przy aplauzie swojego narodu. Albania pod przywództwem Envera Hodży nie tylko zaś skrytykowała inwazję na CSRS, jak Bukareszt, ale wystąpiła z jej powodu z Układu Warszawskiego. Przykłady wymienionych krajów, częściowo mniejszych i słabszych od Polski, każą krytycznie ocenić elitę rządzącą PRL, która nie umiała zdobyć się choćby na autonomizację naszego państwa w ramach bloku.

Drugim, obok obumarłej polityki zagranicznej, zasadniczym problemem PRL był nieefektywny model ekonomiczny. I znów – nie chodzi o prymitywny zarzut, że stanowił przeciwieństwo zachodniego kapitalizmu. Ale nawet w ówczesnej Europie Wschodniej, gdzie rozstrzygnięcie wojny oznaczało odgórne narzucenie zasad ustroju gospodarczego, niektóre państwa umiały sobie poradzić lepiej od Polski. Należała do nich w pierwszej kolejności Niemiecka Republika Demokratyczna. Timothy Garton Ash, zwiedziwszy oba kraje, w 1981 r. porównał politykę ekonomiczną NRD i PRL, na wyraźną niekorzyść tej drugiej:
„W NRD zawsze przywiązywano dużą wagę do warunków pracy. Robotnicy od wielu lat korzystają tam ze wszystkich tych uprawnień, jakich domagano się w sierpniu w Polsce. Ponadto państwowe związki zawodowe – zgodnie z leninowską zasadą zorganizowane w Zrzeszeniu Wolnych Niemieckich Związków Zawodowych (FDBG) – działają w NRD nierównie skuteczniej niż ich polski odpowiednik. Oczywiście nie są niezależnym przedstawicielstwem pracobiorców (skoro pracodawcą jest państwo – robotnicze państwo – wszelkie konflikty interesów są, w myśl teorii, wykluczone), odgrywają jednak dużą rolę w codziennym życiu. Choć należy wątpić, czy związki zawodowe są, mówiąc słowami Lenina, skuteczną »szkołą socjalizmu«, to jednak faktycznie funkcjonują w NRD jako skuteczny instrument opieki socjalnej i społecznej kontroli. Są – jak tego chciał Lenin – »pasem transmisyjnym«, który przenosi zamysły kierownictwa na ruch u podstaw. Są też stosunkowo czułym sejsmografem, rejestrującym pierwsze odruchy niezadowolenia wśród załóg robotniczych. Zakładowe organizacje związkowe, ich »mężowie zaufania«, »behapowcy« i »kaowcy« składają górze systematyczne raporty. Na ogół raporty te są dokładne i nie upiększają faktycznego stanu rzeczy. Zwraca się uwagę na niedogodności i, jeśli to możliwe, wprowadza zmiany. Znane są tylko nieliczne przypadki, by niezadowolenie przerodziło się w akcję o zasięgu zakładowym; szybko też sobie z nimi dawano radę, usuwając przyczynę i karając winnych. (…). W Polsce zakłady pracy stały się bastionem robotników. W NRD bastionem systemu. W NRD politbiurokratyczna dyktatura odnosi zresztą sukcesy w dwóch innych ważnych dziedzinach, z którymi w Polsce nie umie sobie zupełnie poradzić. (…). Bez względu na wszystkie trudności gospodarcze NRD wciąż jeszcze jest w stanie – i będzie w dającej się przewidzieć przyszłości – zaspokajać podstawowe potrzeby konsumpcyjne obywateli. W porównaniu z haniebnie zaniedbanym prywatnym sektorem rolnictwa w Polsce i w porównaniu z fatalnie zarządzanymi gospodarstwami państwowymi, rolnictwo w NRD, niemal w całości skolektywizowane, funkcjonuje skutecznie. NRD ma najwyższy standard życia w Europie Wschodniej. Przemysł przebył po cichu wiele etapów reformy, dla których wdrożenia w Polsce potrzebne były gwałtowne przewroty. Gierek szykował się do wielkiego skoku, kombinując zachodni kapitał z zasadami stalinowskiej gospodarki, i pchał dolary oraz zachodnioniemieckie marki w nienasycone paszcze Huty Katowice albo Ursusa II, tymczasem w NRD ostrożnie przekazywano nowo utworzonym kombinatom prawo podejmowania decyzji ekonomicznych. Firmy takie, jak Carl Zeiss w Jenie, korzystają dziś z daleko posuniętej autonomii. Same zawierają umowy z zagranicą i stosują zachodnie metody zarządzania (zwłaszcza potężne bodźce materialne), aby napędzać produkcję.” [2]
Dla jasności dodajmy, że cytowana książka została napisana z pozycji jednoznacznie antykomunistycznych, a autor za jej opublikowanie otrzymał bezterminowy zakaz wjazdu do NRD.

Być może ktoś zechce wyjaśnić ekonomiczną sprawność NRD mityczną „niemiecką rzetelnością”, podobno z natury nieosiągalna dla innych narodów, a osobliwie dla Polaków. Przypomnijmy zatem, że w epoce socjalizmu na efektywną i, co ważne, samodzielnie projektowaną politykę gospodarczą umiały się zdobyć również Węgry. Było to zasługą Jánosa Kádára, który sprawował w tym kraju władzę przez ponad trzy dekady (1956-1988), czyli przed zdecydowaną większość okresu istnienia ustroju socjalistycznego. Przytoczmy najpierw zestawienie PRL i Kádárowskich Węgier, poczynione przez Waltera Laqueura (1921-2018), teoretyka amerykańskiego neokonserwatyzmu i historyka o jednoznacznie antykomunistycznych poglądach:
„Porównanie Kádára i Gomułki ujawnia pewne podobieństwa ich wcześniejszych losów, lecz wykazuje też duże rozbieżności polityki prowadzonej przez nich po 1956 roku. Gomułka doszedł do władzy na fali protestów przeciwko Moskwie, podczas gdy Kádára zainstalowała w jego własnym kraju armia radziecka. Okoliczności, w jakich Kádár objął rządy, trudno nazwać szczególnie pomyślnymi, niemniej w dziesięć lat później Węgry były bez wątpienia krajem bardziej wolnym niż inne. O ile Gomułka stopniowo skłaniał się ku przywracaniu ścisłej kontroli i ku tłumieniu wszelkich dążeń demokratycznych, o tyle Kádár prowadził politykę bardziej liberalną – usunął ze stanowisk czołowych stalinowców, odideologizował życie codzienne oraz skoncentrował się na rozwoju gospodarki i na podwyższaniu poziomu życia. Po 1963 roku wszyscy ci komuniści z Czechosłowacji, NRD i Polski, którzy pragnęli poszerzania zakresu wolności, zaczynali kierować wzrok na Budapeszt, ponieważ to właśnie Węgry w swym otwarciu na Zachód i w swych reformach gospodarczych poszły o wiele dalej niż którekolwiek z państw ich bloku. Rządy Kádára, z początku najbardziej kruche w całej Europie Wschodniej, stały się z czasem jednym z najbardziej stabilnych reżimów.” [3]
Stabilność swoich rządów zawdzięczał zatem Kádár między innymi sukcesom ekonomicznym, te zaś śmiałej (jak na warunki sytuacji), choć zarazem wyważonej polityce gospodarczej. W latach 1956-1958 na Węgrzech sprywatyzowano połowę państwowych gospodarstw rolnych. Zamiast preferować autarkię, jak inne państwa obozu, dążono do zwiększenia wymiany handlowej, zarówno z innymi krajami socjalistycznymi, jak i z blokiem zachodnim. Odrzucono stary model planowania gospodarczego, a zaczęto rozliczać przedsiębiorstwa państwowe na podstawie ich rentowności, uzależniając wysokość wynagrodzeń robotników i kadry zarządzającej od wydajności pracy. W 1967 r. rynek, a nie plan kształtował około 30% cen na Węgrzech, podczas gdy w Związku Sowieckim było to mniej niż 5%. Następnie węgierskie władze wdrożyły tzw. Nowy Mechanizm Gospodarczy, w dwóch etapach (1968-1973 i 1978-1985). Zwiększono znacznie swobodę działania małych przedsiębiorstw. Pracownikom państwowego rolnictwa i przemysłu przyznano prawo wybierania kadry kierowniczej. Wprowadzono możliwość pracy na dwóch lub trzech etatach, a także legalnej pracy za granicą (do pięciu lat). Zalegalizowano spółdzielnie branżowe i zezwolono na zakładanie w państwowych przedsiębiorstwach spółek pracy, zrzeszających do trzydziestu osób. Wprowadzono też generalną tolerancję dla działania szarej strefy gospodarczej i czarnego rynku. W efekcie kondycja gospodarcza Węgier w chwili rozpadu bloku wschodniego była najlepsza wśród państw Europy Środkowej. Badania opinii publicznej przeprowadzone w ostatnich latach wykazały zaś, że János Kádár oceniany jest przez Węgrów jako najlepszy przywódca ich kraju w XX wieku, dystansując zarówno Viktora Orbána, jak i admirała Horthy’ego czy Habsburgów.

Tymczasem peerelowski model ekonomiczny, powstały jako rezultat rozbicia znacznie bardziej zrównoważonego modelu gospodarki „trójsektorowej” z lat 1945-1948 oraz dokonanej w okresie stalinowskim skrajnej centralizacji zarządzania gospodarką i jej upaństwowienia, okazał się odporny na próby usprawnień. Elity rządzące PRL konsekwentnie unikały jego reformy, nawet w momentach, gdy jej dokonanie wymuszał głęboki polityczny kryzys systemu. Pierwszy taki kryzys przypadł na lata „odwilży” po śmierci Stalina i osiągnął apogeum w roku 1956 – roku krwawych walk ulicznych w Poznaniu; roku, w którym stacjonujące w Polsce wojska sowieckie ruszyły na Warszawę, po czym zostały zmuszone do powrotu do baz; roku, gdy władze PRL po raz pierwszy wyraźnie przeciwstawiły się Moskwie, a milion ludzi na placu Defilad – nie sztucznie spędzonych aktywistów partyjnych, lecz zwykłych Polaków – oklaskiwał Władysława Gomułkę; roku „polskiego października”. Na fali takich nastrojów zrodziło się powszechne w kraju oczekiwanie zasadniczych zmian w ustroju ekonomicznym. Samo pojęcie „model gospodarczy”, które zaczęło się wtedy często pojawiać na łamach prasy jako pewna nowość, nabrało magicznego wydźwięku, ponieważ sugerowało, że mogą istnieć modele gospodarcze inne niż jedyny słuszny. Aby jakoś skanalizować te nadzieje, rozbudzone na wielką skalę przez przełom październikowy, ekipa Gomułki ogłosiła, iż dla przygotowania reformy gospodarki powoła Radę Ekonomiczną przy Radzie Ministrów, co też rzeczywiście uczyniła w lutym 1957 r. Kierownictwo nad pracami Rady objął specjalnie w tym celu ściągnięty z emigracji Czesław Bobrowski (1904-1996), wybitny sanacyjny ekonomista, cieszący się w kraju pewną popularnością jako twórca powojennego Planu Odbudowy Gospodarczej („trzyletniego”) i gospodarki trójsektorowej z lat 1945-1948. Bobrowski skompletował w Radzie zespół złożony z najlepszych ekonomistów ówczesnej Polski i energicznie zabrał się do pracy… która w całości poszła na marne. Bo przedłożone rządowi w maju 1957 r. „Tezy Rady Ekonomicznej w sprawie niektórych kierunków zmian modelu ekonomicznego” zostały uprzejmie zignorowane („ani uchwalone, ani odrzucone”, jak dowcipnie wyraził się popaździernikowy nowy-stary premier Józef Cyrankiewicz) i nigdy już do nich nie wracano. Oczekiwane z nadzieją reformy gospodarcze nie nastąpiły. Cała ta historia – odpowiadania przez władze PRL na kryzys gospodarki inercją – powtórzyła się potem w latach osiemdziesiątych, kiedy kraj odczuł ciężar załamania wywołanego błędną polityką gospodarczą ekipy Edwarda Gierka. Raz jeszcze rząd wezwał na pomoc Czesława Bobrowskiego, który zgodził się stanąć na czele utworzonego w 1981 r. nowego ciała eksperckiego – Konsultacyjnej Rady Gospodarczej. Tym razem jednak Bobrowski postawił warunek, że Rada będzie mogła swobodnie publikować swoje materiały, na co uzyskał zgodę. Na nic się to nie zdało. Do 1987 r. KRG opracowywała i ogłaszała kolejne raporty, których poziom merytoryczny doceniano nawet w USA, ale cóż z tego, skoro władze nie słuchały zawartych w nich wniosków i postulatów.

Polski system polityczny po 1956 r. cechowało generalne dążenie elit rządzących do unikania zmian, niezdolność ich dokonywania, czy nawet szerzej rozumiana niezdolność do działania. Wąskie horyzonty i źle pojmowaną zachowawczość kręgów rządowych nietrudno wytłumaczyć, skoro ze sceny politycznej PRL systematycznie eliminowano stronnictwa mające jakiekolwiek własne koncepcje. W 1956 r. stronnictwem takim była partyjna frakcja „puławian”. Jej działacze opowiadali się za umiarkowaną liberalizacją systemu (ale nie totalną, co miało o tyle dużą wagę, że nie groziło politycznym samobójstwem narodu podobnym do tych na Węgrzech w 1956 r. i w Czechosłowacji w 1968 r.). Ponadto odpowiedzialność za zbrodnie okresu stalinowskiego przypisywali czynnikowi zewnętrznemu, czyli stronie sowieckiej, i taką tezę chcieli wprowadzić do obiegu publicznego. Liberalizacja systemu politycznego, choćby częściowa, oznaczałaby oczywiste korzyści dla społeczeństwa. Korzyści przyniosłoby też zajęcie przez władze PRL bardziej krytycznego stanowiska wobec Związku Sowieckiego, ponieważ musiałoby za sobą pociągnąć zmniejszenie jego wpływów w Polsce. Realizacja obu tych postulatów zostałaby dobrze przyjęta przez ogół obywateli, spowodowałaby wzrost poparcia ludności dla systemu i wzmocniła jego legitymizację polityczną, w sumie okazałaby się więc korzystna także dla rządu.

Program grupy puławskiej nie doczekał się jednak urzeczywistnienia, ponieważ w rywalizacji o kontrolę nad aparatem państwowym i partyjnym pokonała ją frakcja „partyzantów” skupiona wokół generała Mieczysława Moczara, po czym wyparła ze struktur władzy. Usuwanie „puławian” trwało przez całe lata sześćdziesiąte, czego przykładami były w 1962 r. pozbawienie Antoniego Alstera stanowiska wiceministra spraw wewnętrznych na skutek zabiegów Moczara czy w 1967 r. zdymisjonowanie Leona Kasmana, wieloletniego redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”, najważniejszego organu prasowego PZPR. Ale „Żydy” zostały wycięte przez „Chamów” tylko po to, by ci ostatni podzielili ich los. Moczarowcy dążyli do mocniejszego unarodowienia PRL, jej transformacji w duchu patriotycznym, i również dawali wyraz niechęci do Sowietów. Bogaty w wydarzenia rok 1968 pomieścił w sobie demonstracyjną rozprawę z niedobitkami stronnictwa puławskiego i jednocześnie zakończoną porażką próbę przejęcia kierownictwa w partii przez „partyzantów”. Był to początek końca grupy moczarowskiej: w schyłkowym okresie swoich rządów zaczął ją rugować Gomułka, mszcząc się za próbę pozbawienia go władzy, a ostatecznie zniszczył w latach siedemdziesiątych Gierek.

Walka z moczarowcami nie ograniczyła się już do zwykłej czystki politycznej; sięgnięto w niej po metody mafijne. Jeszcze w styczniu 1969 r. Gomułka usunął z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ideologa tej frakcji, pułkownika Tadeusza Walichnowskiego. Zaraz po przewrocie pałacowym z grudnia 1970 r., który wyniósł do władzy Edwarda Gierka, generał Grzegorz Korczyński – numer dwa po Moczarze w środowisku „partyzantów” – został w kwietniu 1971 r. zesłany w charakterze ambasadora do Libii, gdzie po kilku miesiącach zmarł w niewyjaśnionych do końca okolicznościach. W tym samym roku w atmosferze oskarżeń o kradzież i przemyt złota i dewiz zwolniono ze służby państwowej generała Ryszarda Matejewskiego, dyrektora generalnego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, którego następnie aresztowano i skazano na dwanaście lat więzienia. Była to kara, ale nie za przestępstwa: Matejewski po przejęciu władzy przez Gierka pozostał wtyczką Moczara w MSW i pomógł mu zorganizować nieudaną próbę przejęcia władzy w partii, jaka miała miejsce w maju 1971 r. w Olsztynie.

Kto ostał się na scenie politycznej PRL po rozgromieniu „puławian” i moczarowców? Generał Franciszek Szlachcic, ale nie na długo. Szlachcic należał początkowo do „partyzantów”, lecz opuścił Moczara dla Gierka. Był współorganizatorem i głównym wykonawcą Gierkowskiego przewrotu z grudnia 1970 r., za co Gierek wynagrodził go w lutym 1971 r. stanowiskiem Ministra Spraw Wewnętrznych. To on udaremnił majową próbę obalenia Gierka przez Moczara podjętą w Olsztynie i on przeprowadził w MSW czystkę wymierzoną w moczarowców. Jego kariera polityczna została złamana już w grudniu tego samego roku, kiedy po zaledwie dziesięciu miesiącach utracił stanowisko ministra. Spotkało go to za słynną wypowiedź o herbacie, w której zasugerował publicznie, że Polska powinna mieć bardziej zrównoważone relacje z Zachodem i Wschodem oraz nie uprawiać serwilizmu wobec Związku Sowieckiego.

Sceną polityczną PRL rządziła reguła eliminacji z niej polityków i stronnictw przejawiających bardziej niezależne myślenie i wolę działania, toteż nic dziwnego, że z biegiem czasu zanikała w niej jedna z podstawowych cech efektywnego systemu rządów, jaką jest jego zdolność do wyłaniania silnego, jednostkowego przywództwa. Gierek był słabszym przywódcą niż Gomułka, a Jaruzelski już tylko jego cieniem, bezbarwnym administratorem. Pogłębiający się kryzys przywództwa politycznego w PRL sprawił, iż zabrakło go właśnie wtedy, gdy było ono najbardziej potrzebne – w chwili wielkiego sprawdzianu historycznego, jakim okazała się dekompozycja Związku Sowieckiego i bloku wschodniego pod koniec lat osiemdziesiątych. W rezultacie system polityczny PRL implodował: ujawnił swą wewnętrzną pustkę, po czym się w nią zawalił, rozsypał w nicość. Nie było to standardem w latach tak zwanych przemian ustrojowych. W 1989 r. w kilku innych państwach Europy Środkowej i Wschodniej władzę wciąż sprawowali silni przywódcy, po rozpadzie bloku wschodniego zdecydowani bronić niezależności swoich krajów przed „reformami” zlecanymi przez Waszyngton, mającymi przygotować te państwa do prostego wchłonięcia przez blok zachodni. Nie zgadzali się oddać władzy na żądanie zagranicy. Todor Żiwkow w Bułgarii – jeden z najbardziej nacjonalistycznych polityków w dawnym obozie – został jej pozbawiony siłą, drogą przewrotu pałacowego, poprzedzonego spiskiem partyjnych „technokratów” i „reformistów” (spieszących się, by na czas zmienić pana), podobnie Erich Honecker w NRD, a Nicolae Ceauşescu w Rumunii został nie tylko obalony tą samą metodą, ale również zamordowany. Ich upadek był pogrzebem „narodowej drogi do socjalizmu” i zarazem drogi ustroju socjalistycznego do unarodowienia. Jaruzelski tymczasem dobrowolnie oddał władzę demoliberałom z „opozycji demokratycznej” popieranej przez zagranicę. Jak wiadomo, sposób przekazania władzy w dogorywającej PRL wyznaczył model transformacji ustrojowej również dla Czechosłowacji i Węgier, których elity rządowe i opozycyjne wzorowały się na scenariuszu polskim. Innymi słowy, to indolencja i brak wizji przywódczej wykazane w decydującym momencie przez kręgi rządzące PRL sprawiły, że w państwach naszego regionu zapanował ostatecznie importowany z Zachodu demoliberalizm. Historia nie tylko Polski mogłaby potoczyć się inaczej, gdyby władzę w Warszawie sprawowali przywódcy na tyle pewni siebie, samodzielni i zarazem zachowawczy, by zamiast burzyć dotychczasowy system polityczny, wysunęli program przetransformowania go w sensowniejszym kierunku, jak miało to miejsce w Chinach, Wietnamie czy Kambodży (gdzie nawet przywrócono monarchię!).

Politykę PRL cechowały inercja i wewnątrz-systemowy oportunizm; jej elity polityczne podlegały ciągłej selekcji negatywnej. A dlaczego? Bo złagodzenie systemu politycznego w 1956 r. sprowadziło się do tego, że miejsce po tępym fanatyzmie ideologicznym okresu stalinowskiego zajął pierwiastek – typowo polskiej – miernoty i nijakości, który z biegiem czasu tylko się nasilał, a o którego zgubnych skutkach alarmował niegdyś w swej syntezie dziejów Polski wielki konserwatywny historyk Michał Bobrzyński. Bo miernota zabija i niszczy – i błędem jest uważać ją za mniej szkodliwą tylko dlatego, iż robi to powoli i niepostrzeżenie, zamiast brutalnie i widowiskowo.


© Adam Danek
15 maja 2019
źródło publikacji:
www.MyslKonserwatywna.pl





[1] Jak ktoś to celnie ujął, „antykomunizm” na prawicy jest tym samym, co „antyfaszyzm” na lewicy.
[2] Timothy Garton Ash, Niemieckość NRD, przeł. Anna Szafranek, Londyn-Warszawa 1989, s. 119-120.
[3] Walter Lacqueur, Historia Europy 1945-1992, przeł. Roman Zawadzki, Londyn 1993, s. 347.

Ilustracja © domena publiczna / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2